Dune fairytales

wtorek, 10 grudnia 2013

Spojrzeć na świat i życie z dystansem – Tatry i odrobina Zakopanego

Kiedyś Andrzej Stasiuk napisał: „Podróżować znaczy żyć. A w każdym razie żyć podwójnie, potrójnie, wielokrotnie.”[1] Podpisuję się pod tym więc podwójnie, potrójnie, wielokrotnie, zdecydowanie trafia to zdanie idealnie w moje serce i duszę. Czy serce i duszę podróżnika? Jeszcze nie wiem… Zawsze pragnęłam podróżować… dalej, bliżej, gdziekolwiek. Ach jakie rozczarowania ogromne były mej młodej duszy, kiedy szkolne wycieczki nie były mi dane, z przyczyn finansowych bądź braku kompetencji nauczycieli, którzy nie chcieli opiekować się dzieckiem z chorobą lokomocyjną. Pojechać 10 kilometrów starym autobusem do babci, najlepiej samodzielnie, już w wieku 8 lat, to było dla mnie największe przeżycie. Mogłam patrzeć na umykające obrazy za oknem, uspokajałam się. Przyglądałam się ludziom i docierając do celu, uśmiechałam się do siebie.
Minęło wiele lat od wakacyjnych wyjazdów do babci. Głęboko ukryte chęci, może po prostu wyciszone, były we mnie i ze zdwojoną siłą powróciły w okresie studiów w stolicy. Wciąż szukam miejsc, sytuacji, sposobów, by wyrwać się gdzieś choć na chwilę. Szukam też w sobie odwagi, gdyż nie zawsze okoliczności i ludzie sprzyjają, rozumieją… no i praca, jakże przyziemne sprawy.
Przekonałam się dość szybko, że nie ma co czekać na ludzi, na odpowiedni czas, na lepszą sytuację finansową, na możliwości. „Bo najciężej jest ruszyć. Nie dojść, ale ruszyć. Dać ten pierwszy krok. Bo ten pierwszy krok nie jest krokiem nóg, lecz serca. To serce najpierw rusza, a dopiero nogi za nim zaczynają iść. A na to nie tylko trzeba siły, ale i przeznaczenia, żeby przemóc serce i powiedzieć, to ruszam.”[2] Przestałam szukać wymówek, zadziałałam spontanicznie. Zdałam sobie sprawę, jak niewiele tak naprawdę mnie trzyma w jednym miejscu. Nie chciałam trwać z jednym marzeniem przez całe życie. Przecież pragnienia są po to, by je realizować i roić następne, nieustannie dążyć do celu. Jak wytłumaczyć najbliższym, że chcę gdzieś jechać sama? Że nic mi się przecież nie stanie, że wszystko będzie w porządku, że to normalne? Nie próbowałam nawet, po prostu powiedziałam jednej osobie, bo musiałam i dwóm, którym chciałam. Wykupiłam bilety, załatwiłam sobie wolne w pracy z dnia na dzień i 14 lipca około 7 rano pojawiłam się na dworcu w Zakopanem. Nieduży plecak, troszkę gotówki, mapy, trampki. Na samym początku, mimo GPS’u, zgubiłam się i dopiero z pomocą życzliwych ludzi dotarłam do pensjonatu. 
Wynajem pokoju dla jednej osoby to oddzielna przygoda: zupełne niezrozumienie i niechęć albo wygórowane ceny. Udało się po wielu próbach i po wielu godzinach, gdy już chciałam się poddać. Kwatery pani Joanny to był świetny wybór. Warunki idealne, cena niewysoka, mimo że płaciłam stawkę za pokój dwuosobowy, a gospodarze troskliwi, zawsze dopytywali, dokąd idę i o której godzinie planuję wracać. Zawsze czekali i sprawdzali, czy już jestem na miejscu. Urzekające wręcz, mimo że tłumaczyłam, że wszystko będzie w porządku. 
Silne przeświadczenie, że muszę już natychmiast w góry. Reakcje obcych ludzi…? Nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania samotną kobietą w podróży, na szlaku górskim. Przecież jestem w swoim kraju! A już wsiadając do autobusu, podając rezerwację, usłyszałam zaciekawione pytanie kierowcy „Sama? Może po wycieczce się to zmieni!”. Po prostu ręce opadają, to że jadę gdzieś samodzielnie, nic nie oznacza. Właśnie to był mój najlepszy wybór: wyruszyć samotnie. Mimo to na szlaku zdarzało się różnie, zarówno życzliwie, irytująco, jak i zabawnie, ale o tym już później.
Potrzeba poczucia bezpieczeństwa wzrasta, gdy jest się daleko od domu, osamotnienie staje się nam zbyt bliskie. Czy aby na pewno?  Ja odczuwałam to inaczej, gdy po prostu domu brak, gdy go szukasz, gdy wszędzie i nigdzie to nieszczęsne poczucie bezpieczeństwa. Wtedy każde miejsce może być schronieniem, pozostaje w nas wolność i nieokreślona elastyczność – wszędzie czujesz się źle, wszędzie czujesz się dobrze. Możesz zawsze podróżować, możesz wracać, możesz rezygnować, możesz nie wrócić. Może właśnie tego szukałam w Tatrach?
„Wczesny ranek. Wyruszyć o świcie. Podróżować dookoła, wyprzedzając słońce, ukraść mu cały dzień. Robić tak bez końca i nie starzeć się ani o dzień.”[3] W niedzielę, po rozpakowaniu, tuż po godzinie 8 wyruszyłam spontanicznie do Kuźnic, za oszałamiającą kwotę 3 zł. Mapy w plecaku, więc uznałam, że muszę sobie poradzić. Zapoznałam się na miejscu ze szlakami i zdecydowałam się na niebieski – zdobycie Giewontu. Szczyt ten jest wręcz namiętnie oblegany przez turystów, przykuwa uwagę charakterystyczną sylwetką śpiącego rycerza, jest symbolem Tatr i Zakopanego. Wierzchołek góry jest zwieńczony piętnastometrowym krzyżem, który został tam postawiony 19 sierpnia 1901 roku.
Wędrówka niby niezbyt uciążliwa, wygodnym szlakiem, mi jako amatorce, po długiej przerwie, sprawiła trudność. Dodatkowo w poprzednich dniach mocno padało i wszędzie wilgoć i błoto, a ja nie posiadałam odpowiedniego obuwia. Ominęłam zarówno klasztor „Na Górce”, jak i sióstr Albertynek, a także schronisko na Kalatówkach. Schroniska to miejsca, które mnie z jednej strony niesamowicie kuszą: by wykupić kilka noclegów i budzić się wśród gór i ruszać jak najszybciej na szlak, ale z drugiej strony jest tu niezliczona ilość ludzi, których na razie unikam. Może jednak innym razem. Z Polany Kalatówki można podziwiać widok na Dolinę Bystrej, a także stację pośrednią kolejki linowej na Myślenickich Turniach. Pierwsze podziwiałam, bo warto, kolejka mnie nie urzekła. Uważam, że góry są po to, by je zdobywać samemu, to daje życiową satysfakcję. Wiem, że kolejka to rozwiązanie dla ludzi starszych i dzieci, ale przecież widać, że z tej technologii korzystają ludzie z różnych przedziałów wiekowych, co przemilczę.
Po około 35 minutach spaceru przez las dotarłam do Polany Kondratowej, gdzie na wysokości 1335 m. n. p. m jest położone niewielkie schronisko. Odpoczęłam przed podejściem tzw. Piekłem na Przełęcz Kondracką na wysokość 1775 m. n. p. m. Tutaj widoki już zniewalające, żywe kolory cieszące oczy i serce. Idąc dalej niebieskim szlakiem na szczyt Giewontu, po kilku minutach osiągnęłam Wyżnią Przełęcz Kondracką. Na Śpiącego Rycerza wchodzi się stroną prawą, zaś schodzi lewą, gdzie trzeba pokonać łańcuchy. One też mnie przeraziły i spowodowały, że przez pewien czas, w samotności (o dziwo nie było turystów) debatowałam sama ze sobą, co tu zrobić. Bo na pewno nie chciałam zrobić sobie krzywdy. Uratowała mnie trójka studentów: dwóch chłopców i dziewczyna, z miną podobną do mojej. Panowie odnaleźli się pięknie, wytłumaczyli nam od strony technicznej jak iść w górę, jeden poszedł przodem, drugi pojawił się za nami. Miałyśmy iście dżentelmeńską eskortę.
Jeden z chłopców zachwycił mnie swoim podejściem: od najmłodszych lat ma lęk wysokości i od zawsze chodzi po górach. Uznał, że należy ze sobą walczyć, nie można się bać… Strach zabija duszę. To było piękne, potrzebowałam to usłyszeć tego pierwszego dnia. Po zdobyciu Giewontu nie dane mi było ujrzeć panoramy Zakopanego, ponieważ była niesamowita mgła. Na dodatek chłód przenikał każdą warstwę odzieży i zazdrościłam niektórym rękawiczek.
Giewont to miejsce zapełnione ludźmi, więc dość szybko zdecydowałam się na zejście w dół, trwało około kwadransa, moje trampki zaś spłynęły ze mną, zastanawiałam się, co zrobię kolejnego dnia bez butów :). Przez Wyżnią Przełęcz Kondracką i Dolinę Strążyską dotarłam do Kuźnic, a następnie do Zakopanego, w pełni usatysfakcjonowana, w godzinach wieczornych.
Zakopane w czasie deszczu jest przeurocze i taki właśnie był 15 lipca: bardzo, bardzo mokry i zabawny. No dobra, była ulewa. Cały dzień. A ja miałam białe sandałki, gdyż trampki odpłynęły w siną dal. Dzielnie przemierzyłam całe Zakopane, aby dotrzeć na targ pod Gubałówką, gdzie dokonałam zakupu pseudotreków i radosna, w suchych butach, ruszyłam na Krupówki. Czy ta centralna ulica zimowej stolicy Polski jest urocza to już bym polemizowała. Bardzo komercyjne i oblegane miejsce, jak centrum handlowe w plenerze. Chcąc uniknąć owych dzikich tłumów i znanych już mi sklepów wielu sieciówek szukałam innych rozwiązań, nawet kina.
Odwiedziłam Kościół Rzymsko – Katolicki pw. Najświętszej Rodziny na skrzyżowaniu ulic Nowotarskiej i Krupówek, który powstał na potrzeby parafian i wciąż napływających gości. W roku 1877 ks. Józef Stolarczyk położył kamienne fundamenty. Mozolnie i powoli kontynuowano wznoszenie budowli z górskiego, twardego kamienia w latach 1879-1896, dzięki ofiarności parafian i właściciela dóbr zakopiańskich, hrabiego Władysława Zamoyskiego. Kościół parafialny pod wezwaniem Świętej Rodziny został konsekrowany 16 września 1899 roku przez biskupa krakowskiego ks. Jana Puzynę.
Udało mi się także odnaleźć Muzeum Misiów, które mieści się przy ulicy Kościuszki i powstało dzięki pasji zbierania owych misiów i wszystkiego, co z nimi związane. Ekspozycja muzealna to zarówno kultowe postaci z bajek, wystawa Misiów Kolekcjonerskich reprezentujących różne zawody jak i pokaz ruchomych, śpiewających misiów i sceny rodzajowe z ich udziałem, a także Ludzkie Misie wzbudzające duże zainteresowanie najmłodszych. Wszyscy zwiedzający byli z dziećmi, więc moja osoba wywołała uśmiech na twarzy osoby sprzedającej mi bilet. Dzielnie robiłam ogromne ilości zdjęć, nie ominęłam żadnej gabloty, by uwiecznić z dziecięcym entuzjazmem cząstkę swojego dzieciństwa, jego wspomnienie. Miejsce warto odwiedzić, misie są sprowadzane z różnych zakątków świata, a państwo zajmujące się tymże Muzeum współpracują z innymi „Misiowymi” na świecie, rozpowszechniając historię Misia, który jest bliski każdemu z nas.
Tego samego dnia udało mi się też dotrzeć do Domu Do Góry Nogami, który powstał w Zakopanem w czerwcu 2010 przy Alejach 3ego Maja. Jak można się domyślać, jest to dom postawiony do góry nogami, lekko pod skosem, fundamentami do góry. Zarówno na parterze jak i na pierwszym piętrze znajduje się wiele ciekawych przedmiotów, zaczepionych u sufitu np. babcia w fotelu. Sama konstrukcja powoduje wiele ciekawych reakcji organizmu: wariuje błędnik, równowaga jest zaburzona, więc nie każdy to miejsce może odwiedzić. Jedno jest pewne: wszyscy, którzy znajdują się w środku, radośnie chichoczą i lekko się zataczając, zadzierają głowy do góry. Domek w każdym razie śmieszny, jest interesującym zjawiskiem architektonicznym, godnym polecenia, szczególnie dla dzieci.
Resztę dnia spędziłam błądząc różnymi uliczkami, obserwując ludzi, kryjąc się pod wielkim parasolem. Wycieczka ta to niesamowita możliwość badań socjologiczno – psychologicznych, ludzie potrafią mnie jeszcze nieraz zaskoczyć. Na koniec dnia udałam się na obiadokolację do Zapiecka na ukochane przeze mnie pierogi z kapustą i grzybami oraz barszcz czerwony. Niepowtarzalny smak i klimat, piękna restauracja, krople spływające po szybie, książka – nic więcej nie potrzebowałam. Oczywiście rozbawiła mnie pani kelnerka, która z góry założyła, że ktoś do mnie dołączy, ale cóż – człowiek uczy się całe życie.
Dzień pod znakiem spadających nieustannie kropel bardzo dobrze spędzony, choć zupełnie nieplanowany, przemierzyłam kolejne kilometry na kwaterę, by doczytać książkę i wyspać się, a następnego dnia znów pójść na szlak. Nie brałam pod uwagę, że pogoda może sprawić mi zawód.
16 lipca ponownie dojechałam do Kuźnic, skąd rozpoczęłam wędrówkę przez Boczań, aż na Wielką Królową Kopę na wysokość 1531 m. n.p.m. Po drodze coraz więcej pięknych widoków, wciąż wyżej i dalej. Już mnie nie zdziwiła grupka ludzi debatujących nad moją niedolą: bo mnie na pewno ktoś zostawił, ja z kimś musiałam się pokłócić i teraz idę taka biedna i samotna. Obyło się bez mojego komentarza, uśmiech nr 137 i idziemy dalej.  
Zatrzymywałam się bardzo często, miejsca urokliwe, wzbudzające zachwyt. Niebieskim szlakiem zeszłam do schroniska Murowaniec, gdzie na zewnątrz zjadłam ciepły posiłek, nie mogąc oderwać wzroku od niesamowitych krajobrazów. Motywacja by iść dalej, mimo zbuntowanych mięśni, wzrosła. Zdecydowałam się na 30-minutową wycieczkę nad Wielki Staw Gąsienicowy, przyjemnym, znanym już mi szlakiem. Po drodze, u stóp Zielonego Małego Kościelca po lewej stronie w kamiennym dole stoi pomnik Karłowicza, który zginął pod lawiną. Oczywiście wzbudziłam zainteresowanie goniących za nie wiadomo czym turystów, gdy usiadłam nad kamiennym zboczem i rozmawiając przez telefon patrzyłam w dół, na obelisk. Przecież nie chodzi o to, by dojść jak najszybciej do celu, odhaczyć na liście i zapomnieć. Jak dobrze jest czasem powiedzieć drugiej osobie jak cudownie jest, podzielić się wrażeniami, przekazać pozytywną energię. W sercu przechowywać wszystko, jak drogocenne fotografie i wracać, wciąż wracać. Staw turkusowy, piękny, ogromny i pływające po nim wygłodniałe kaczki to wspaniały widok... ale z góry. Jest to kolejne miejsce oblegane przez hałaśliwych piechurów, więc gdy zobaczyłam tabliczkę kierującą na Karb na wysokość 1853 m. n.p.m., nie miałam wątpliwości. Miało to niby trwać 40 minut, ja jednak bez kondycji wdrapywałam się znacznie dłużej, za to w towarzystwie przemiłej czteroosobowej rodziny. Troskliwie wciąż na mnie czekali, nawet nie pytając, czy potrzebuję. Zejście z Karbu do Murowańca, najpierw spokojne, wraz z napotkaną kozicą górską, która pojawiała się i znikała na szlaku przede mną, z upływem czasu zamieniło się w lekki bieg. Powoli zapadał zmrok. Do Kuźnic dotarłam Doliną Jaworzynki już w towarzystwie trzech sympatycznych dziewczyn, które chętnie dzieliły się ze mną swoim górskim doświadczeniem.
Ta wędrówka przez las, gonitwa z czasem, gdy o 23.30 powrotny autobus do Warszawy, dała mi możliwość sprawdzenie swoich możliwości zarówno psychicznych jak i fizycznych. Spakowana, szybko się odświeżyłam, pożegnałam z Gospodynią i pobiegłam na autobus.
Tutaj warto wspomnieć o komunikacji w Zakopanem. Wszędzie kursują małe busy, za symboliczną kwotę rozwożące turystów we wszystkich kierunkach, zaś kierowcy są przemili. Moja kwatera wielokrotnie była nie po trasie, a mimo to nikt mnie nigdy w Kuźnicach ani na Dworcu nie porzucił. Wychodząc z pensjonatu po godzinie 22, zmęczona, z ciężkim plecakiem, trochę liczyłam na cud, a trochę właśnie na tę życzliwość górali. Nie pamiętam jak długo stałam na przystanku, ale ktoś się nade mną zlitował w tym deszczu. Wsiadając do powrotnego autobusu do Warszawy czułam ogarniający mnie żal i zbierające się łzy. To nie był jeszcze czas powrotu, tyle jeszcze przecież chciałam zobaczyć, przemyśleć… tak wiem, wymówka, przecież nie miałam czasu na takie głupoty jak myślenie. Po prostu zakochałam się w tym miejscu.
Wracałam obolała, zmęczona i szczęśliwa.. i nie do domu :) Środa była jeszcze moim wolnym dniem, więc umówiłam się z przyjaciółmi na oglądanie filmu Amelia. Nawet mi do głowy nie przyszło, że po takim górskim maratonie to kiepski pomysł. Oby dalej, bardziej, więcej. Życie jest po to, by wciąż coś z niego brać, wtedy ma najlepszy smak. Początkowe cele podróży przestały być ważne. Już nawet nie pamiętałam, że je w ogóle miałam. Podróż sama w sobie jest piękna, nie potrzebuję żadnych założeń, nie jest misją, jest kwintesencją samą w sobie.
Spotkać ludzi, którzy opiekują się Tobą bardziej niż bliżsi, na szlaku, tylko się do siebie uśmiechać, gdyż przecież wcale nie trzeba się rozumieć, wystarczy iść, zdobywać szczyty, to wszystko jest fantastycznym doświadczeniem. Wpływ tego miejsca, ludzi, Tatr, ciszy, zniewalającej przyrody – wiedziałam, że wrócę, że ponownie sama.
Już nawet nie chcę zastanawiać się nad tym, że ludzie nie potrafią być gdzieś sami, nie radzą sobie w swoim towarzystwie, w ciszy, ze swoimi myślami. To wtedy ”podróżowanie niczemu nie służy. Jeśli ktoś nie ma nic w środku, nie znajdzie też nic na zewnątrz. Daremnie szukać po świecie czegoś, czego nie można odnaleźć w sobie.”[4] 
Dopiero po powrocie, oglądając w środę zdjęcia, zdałam sobie sprawę gdzie byłam, co zobaczyłam i że to tylko moje. Zaskoczyła mnie też ogromna ilość zdjęć (gdyby nie słaba bateria, byłoby ich więcej), kilkoma się podzielę :). Na szlaku kilka osób pytało mnie, czy chcę zdjęcie na tle gór. Śmiałam się i mówiłam „Mnie tu nie ma”.  
Każdy z nas każdego dnia gdzieś podróżuje. Czasami dochodzi się do wniosku, że nie trzeba wyruszać, by znaleźć to, co najcenniejsze. Czasami chce się uciekać. Wielokrotne poszukiwanie siebie to tylko pretekst, by umknąć przed samym sobą. Jedziemy gdzieś daleko, by przemyśleć i nie myślimy wcale. To czas wyciszenia bądź krzyku duszy, sami nie wiemy.
Te trzy dni niesamowicie mnie wzmocniły, nauczyły pokory, odpowiedzialności za swoją osobę. Świadomość, że mogę liczyć tylko na siebie, że zobaczę to, co ja chcę, zatrzymam się w wybranym przez siebie miejscu. Miałam przemyśleć wiele spraw, rozwiązać problemy, a gdy wspinałam się wyżej i wyżej w skupieniu, nie myślałam w ogóle, podziwiałam. Wróciłam po tych cudownych dniach wyciszona. Jeszcze bardziej zakochana, zachwycona życiem, jeszcze bardziej zależało mi na tym co udało mi się z trudem w życiu uzyskać, poznać.
Góry pokazują człowiekowi jego małość, jego słabość... i jego siłę. Natura jest tak niesamowita, że wciąż motywuje, by poznawać ją bardziej, wyżej, wciąż. Każde miejsce jest niepowtarzalne, nic dwa razy się nie zdarza, nowe miejsca, ludzie, wspomnienia, uczucia. Trzeba wciąż nieodwracalnie iść. Życie to podróż.

Mam przenośną duszę
Ślady stóp na czystym śniegu
Szukać drugiego człowieka
Znaleźć siebie.


[1] Andrzej Stasiuk – Fado.
[2] Wiesław Myśliwski – Widnokrąg.
[3] James Joyce – Ulisses.
[4] Tiziano Terzani – Nic nie zdarza się przypadkiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz