Dune fairytales

wtorek, 29 października 2013

Święci, dusze, duchy i inne, czyli przełom października i listopada

Wielkimi krokami zbliża się koniec miesiąca. Dla niektórych oznacza zabawy halloweenowe rodem z USA, dla innych (większości Polaków) kojarzy się z milionami zapalonych na cmentarzach zniczy. Jeszcze inni myślą o starodawnych Dziadach, a Kościół rzymsko-katolicki obchodzi Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny (nota bene mylone przez większość społeczeństwa). Dlaczego właśnie ten okres w roku? Z czym się łączą te wszystkie wydarzenia? Zapraszam do krótkiego spaceru w świetle płomieni zniczy i pośród cmentarnych mgieł znajdujących się na granicy ze światem zmarłych...
Zacznę od Dziadów, jako że to pradawne święto wywodzi się z wierzeń Słowian i Bałtów, a jakkolwiek od ponad tysiąca lat zamieszkiwane przez nas ziemie zaliczane są do kręgu kultury chrześcijańskiej, nie można zaprzeczyć, że zamieszkiwały je wcześniej ludy słowiańskie i bałtyckie właśnie.
W zależności od terenu święto zmarłych w owych czasach przypadało nawet do sześciu razy w roku, najważniejsze jednak wiosną (w pierwszych dniach maja) i jesienią (około 2. listopada). To drugie zwano właśnie Dziadami.  O co chodziło? O ugoszczenie dusz (poprzez darowanie im np. miodu i jajek), co jednocześnie miało nastawić te dusze przychylnie do żywych zamieszkujących okolicę, zagrodę, domostwo. Przy okazji dusze zmarłych z rodziny miały "okazję" spędzić ten czas wśród swych najbliższych. Aby nie zabłądziły i bez większych problemów trafiły do swych domostw, oświetlano dla nich drogi. W tym celu zapalano na rozstajach ogniska (nawiązaniem do czego jest dzisiejsze zapalanie na grobach zniczy, choć nie wszyscy uważają ten zwyczaj za pierwowzór znicza). Jednocześnie tego dnia pewne czynności były zakazane, jak choćby wylewanie za okno wody (by nie trafiła ona w wędrującą duszę).
Jeszcze pod koniec XIX wieku Dziady były dość powszechnie znane, choć chrześcijaństwo "panowało" już na tych ziemiach od dziewięciu stuleci. Zresztą i dzisiaj w niektórych regionach Polski odnotowuje się przypadki przynoszenia na groby jadła i i napojów dla nakarmienia dusz najbliższych. Obchodzone są one również przez większość ruchów rodzimowierczych, choć przyznaję, że nie jestem w tym temacie orłem, nie chcąc więc popełnić błędu, nie będę się w tej chwil w nimi zagłębiać.
Nie ma jednak co ukrywać, że święto Dziadów najbardziej znane jest nam wszystkim poprzez cykl dramatów romantycznych Adama Mickiewicza, który przez dziesięciolecia był lektura szkolną na poziomie licealnym. Nie wiem, czy obecnie czyta się jeszcze "Dziady" (choć chętnie się dowiem, ktoś coś?), ja jednak pochodzę z czasów przed reformą systemową, kiedy to po ośmioletniej podstawówce kontynuowało się naukę w czteroklasowym liceum i tam, owszem, "Dziady" czytaliśmy.
Choć dzieła Mickiewicza nie są tematem tego artykułu, warto o nich wspomnieć i – kto chętny – przeczytać i zapoznać się nieco bliżej ze zwyczajami, które kultywowano jeszcze wcale przecież niedawno w wie;lu regionach dzisiejszej Polski, Ukrainy i Białorusi. Być może ktoś z Was weźmie do rąk dramaty Mickiewicza, a być może wybierze się do teatru na inscenizację tego utworu )czy raczej powiązanych ze sobą utworów. Dla zainteresowanych, a nieobeznanych z tematem, podpowiadam, że bardzo dużo wartościowych informacji dotyczących "Dziadów" można znaleźć na Wikipedii.
Kolej na Halloween, czyli święto, które przybyło do nas ze Stanów Zjednoczonych, choć i tam nie zostało "wynalezione". Nazwa pochodzi od " All Hallows' Eve", czyli w tłumaczeniu odWigilii Dnia Wszystkich Świętych. Prawdopodobnie – choć istnieją co do tego kontrowersje i trudno to jednoznaczie stwierdzić – wywodzi się ono od celtyckiego obrządku Samhain (bądź alternatywnie od rzymskiego święta na cześć bóstwa owoców i nasion (Pomony). Na ołtarzach swych bóstw wyznawcy w Anglii, Szkocji, Walii, Irlandii i północnej Francji składali plony, a wokół ognisk odbywały się tańce śmierci. W ten sposób żegnano na dobre lato, a witano nadchodzącą zimę. Już wówczas druidzi celtyccy ubierali się na czarno, a czarownice wróżyły ludziom przyszłość. Wszystko to znamy do dzisiaj, choć droga Halloween do Polski była długa i okrężna. W latach 40 XIX wieku tradycja pojawiła się w Ameryce za sprawą imigrantów z Irlandii, by stać się narodowym świętem Amerykanów, a następnie – dopiero w drugiej połowie XX wieku – powrócić do zachodniej Europy, skąd do Polski trafiło w latach '90 ubiegłego stulecia.
Dzisiaj jest to bardziej święto komercyjne, istnieje olbrzymi rynek różnych halloweenowych gadżetów, firmy je produkujące zarabiają na nas z tej okazji niemałe fortuny. Bo któż z nas nie spotkał się z wyciętymi w formie koślawych twarzy dyniami (tzw. Jack-o'-lantern), albo nie słyszał o zabawie "cukierek lub psikus" (ang. trick or treat)? Zresztą od lat już popularne są różnorakie imprezy przebierane odbywające się w ostatnim dniu października. Imprezy tak dla dorosłych, jak i dla dzieci. Najpopularniejsze przebrania, które zawsze sa na czasie? Drakula, właśnie wspomniany Jack-o'-lantern, czarownica, Frankenstein, wszelakie kościotrupy i duchy. Sezonowo? Są na czasie wampiry, wilkołaki, obecnie z pewnością pojawiają się zombie, na które jest całkiem niezły popyt. Choć nie wszyscy przybierają postacie straszne, bo i często można – szczególnie wśród dzieci – spotkać księżniczki, rycerzy, czy słodkiego E.T.  Wszystko zalezy od wyobraźni delikwenta i... zasobności jego portfela.
Popularne gadżety to pająki, pajęczyny, czaszki, znicze, czarne koty, nietoperze i oczywiście dynie, wszędzie dynie. W Polsce na razie Halloween to w większości przebierane bale i baliki, choć coraz częściej w dzielnicach domków jednorodzinnych można spotkać gromadki rozentuzjazmowanych dzieciaków wędrujących od drzwi do drzwi w poszukiwaniu słodkości bądź też psikusa do wyrządzenia...
Halloween spotyka się jednak z wieloma zarzutami, tak kościołów chrześcijańskich (nie tylko, jak sądzą niektórzy, Kościoła rzymsko-katolickiego, ale także prawosławnego, episkopalnego, luterańskiego i innych protestanckich), jak i słowiańskich rodzimowierców. Wiele dyskusji i kontrowersji wynika także z tego, że noc ta jest ważnym świętem w Kościele Szatana, wydaje się jednak, że należy te dwie sprawy traktować zdecydowanie rozłącznie.
Wszystkich Świętych przypada 1 dnia listopada i, nie ma co ukrywać, przez większość Polaków traktowany jest jako święto zmarłych. Nawet, kiedy mają świadomość, że to zupełne pomylenie z poplątaniem, tradycja przyjęła się już dawno że to tego dnia (być może też dlatego, iż jest dniem wolnym od pracy) całe rzesze Polaków wędrują na groby swych najbliższych. Wynik? Najwięcej wypadków na drogach w całym roku, nawet prowadzona od lat Akcja Znicz nie jest w stanie zmniejszyć drastycznie ich ilości.
Mówi się czasami o tym, nawet w mediach, by Wszystkich Świętych nie utożsamiać z przypadającymi następnego dnia Zaduszkami. Czym więc jest Święto Wszystkich Świętych?
Jest to, wywodzące się prawdopodobnie z kultu męczenników w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, świętem rzymskokatolickim, uznawanym również przez Kościół anglikański i wiele luterańskich. Początkowo przypadało na pierwszą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego i dopiero papież Grzegorz III (w 731 roku) albo (źródła się rozmijają) papież Urban IV (w 835 roku) przeniósł je na 1. listopada. Dlaczego? Trudno stwierdzić, choć właściwie jesień od zawsze była porą, kiedy ludzie przygotowywali się do swego rodzaju śmierci, czy choćby długiego zaśnięcia przyrody na zimę, porą, która sprzyjała w każdym razie myślom o odchodzeniu, przemijaniu i zmarłych. Być może to był powód, być może papieżem kierowały inne przesłanki. Grunt w tym, że już od ponad jedenastu wieków Wszystkich Świętych czcimy pierwszego dnia listopada. I cóż? łatwo pomylić je ze świętem zmarłych, bo przecież aby czas o tym mowa. Choć nie do końca, bo przecież tego dnia czcimy tych, których wyniesiono na ołtarze. Świętych jednym słowem, choć czy rzeczywiście tylko tych uznanych? Chodzi tu w przede wszystkim (i takie było założenie) o tych męczenników, których pamięci nie czci się imiennie w martyrologii, a takich przecież były niezliczone tłumy.
Jak już wspomniałam jest to dzień ustawowo wolny od pracy. Było tak również w PRLu, choć wówczas nazywano je... Świętem Zmarłych. Stąd właśnie wśród dzisiejszych Polaków to niezrozumienie i identyfikowanie jednego święta z drugim.
Na zakończenie pozostają Zaduszki, zwane także dniem Zadusznym i będące właściwym w Kościele rzymskokatolickim Świętem Zmarłych. Przypadają one 2. listopada, a zostały do kalendarza liturgicznego wprowadzone w roku 998 przez francuskiego benedyktyna z Cluny, świętego Odylona. Upowszechniono je w całym Kościele rzymskokatolickim dopiero jednak w XIV wieku.
Zgodnie z tradycją to tego dnia należałoby odwiedzać groby zmarłych, któremu jest to święto poświęcone. Warto również zauważyć, że w Kościele rzymskokatolickim Zaduszki mają rangę wspomnienia obowiązkowego. Z ciekawostek zaś można wspomnieć, że od roku 1915 – zgodnie z decyzją papieża Benedykta XV – każdy kapłan może odprawić trzy msze: w intencji poleconej przez wiernych, za wszystkich wiernych zmarłych i według intencji papieża.
W związku z tym, że w naszym kraju Wszystkich Świętych i Zaduszki są traktowane jako dwa dni poświęcone pamięci zmarłych, a ludzie często wykorzystują kilka dni urlopu, bądź też długie weekendy (jeśli akurat przypadają) do odwiedzania grobów swych najbliższych, którzy już odeszli z tego świata, trudno mówić rozdzielnie o tych dwóch pierwszych dniach listopada i tradycjach z nimi związanych. Najważniejszą jest oczywiście zapalanie zniczy na grobach. Z jednej strony jest to z pewnością nawiązanie do pogańskiego kultu ognia i trudno z tym dyskutować. Jak już wcześniej zauważono, ogień symbolizował przejście z jednego okresu do drugiego, był kojarzony ze śmiercią, duchami, duszami i... jesienią. Z drugiej strony nie można zapomnieć o symbolice ognia w chrześcijaństwie. Tu z kolei jest on utożsamiany z Bożą mocą i łaską, a także ma wymiar ofiarny. Ofiarujemy więc światło w ramach błagania o wieczne odpoczywanie dusz najbliższych na osób i ich zbawienie. Jeśli chodzi o zwyczaj składają na grobach kwiatów to jest już kwestia bardziej regionalna. osobiście mogę potwierdzić, że jest on niemal zupełnie nieznany we Francji, gdzie zapala się jedynie znicze, a w ostatnich latach "modne" jest stawianie niewielkich tabliczek pamiątkowych. Na wielkich paryskich cmentarzach kwiaty widać jedynie na grobach wielu pochowanych tam Polaków oraz na miejscach spoczynku znanych i szanowanych osobistości, do których przychodzą nie tylko (czy nie tyle, bo często nie żyją już od naprawdę dawna) najbliżsi, ale osoby z różnych krajów i kultur.
Nie miałam w planie wyczerpującego artykułu "na temat". Założeniem było krótkie naświetlenie tematu i zainteresowanie Was nim. Być może sięgniecie głębiej, doczytacie, dopytacie. Kto wie, może kogoś zainspiruję do dalszych poszukiwań. 
Tymczasem pozostaje mieć nadzieję, że w naszym społeczeństwie więcej będzie tolerancji wobec różnych sposobów radzenia sobie z trudnym tematem, którym jest śmierć.




czwartek, 24 października 2013

Tajemnice Gór Azaba (część trzecia) – Ewa Chani Skalec

III
Han-Wu nigdy nie zapomniał historii zasłyszanej w dzieciństwie. Miał może ze cztery lata, kiedy do wioski, w której mieszkał przybyła piękna, złotowłosa kobieta. Przeszła przez magiczne wrota, gdzieś w Górach Azaba. Pochodziła ze świata równoległego i tak innego od tego, który znał chłopiec.
Opowiadała historie, które były codziennością jej i jej bliskich. O wozach, które same jeździły i wielkich maszynach, które latały w powietrzu przewożąc ludzi. O statkach, z których można było zobaczyć dno mórz i oceanów, a także takich, które leciały na… Księżyc! Nieprawdopodobieństwa takie, jak niewielkie urządzenia, za pomocą których można było rozmawiać z każdym, gdziekolwiek się znalazło. Papier, na którym można było uwiecznić twarz człowieka za pomocą jednego zaledwie wciśnięcia zaczarowanego guziczka… Jednak najbardziej zapadła mu w pamięć ta jedna historia o chińskim mnichu, która podobno pochodziła ze starożytności świata znanego Marii. Co zdało mu się wówczas najdziwniejsze – ten kraj, o którym wspominała zachwycająco piękna kobieta nosił tę samą nazwę, co przed wiekami kraina, z której pochodził Han-Wu. Chiny, królestwo, które pobudowano na ruinie państwa Elfów.
„Piórem można wygrać każdą wojnę”… Powtarzając sobie tę sentencję i głęboko wierząc w magiczną moc słowa pisanego – zapukał do bram Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy, w którym miał nadzieję otrzymać wykształcenie pozwalające mu na powstrzymanie, nawiedzających co jakiś czas jego kraj, wojen. Spędził tu większość swego życia, choć z pewnością nie tego się spodziewał po swojej misji. 
Chciał zostać kronikarzem – wędrować od krainy do krainy i spisywać ich dzieje, jednocześnie ucząc ludy wzajemnego szacunku i pokojowego nastawienia. Pisał piękne wiersze i miał nadzieję, że pomogą mu one w udaremnieniu kolejnych masowych mordów. Gdy wybuchła pierwsza wojna daredzka, uczył się, jak czytać stare zwoje. Gdy Daredowie – starożytny lud, który już przed tysiącleciami podbijał okoliczne ziemie – uderzyli po raz drugi, tłumaczył pierwsze rozdziały starożytnych zwojów dotyczących powstania świata. Gdy Daredowie zostali nagle i niespodziewanie pokonani w bitwie pod Gaudellą, kończył rozdziały o podboju terenów na północ od Gór Azaba. W dniu, w którym po raz pierwszy opuścił mury Klasztoru, Daredowie byli już ludem na wymarciu, a świat powoli pogrążał się w ciemnościach i strachu przed Wielką.
Kim była? Skąd się wzięła i dlaczego nikt w Zakonie o niej nie wspominał? Jak mógł zostać dobrym kronikarzem, skoro przez ostatnie niemalże dwadzieścia lat nie opuszczał murów na szczycie wzgórza i nie słyszał o tym wszystkim, co działo się wokoło? Postanowił to zmienić – spakował kilka ksiąg, dwa bochenki świeżego chleba i wielki bukłak źródlanej wody, pożegnał z mnichami i wyruszył w świat. Musiał się dowiedzieć, co zaszło w czasie jego nauki. Musiał, po prostu musiał, poznać sekret Wielkiej.
Nie był odważny. Nigdy, nawet jako dziecko. Kiedy pozostałe dzieciaki biegały po drzewach, bawiły się w wojny, nurkowały i skakały pomiędzy skałami, on siedział na ganku i pisał wiersze. Nie przejmował się tym, że się z niego śmiali. Miał swój własny świat, w którym nie marzył o sile i odwadze – chciał jedynie sprawiać ludziom przyjemności i pokazywać im piękno. Być głosicielem pokoju. Co się stało, że nagle znalazł w sobie siłę, by samotnie przemierzyć Las Mgieł i wspiąć się na wysoki szczyt Góry Czaszki?
***
Był wczesny poranek, kiedy stanął u wrót zamku Wielkiej. Zastanowiło go, dlaczego nie ma żadnych straży, dlaczego nikt nie pilnuje wejścia. Szybko jednak zrozumiał – cały zamek był zaczarowany i nie sposób było dostać się do środka bez pomocy magii. Na szczęście Zakon Świętej Niebieskiej Małpy miał w swej regule coś, co początkowo denerwowało Han-Wu – każdy adept szkoły zakonnej musiał przyuczać się w sztukach magicznych. Han-Wu, co prawda nie bez problemów, ponieważ musiał przyznać, że niespecjalnie przykładał się do nauki czarów, stanął w końcu na przestronnym dziedzińcu.
Rozejrzał się wokoło – zamek od środka robił jeszcze większe wrażenie. Owszem – była to twierdza niemal nie do zdobycia dla zwykłego śmiertelnika nie parającego się magią, umocniona ze wszystkich stron, z wysokimi wieżami i ograniczonym dojściem z powodu wysokości, na jakiej została wzniesiona. Jednak wnętrza w niczym nie przypominały surowych murów, które górowały nad całą okolicą. Miękkie gobeliny, pluszowe dywany, siedzenia obite eleganckimi, przyjemnymi w dotyku tkaninami. Szedł cicho, a jego kroki wygłuszał jeszcze przepięknie zdobiony dywan haftowany złotą nicią. W niszach, gdzieniegdzie, paliły się pochodnie, nadając całemu wnętrzu zapach Liliowego Jeziora, który pamiętał z dzieciństwa. Stanął przed wielkimi drzwiami, całymi stworzonymi w kolorowych szkiełek, układających się w ujmująco piękny i romantyczny pejzaż. Czegoś takiego nie widział jeszcze w żadnej z tysięcy mądrych ksiąg, które przeszły przez jego ręce.
Usłyszał jakieś ciche głosy i poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Czyżby to była ona? Wielka? Wyczuła go, zauważyła, usłyszała? Czy może już od dawna wiedziała, że tu przybędzie i tylko czekała na rozrywkę? Przełknął ślinę, wiedząc, że nie ma już odwrotu. Dotknął klamki, która zdała mu się przerażająco zimna, niczym śmierć. Głęboko zaczerpnął powietrze i popchnął lewe skrzydło. Drzwi okazały się lżejsze od pióra, którym spisywał jedwabne zwoje.
– Jak masz na imię, zuchwalcze? – zapytała, mierząc w niego złotą laską.
– Han-Wu – odpowiedział, patrząc jej w oczy i zastanawiając się, czy go poznaje. Na moment, dosłownie ułamek chwili, wydawało mu się, że tak, jednak nie był pewien. On, po pierwszej chwili szoku, nie miął wątpliwości, że to ona.
– Czy powinnam cię znać? – więc się pomylił.
– Pochodzę z Doliny Fuli, z Daikin, zwanego przed wiekami Chinami, z miasta Kaipiri. To pierwsze miasto, na jakie się natknęłaś, kiedy przeszłaś przez portal w Górach Azaba, Mario – mówił powoli, cały czas trzymając się prosto, wyróżniając z pewnością od wszystkich, którzy tu przed nim byli i klęczeli, bijąc czołem przed Wielką. Jeśli, oczywiście, kogokolwiek wcześniej wpuściła do swej siedziby.
            Nic nie odpowiedziała, usiadła spokojnie na tronie i zastanawiała się, co teraz powinna uczynić. Na szczęście w sali nie było nikogo, kto słyszałby te słowa. Odłożyła laskę, opierając ją o ścianę i położyła dłonie na oparciach tronu. Założyła nogę na nogę, unosząc rąbek drogiej, ociekającej złotem sukni i czekając, czy młodzieniec coś jeszcze doda, czy czeka teraz na jej krok. Czekał cierpliwie.
– Czego chcesz?! – za głośno, skarciła się w myślach. Powinna okazać więcej spokoju, jeśli nie chce, by wiedział, że wyprowadził ją z równowagi.
– Pamiętasz tamten dzień? – zapytał jedynie. Zmrużyła oczy, ale nie odpowiedziała. – Ja pamiętam doskonale. Dziwiło cię wszystko w naszym świecie, a najbardziej to, że wierzymy w magię, która dla ciebie nie istniała. Mówiłaś, że w twoim świecie nie ma magii, że jest jedynie bajką. Spójrz na siebie dzisiaj, Wielka Czarownico. Trzymasz w ręku różdżkę, a w ryzach wszystkie okoliczne krainy. Dla ciebie ludzie zabijają się, ponieważ boją się twojej magii. Jak niewiele czasu było ci potrzebne, by wszystko zmienić.
– Ja też mam do ciebie pytanie – czy pamiętasz przypowieść, która tak ci się wówczas spodobała, że chciałeś, bym ją w kółko powtarzała?
– Oczywiście, że tak – zdziwiło go to pytanie. Jednak pamiętała… O co mogło jej chodzić, że przywołała to wspomnienie, które stało się mottem jego życia?
– Miałeś policzki czerwone od wypieków, a oczy świeciły ci się niczym gwiazdy na bezchmurnym niebie, kiedy słyszałeś, jak stary mnich mówił…
– „Piórem można wygrać każdą wojnę” – dokończył za nią. – Żyłem według tej zasady wszystkie te lata.
– Nie ty jedyny – odparła, uśmiechając się czarująco. – Ja również uznałam ją za mądrą i skorzystałam z podpowiedzi. Widząc, że wasz świat opiera się na magii, postanowiłam się o niej więcej dowiedzieć. Zamknęłam się więc na kilka lat w Wielkiej Bibliotece Hungarii i całkowicie poświęciłam studiowaniu starych zwojów magicznych. Jak bowiem lepiej poznać prawdę, niż właśnie z zapisanych ksiąg? Kiedy wyszłam na zewnątrz wiedziałam już, co powinnam zrobić. Znałam magię i całkiem dobrze sobie radziłam. Nie miałam wątpliwości, że w ten sposób zdobędę poklask i władzę. Nie myliłam się, jak widzisz – w tym momencie wstała i podeszła do niego dwa kroki, całkowicie go zaskakując. – Wygrałam moją wojnę o sławę w waszym świecie i pokazałam, ile znaczę. Nikt nie potrafi mnie dzisiaj pokonać. Nikt – dodała, dotknęła jego twarzy i… zniknęła.
            Han-Wu stał na środku sali tronowej, osłupiały. Nie pierwszy raz widział znikającego maga, jednak pierwszy raz został tak zaskoczony. Wielka… Maria… Nie spodziewał się, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy, a już na pewno nie, że okaże się najpotężniejszą czarownicą na świecie. I że tak się zachowa.
Dopiero po zmroku opuścił pałac i, nie obracając się ani razu, powędrował w dół Góry Czaszki, ku obrzeżom Lasu Mgieł, który tonął już w nieprzeniknionych ciemnościach.
***
– Przeklęta! – wykrzyknął, pełen goryczy, uderzając dłonią w czarny blat. Złoty atrament w kałamarzu poruszył się na tyle znacznie, że niewiele brakowało, by wylał się na zapisany eleganckim pismem arkusz białego jedwabiu. – Przeklęta Wiedźma!
            Spojrzał na swe stare, zmęczone dłonie, naznaczone czasem i ciężką pracą kronikarza. Ciemnożółte bruzdy tworzyły nieprzyjemne i szorstkie zgrubienia, a pod paznokciami utworzyła się już gruba warstwa atramentu. Nie zawsze mógł używać tego drogiego i szlachetnego inkaustu w kolorze złota lub purpury. Szczególnie w pierwszych latach, kiedy był tak naprawdę nikim, pisał na ogół czarnym atramentem, który brudził i nieprzyjemnie pachniał smołą. Nie raz zdarzało mu się nawet używać rylca do drewnianych tabliczek, chociaż na co dzień nie chciał wspominać tamtych dni i tylko w takich chwilach, jak ta, przypominał sobie, jak było ciężko w pierwszych latach pracy. Jak wiele się zmieniło, jak wiele oddał, by móc teraz pisać złotym atramentem, a za podkład używać najszlachetniejszego, śnieżnobiałego jedwabiu pochodzącego z nad Jeziora Wierzb w dalekiej Karynii.
***
– Będziesz się zajmować zaopatrzeniem – tłumaczył Baron Ha-Zon, spoglądając na Han-Wu z góry. – Nie interesuje mnie, że jesteś czarodziejem. Lepiej się do tego dzisiaj nie przyznawać. Siedź cicho, spisuj, co zobaczysz, przynoś mi informacje, które uznasz, że mogą mi się przydać. Chcę, żebyś pilnował dostaw do zamku, nie lubię, kiedy ktoś mi się skarży, że czegoś brakuje. Porozmawiaj z piekarzem i kucharzem – kontynuował listę zadań, nie znosząc sprzeciwu. Han-Wu chciał coś powiedzieć, ale baron nie dopuszczał go do słowa.  – Oni najlepiej wiedzą, co trzeba w danym momencie zamówić. Moja małżonka zapewne zrobi ci równie długą listę szlachetnych tkanin, klejnotów i dodatków, których jej brakuje. Przyzwyczaj się do tego – przynajmniej raz na tydzień będziesz musiał przyjmować z pokorą jej narzekania. Taka już jej natura. Jeszcze coś – przypomniał sobie, jakby w ostatniej  chwili. – Musisz dowiedzieć się, czego brakuje moim wojakom. Generał Za-Long, który dotychczas trzymał zaopatrzenie w ryzach, zginął w ostatnim starciu z Wielką i jak dotąd nie znalazłem nikogo odpowiedniego na jego miejsce. Zajmiesz się tym, w przeciwnym przypadku może się okazać, że nie będzie chętnych do obrony zamku. Przyjdzie Wielka i sam wiesz, co się stanie.
            Han-Wu przełknął ślinę na wspomnienie Marii. Nikomu nie powiedział o tamtym niefortunnym spotkaniu i rozmowie, która niczego nie zmieniła dla świata. Jeśli baron chce wierzyć, że młody czarodziej boi się Wielkiej – niech i tak będzie. Szybko spisywał wszystkie zadania, które Ha-Zon wyrzucał z siebie niczym strzały z kuszy. Nie będzie łatwo.
– Poproś stajennego, żeby pokazał ci twoją kwaterę. Codziennie trzy razy dostaniesz wyżywienie, raz w miesiącu trzy arkusze papieru i jedną beczułkę atramentu na własne potrzeby. Tylko uważaj, jeśli zauważę, że kradniesz moje materiały, czeka cię ciężki los w pierwszych szeregach wojska i nawet sam przełożony Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy cię nie uratuje. Jakieś pytania?
– Tylko jedno – powiedział Han-Wu, zastanawiając się, czy w ogóle powinien się odzywać. – Jak długo będzie trwał ten okres próbny i czego mogę oczekiwać, jeśli uznasz, panie, że się sprawdziłem?
– Zuchwały! – stwierdził baron, kręcąc głową i mrużąc oczy. Magowi włosy stanęły dęba na te słowa – drugi raz już go tak nazwano i wolał nie pamiętać tego pierwszego. – Powiedzmy, że wrócimy do rozmowy za pół roku. Jeśli będą cię chwalić, może da się zorganizować jakieś większe dostawy prywatnych materiałów dla ciebie, kronikarzu. Jeśli wszystko jasne, zabierz się do pracy, chciałbym, żebyś zaczął najpóźniej jutro z rana.
– Oczywiście, panie – Han-Wu skłonił się nisko, unikając wzroku swego nowego pana. Nie chciał, by baron dostrzegł w nim rozgoryczenie, smutek i beznadzieję, które malowały się na jego twarzy. Kronikarzu… Chyba raczej pomagierze, giermku, podnóżku… Na Świętą Niebieską Małpę, czy po to opuścił mury Klasztoru, by zamawiać mąkę na chleb i dbać o kolorowe tkaniny na suknie baronowej?
***
            Minęły trzy lata na dworze barona Ha-Zona. Trzy lata ciężkiej, niemal morderczej pracy, która nauczyła Han-Wu właściwie tylko jednego – że czasami należy odłożyć pióro i zadbać o swoje. By w ogóle móc pisać, musiał się nieźle namęczyć – papieru nie starczało prawie na nic, korzystał więc z drewnianych i glinianych tabliczek, zapisywał myśli na skrawkach co bardziej podniszczonych ubrań, których już nie zamierzał nosić. Odkrył jednak szybko, że na wszystko jest sposób. Dama Jana, małżonka jego chlebodawcy zamawiała kilka bel materiałów w każdym miesiącu. On natomiast odpowiadał za ich dostarczenie do zamku i znalezienie nowego krawca, ponieważ poprzedni padł w bitwie na kilka tygodni przed przybyciem Han-Wu. Kilka szeptów tu, kilka słówek tam, mała obietnica pomocy w jeszcze jednym domostwie i oto na dworze znalazł się zdolny młody krawiec Bu-Dong, który tak szył suknie szlachetnej pani, by z każdej beli zostało tyle materiału, ile akurat potrzebował Han-Wu. Oczywiście – mając w pamięci przestrogę swego pana dotyczącą kradzieży – skrzętnie wykazywał wszelkie skrawki w rozliczeniach, jednak prosił Bu-Donga, by ten zostawiał resztki na tyle niewielkie, by nic już z nich nie dało się uszyć. Tym sposobem przez pierwszy rok udało mu się zgromadzić tkaniny na cały traktat, który zamierzał spisać. Dama Jana zaś miała suknie szyte inaczej, niż jakakolwiek znana osobistość w okolicy, co sprawiało jej nieograniczoną radość, gdyż była raczej próżna i lubiła się chwalić tym, że wprowadziła na salony nową modę.
            Niestety Bu-Dong popadł w niełaskę i Han-Wu został zmuszony do poszukania innego źródła materiałów. Wspominał mądre księgi, które studiował w Klasztorze i zastanawiał się, czy nie powinien spróbować magii. Wpadł jednak na prostszy sposób – uwiódł Damę Janę. Wierszami, które układał i pięknymi opowieściami, które i tak zamierzał zamieścić w swych kronikach. By móc pisać, posłużył się piórem i zwyciężył kolejną bitwę z zachłannością swego pana.
            Mijały miesiące ukradkowych spojrzeń i potajemnych schadzek, które dla Kronikarza oznaczały nowe piękne tkaniny, a czasami nawet niewielki kałamarz purpurowego atramentu. Magia jednak by się przydała, niestety pomyślał o tym dopiero w chwili, gdy okazało się, że jego dostojna kochanka zaszła w ciążę, mimo że baron Ha-Zon od kilku już miesięcy przebywał poza zamkiem. Czas naglił, trzeba było zniknąć z pola widzenia rozzłoszczonego pana, gdy dowiedział się o poczynaniach swego kronikarza.
            Han-Wu nie miał wyboru – musiał skorzystać z magii. Bał się, ponieważ upłynęło już sporo czasu, odkąd używał jej po raz ostatni. Poza tym po całym świecie krążyły plotki, że Wielkiej nie można pokonać, ponieważ każde użycie czarów powoduje jej wzmocnienie się. Niezależnie jak daleko znajdowała się od maga. Han-Wu nie mógł być tego pewien, ale obawiał się, że Maria dzięki niemu zdobędzie więcej mocy. Jak już jednak stwierdził – nadciągający z wojami baron Ha-Zon nie pozostawiał mu właściwie wyboru.
***
            Krążył po świecie, czytając poematy na targach i dworach baronów jeszcze przez kilka lat. Cały czas jednak nie mógł się opędzić od myśli o tym, że swoją magią wspomógł Wielką. Z resztą – choć nawet przed sobą nie chciał tego przyznać – tęsknił w głębi duszy za Damą Janą – za jej delikatną skórą w kolorze dojrzałej brzoskwini, za jej pełnymi ustami i krótkim, zadartym noskiem, za tymi długimi palcami, które tak zgrabnie pieściły jego ciało i potrafiły nanosić na pergamin i jedwab piękne i zamaszyste znaki. Zastanawiał się, co też jej się przytrafiło, gdy baron powrócił z wojny i… czy został ojcem chłopca, czy dziewczynki. Myśli te męczyły go niemal co noc, za dnia jednak starał się skupiać na sprawach bardziej przyziemnych – świat nie był bezpieczny, złodziejstwo szerzyło się jak prawdziwa zaraza, zbójnicy grasowali na drogach, a on przyrzekł sobie nigdy więcej nie używać magii, nawet, by ratować własne życie. Kto wie, czy nie skończyłby żywota marnie, jako kawał mięsa przy jakimś rzadko uczęszczanym szlaku, gdyby nie spotkał na swej drodze tej kobiety…
            Leżał zakrwawiony w krzakach – nad ranem zaatakowała go zgraja rzezimieszków. Chcieli złota i klejnotów, jednak nie miał niczego, co mogłoby im się przydać. Zwoje, które spisał, zniszczyli w ramach wyładowania złości, zabrali bukłak z – kiepskiej jakości – winem i te kilka kromek – czerstwego już – chleba, które zakupił przed kilkoma dniami. Pobili go, pocięli i zostawili, by się wykrwawił. Słońce zaczynało już mocno prażyć, kiedy ujrzał z daleka kroczącą dostojnie postać. Całkowicie pewien, że tylko mu się wydaje – z wycieńczenia i utraty sporej ilości krwi – nawet nie wołał o pomoc. Nie była to jednak zjawa – w pewnej chwili poczuł delikatne dłonie dotykające jego rozpalonego czoła i kilka kropli czystej wody. Zastanawiał się jeszcze, czy przypadkiem nie umarł i nie dotarł w swej wędrówce do Krainy Wiecznej Szczęśliwości, nazywanej w tej okolicy Niebiosami. Gdy jednak usłyszał głos kobiety, która właśnie opatrywała jego pokiereszowany brzuch, wiedział już, że co najwyżej mógł znaleźć się w ciemnych czeluściach Otchłani.
– Biedaku, dałeś się tak urządzić. Taki mądry człek, taki uczony mnich, taki erudyta i poeta. Głupcy, szukali przy tobie klejnotów, kiedy największym skarbem, jaki nosisz, jest twoje serce – roześmiała się cichutko, jakby w nadziei, że tego śmiechu już nie usłyszy. On jednak słyszał doskonale i wiedział dokładnie, że Ci z Góry – jak nazywano w jego stronach bogów – zakpili sobie z niego, zsyłają mu na pomoc nie kogo innego jak Marię…
            Stracił przytomność i gdy ją odzyskał, poczuł od razu chłód poranka. Rześkie powietrze, śpiew ptaków, szum… Skąd ten szum? Nie przypominał sobie żadnej rzeki w okolicy. Potrząsnął głową i zaraz pożałował. Jaki straszliwy ból! Mrugał oczami, by przyzwyczaić się do ciemności. W końcu zrozumiał, że leży w pieczarze, a szum pochodzi z pewnością z jakiegoś górskiego niewielkiego potoku. Jednak gór również nie widział na swej ścieżce. I wtedy sobie przypomniał o niej. Rozejrzał się powoli, starając się nie myśleć o przeszywających całe ciało skurczach. Odczuwał pieczenie w skroniach, swędziało go w okolicy brzucha i… był głodny.
– Wreszcie wróciłeś – powiedziała cicho i usiadła obok niego. Trzymała w rękach miseczkę, z której wydobywał się smakowity zapach. Zaburczało mu w brzuchu, aż wstyd. – Hm… Głodny jesteś. To dobrze. Już się bałam, że po to tylko wyleczyłam twoje rany, byś na moich oczach umarł z głodu.
– Jak długo? – wycharczał, nie mając jednak siły, by powiedzieć cokolwiek więcej. Gardło piekło z braku płynów.
– Taki silny mężczyzna powinien lepiej znosić ból, Han-Wu – odpowiedziała z delikatnym uśmiechem. Odstawiła miseczkę na kamień i pomogła mu usiąść. Za żadne skarby świata nie chciał, by widziała, jakie to dla niego ciężkie, ale pewnie ona i tak wie wszystko. – Jedz. Musisz nabrać sił, by móc wędrować dalej. A, byłabym zapomniała – dodała po chwili, przyglądając się bacznie, jak unosi łyżkę do ust i uśmiecha. Strawa mu smakowała. – Nie było cię prawie dwa tygodnie, ojcze Tarana-Gu.
            Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Dwa tygodnie? Ile to dni? Osiemnaście… Osiemnaście dni leżał tu, a ona go pielęgnowała? Dlaczego? Jaki mogła mieć cel? Powinna była zostawić go na pastwę dzikich zwierząt, które miałyby przynajmniej porządną ucztę. No, może nie taką porządną – w końcu był wychudzony i mizerny, ale pewnie i tak stanowił znacznie lepszy kąsek, niż większość obdartusów na tamtej drodze. Znów podniósł łyżkę do ust, kiedy dotarło do niego, jak go nazwała. Wiedziała, że został ojcem i… wiedziała, że Dama Jana porodziła syna.
***
– Przeklęta! – zakrzyknął ponownie, choć bardziej odpowiednim określeniem tego dźwięku winno być – wychrypiał. Opadał z sił i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że niedługo odejdzie do Krainy Wiecznej Szczęśliwości. Wraz z pierwszymi śniegami skończył sto trzydzieści siedem lat. Słuszny wiek, choć wiedział, że gdyby nigdy nie opuścił Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy, mógłby pożyć jeszcze spokojnie z pięć dziesięcioleci.
            Złoty atrament mienił się drobinkami szlachetnego kruszcu, odbijając promienie porannego słońca, które wpadały przez olbrzymie wykuszowe okno jego komnaty. Znów zastanowił się, dlaczego za młodu nie potrafił cierpliwie wysiedzieć przy pulpicie, dlaczego tak bardzo ciągnęło go, by poznawać świat. Tak, przypomniał sobie – ponieważ nie można pisać o świecie, jeśli się go najpierw nie zobaczy. Po co o nim pisać? Ach tak, by pokazać, że jest piękny i pełen dobra, które znajduje się w każdym źdźble trawy, kropli deszczu, rozkwitającym pąku kwiatu, w każdej myszy, każdym koniu i także każdym człowieku. Czy się pomylił?
– Przeklęta – stwierdził już tylko w myśli, nie mając sił, by wypowiedzieć to głośno. Nie pił od wczorajszego popołudnia i zaczynał odczuwać nieprzyjemne suszenie w gardle. Powinien zadzwonić po pomocnika i poprosić, by przyniósł mu karafkę z wodą. A może powinien poprosić o wino? Kto wie, czy nie będzie to jego ostatni napitek w tym życiu?
            Pokręcił głową. Nie – jeszcze nie nadszedł czas. Jeszcze nie naprawił wyrządzonych przez siebie szkód. Czeka go jeszcze tak wiele pracy. Musi skończyć tę księgę i musi, po prostu musi, rozsławić ją przed śmiercią na tyle, by wszyscy ją kopiowali i przekazywali potomnym. Ludzie mają prawo, by poznać prawdę. Jest im to winien. Dlaczego zabrał się do tego tak późno? No tak, wcześniej poświęcał się całkowicie innemu dziełu…
            Raz jeszcze spojrzał na jedwab, który przywieziono przed tygodniem znad Jeziora Wierzb, jednego z najbardziej uroczych zakątków świata, jakie odwiedził. Gdyby miał więcej sił, osobiście pojechałby odebrać dostawę, jednak musiał zdać się na pomocnika. Na szczęście od lat zamawiał u prawdziwego mistrza w swej dziedzinie i miał pewność, że i tym razem go nie zawiedzie. Jeśli to dzieło ma przetrwać przez wieki i być źródłem prawdy, powinno zostać spisane na najlepszym materiale, najcenniejszym atramentem – musi przecież wzbudzać respekt. Któż chciałby czytać czarne literki na zwyczajnym papierze, albo – co gorsza – na drewnianych tabliczkach!
***
            Minęło kolejne pięć dni, zanim nabrał tyle sił, by móc samodzielnie wstać i zrobić kilka pierwszych kroków. Maria cały czas była przy nim – karmiła, myła, opowiadała historie, które tak mu się podobały w dzieciństwie. Był jednak ostrożny – wiedziała wiele o jego świecie i chętnie dzieliła się informacjami o swoim, zdawał sobie jednak sprawę, że jej nic nie zagraża. Po przejściu przed laty przez portal w Górach Azaba, zniszczyła go– a przynajmniej tak twierdziła – i nie było możliwości dostania się na drugą stronę. Zastanawiał się cały ten czas, dlaczego go nie zostawiła na pastwę zwierząt i tak długo pielęgnowała. Ilekroć jednak pytał ją o powody tego zachowania, uśmiechała się słodko, kiwała głową i odpowiadała, że nie mogłaby inaczej, cokolwiek miało to znaczyć.
            W końcu, widząc, że Han-Wu może już spokojnie chodzić, zarządziła, że ruszają w drogę. Nie pytała go, czy chce z nią iść, nie dała mu żadnego wyboru. Po prostu wyznaczyła porę wymarszu, a on… posłuchał. Nie odzywali się do siebie przez niemal cały dzień i Han-Wu z chęcią skręciłby w jakąś boczną odnogę drogi i na zawsze rozstał się z Marią, coś jednak go do niej przyciągało. Czy używała w stosunku do niego magii i dlaczego nie potrafił się od niej uwolnić? Skoro jednak potrafiła styranizować cały świat, a jego trzymać na jakiejś niewidzialnej smyczy, dlaczego spędziła tyle czasu pielęgnując go, zamiast po prostu użyć magii w celu leczenia? Czyżby utraciła moce? Nie…
            W końcu nie wytrzymał. Dochodził już wieczór, robiło się powoli ciemno i wiedział, że będą musieli rozbić gdzieś obozowisko. Do najbliższego miasta było jeszcze daleko, a na horyzoncie nie było widać żadnej osady, ani tym bardziej dworu.
– Dlaczego poświęciłaś tyle czasu na leczenie mnie? – zapytał, z zaciśniętymi pięściami i zmarszczonym czołem. – Nie wykręcaj się, nie uśmiechaj, nie wymiguj. Zadałem proste pytanie i oczekuję prostej odpowiedzi. Czarujesz, czy może nie ma już w tobie magii?
– Nie ma we mnie magii? – roześmiała się tak szczerze, że nie mogła udawać. Nadal więc miała moc. – Jaki diabeł podpowiedział ci taki dziwaczny pomysł?
– Diabeł? – nie bardzo wiedział, o czym mówiła.
– Taki antybóg, powiedzmy, w wielkim skrócie. Doprawdy nie mamy teraz czasu na dyskusje o demonologii w moim świecie. Może kiedyś, ale jakoś nigdy nie byłam w tych sprawach za dobrze obeznana, więc chyba sobie darujemy. Wierz mi jednak, mam w sobie więcej mocy, niż ty potrafisz sobie wyobrazić. Jak sądzisz, w jaki sposób wygrywam wojny?
– Czy to znaczy, że i mnie oczarowałaś i dlatego podążam za tobą, jak jakieś udomowione zwierzę i nie potrafię cię zostawić?
– Oj, Han-Wu… chciałbyś mnie porzucić? Mnie, taką drobną kobietę? Tak, jak zostawiłeś matkę swojego syna? Samą, bez obrony? Nie, nie sadzę…
– Nie wygłupiaj się, Mario.
– Tyle razy prosiłam grzecznie, byś tak do mnie nie mówił – odezwała się ze złością.
– W takim razie odpowiedz, a przyrzekam, że już nie będę tak cię nazywał.
– Nie oczarowałam cię. Nie przywiązała cię do mnie moja magia, chociaż z pewnością nie byłoby to dla mnie żadnym problemem.
– Co więc? – zapytał cicho, przysiadając na obalonym pniu drzewa. Był już zmęczony całodniowa podróżą i marzył o chwili odpoczynku.
– Wdzięczność. Najzwyklejszy ludzki odruch, Han-Wu. Uratowałam ci życie, opatrzyłam twoje rany, pielęgnowałam przez długie dni i noce, poiłam i karmiłam, poświęcając mój cenny czas. I teraz nie potrafisz mnie zostawić, ponieważ gdzieś w głębi duszy, to znaczy, gdzieś tam w sercu, czujesz, że musisz mi się odwdzięczyć. No i nie zapominajmy o tym, że jesteś też ciekawy, kim naprawdę jestem i jak wielką moc posiadłam. Jesteś kronikarzem i nie możesz tak po prostu odejść, kiedy nadarza ci się okazja poznania czegoś wielkiego i bycia przy kimś, kto zmienia losy świata. Chcesz o mnie napisać, nie wiesz jeszcze, jak i co, ale chcesz, a do tego musisz mnie najpierw poznać. Dlatego wmawiasz sobie, że wolałbyś iść w przeciwną stronę, gdyż jesteś dobry i nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, ale naprawdę… Naprawdę jesteś, jak każdy inny – masz nadzieję, że zostając ze mną, w końcu odkryjesz tajemnicę mojej magii i stworzysz dzieło, które będzie sławne po kres czasów, a twoje imię będzie powtarzane z nabożną czcią. Nie kręć głową – dodała, siadając obok niego. – Wiesz, że mówię prawdę, nawet, jeśli jest bolesna. A teraz, skoro już zaspokoiłam twoją ciekawość, rozbijmy obóz i przyrządźmy jakąś kolację, ponieważ zaczynam odczuwać głód. Przyznaję, że dawno już nie zdarzyło mi się tak długo wędrować.
***
            Ile dróg przemierzyli, ile miast zobaczyli i ilu panów ugościło ich w swych dworach, nie wiedząc nawet, że oto pod swym dachem stołują z Wielką? Trudno zliczyć. Wędrowali niemal przez rok, a jedyne, co Maria czarowała, to kartki zwykłego papieru i niebieski atrament – by Han-Wu mógł wszystko spisywać. Wielokrotnie pytał, dlaczego na papierze, ale nie chciała odpowiedzieć. Po chwili namysłu dodawała jedynie, że pewnego dnia zrozumie. Dlaczego atrament niebieski? Ponieważ lubiła ten kolor. Proste. Z resztą dla niej wszystko było proste i jasne. Dawno już przestał ja dziwić otaczający świat i skończyła zadawać pytania. Teraz uważała, że wie już wszystko, tyle, że niechętnie się tą wiedzą dzieliła.
            Była pełnia lata, kiedy zawędrowali do Kratolinu, dawnej stolicy upadłych Daredów. Znać jeszcze było, że był to lud potężny i wojowniczy. W oczach mieszkańców miasta dojrzał Han-Wu siłę i chart ducha, w ich ciałach jednak jedynie zmęczenie, głód i beznadzieję. Dawno już przestał pytać Marię, dokąd prowadzi ich ta trasa i w jakim celu odwiedzają konkretne miejsca. Czasami nawet go to nie interesowało. Tym razem jednak był ciekaw, mimo to pozostawił to pytanie dla siebie. Z resztą nie miał wątpliwości – jeśli będzie mu chciała podać powody – zrobi to bez pytania. Jeśli zaś będzie wolała zachować je dla siebie – i tak ich z niej nie wyciągnie.
            Rozglądał się bacznie wokoło, starając zapamiętać jak najwięcej. Nie wiedział w końcu, czy dane mu będzie zatrzymać się tu na dłużej, czy może pozostaną tu jedynie kilka dni. Czuł dziwny dreszcz na plecach, kiedy przechadzali się główną ulicą kiedyś wielkiego i bogatego miasta. Ciekawiło go niemal wszystko. Wszakże Daredów bano się wszędzie, a jego kraina wycierpiała z ich rąk chyba najwięcej. Zastanawiał się, czy wiedzą, kim jest Maria. Kiedy przechodziła, patrzyli na nią z przerażeniem, usuwali się z drogi, zamykali okiennice. Czy kiedykolwiek pokazała im się i znali prawdę? Nie uciekali jednak, nie wznosili alarmu, nie łapali za broń. Czy ich zaczarowała?
            Nie oglądając się za nim, weszła do dużego budynku przy głównym rynku, nad którym wisiała na metalowym łańcuchu tablica z dawno wytartym napisem, którego nie potrafił w tej chwili rozszyfrować. Stanęła na środku rozległego pomieszczenia i bacznie się rozejrzała, po czym stanowczo zawołała, głosem nie znoszącym żadnego sprzeciwu:
– Lordzie Darasonie, wzywam cię! Jeśli ośmielisz się ze mną walczyć, masz szansę na honorową śmierć. Nie pozwól, by twoi wojownicy na wieki zapamiętali twe imię, jako tchórza, który przestraszył się drobnej kobiety.
            Wzięła głęboki oddech i odczekała chwilę. Na jej twarzy zaczął się pojawiać nieznaczny uśmiech i Han-Wu spojrzał w kierunku, w który ona wbiła wzrok. Zza węgła wychylał się postawny mężczyzna. Mógł być kilkanaście lat starszy od Han-Wu, ale przynajmniej o głowę wyższy, w długimi srebrnymi włosami spiętymi w ścisły warkocz. W lewej ręce trzymał złoty buzdygan, którego rękojeść zdobiły szlachetne kamienie, a w prawej – długi, obosieczny miecz. Odrzucił je jednak, gdy tylko spostrzegł, kto do niego przemawia. Z brzękiem upadły na kamienną podłogę, wróżąc mu złowieszczy koniec. Zmrużył wielkie oczy, jakby patrzył pod słońce, mimo że w pomieszczeniu panował mrok, a powietrze czuć było kurzem i starością. Han-Wu spojrzał na sufit i teraz dopiero dotarło do niego, że znajdowali się w – dawniej znanym na całym świecie – hotelu Grados, miejscu spotkań towarzyskich, gier i zabaw, a także letnim domu cesarskiej pary. Próbował sobie przypomnieć, kim był ów lord, którego Maria wyzwała do walki. Musiał gdzieś o nim czytać. Teraz, gdy mężczyzna wyszedł na środek sali zrozumiał – stał przed nim sam cesarz, którego rzadziej używanym i znacznie mniej znaczącym tytułem był właśnie Lord Darason. Imię jego brzmiało Sarata G’War – zdobywca siedmiu królestw, pogromca Salamitów i Harkan, oprawca d’Jorkan i Ludanów, a także stręczyciel Sudarów i – przełknął głośno ślinę – Daikinów.
            Mężczyzna wysoko uniósł swe wielkie dłonie, na których nosił tyle złotych pierścieni, że Han-Wu mógłby za nie kupić pokaźną bibliotekę, nie wspominając już o drogocennych zwojach jedwabiu i purpurowym atramencie. Pomiędzy nimi zaczęło drżeć powietrze i kronikarz wiedział doskonale, co to oznacza. Wszyscy pozostali z krzykiem opuścili mury zniszczonego hotelu, pozostawiając walczących samych sobie. Pozostał jedynie Han-Wu. Miał ochotę uciekać, jak najdalej, za ósmą rzekę i za szczyty najwyższych gór. Drgnął, jego stopa delikatnie poruszyła się do tyłu. Bez oglądania za siebie, Maria wiedziała, co chciał uczynić. Wysyczała jedynie:
– Zostań! Masz o tym pisać!
            Nie zdążył nawet mrugnąć, a już w stronę pokonanego władcy popłynęła wiązka niesamowitej energii. Nie zdążył zareagować, być może zbyt pochłonięty zbieraniem własnej,  może skupiony na towarzyszącym Wielkiej mnichu, a może po prostu niewystarczająco silny. W powietrzu uniósł się nieprzyjemny swąd palonego ludzkiego ciała, kiedy cesarz Daredów upadł na podłogę i wyzionął ducha. Marii wystarczył dosłownie jeden krótki moment, by ostatecznie zwyciężyć tego rosłego mężczyznę w – co prawda trochę już podniszczonej – zbroi i jaspisowym diademie ze złotymi płytami.
            Han-Wu podszedł do niego powoli i ostrożnie, jakby obawiał się, że Sarata G’War mógł przeżyć ten magiczny pojedynek. Czy słowa skierowane do niego przez Marię były intencjonalnym odwróceniem uwagi wielkiego wojownika, który przez dziesięciolecia siał postrach we wszystkich okolicznych krainach? Tego miał się nigdy nie dowiedzieć. Spojrzał w ciemnozielone oczy znienawidzonego wroga i poczuł w stosunku do niego pewną litość. Zdziwił się swoim uczuciom – ten człowiek, który leżał teraz na kamiennej posadzce, ze zwęgloną klatką piersiową, z którego nie wypływała ani kropla kwi, rozlał krew jego ludu, jakby była jedynie niewiele wartą deszczówką w porze ulewnych deszczy. Jednak w tej walce nie miał szans – jej wynik został przesądzony na długo jeszcze zanim dotarli na miejsce i kronikarz o tym wiedział.
– Nie przyglądaj mu się tak – usłyszał za sobą słodki głos, który towarzyszył mu już od wielu miesięcy. Powinien był do niego przywyknąć, a jednak wzdrygnął się na myśl, że stoi za nim Wielka. – Każ właścicielom wrócić i uprzątnąć trupa. Nie chcę oglądać tego ścierwa! – odwróciła się, jakby nie mogła znieść odoru śmierci. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z niedowierzaniem. – No dalej, Han-Wu, nie mamy czasu do stracenia. Cesarz pokonany, teraz musimy odbić twoją ukochaną.
***
– Przeklęta, piękna i urocza wiedźma… Przeklęta…
            Szeptał już właściwie. Rzeczywiście powinien zawołać pomocnika i poprosić o coś do picia i o jakąś strawę. Umrze z pragnienia zanim skończy swoje dzieło, a do tego nie wolno mu dopuścić.
            Zebrał resztkę sił i podszedł do drzwi. Były straszliwie ciężkie, sam jednak był sobie winien. Kiedy powrócił do Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy, mieszkał razem z innymi, jednak, gdy zrozumieli, że to on jest kronikarzem Wielkiej, pozwolili mu na wybranie dowolnego miejsca. Sam zdecydował, że chce urządzić się w wieży nad samym urwiskiem, skąd mógł spoglądać na całą okolicę i w spokoju spisywać kolejne księgi. W obawie przed włamaniami kazał wówczas wstawić te przeklęte odrzwia z kamienia, które ważyły tyle, co pięciu takich mnichów, jak on. Uchylił je jedynie na tyle, by zobaczyć szparę. Przełknął ślinę i zawołał:
– G’Nnodzie, przyjdź do mnie.
            Po chwili dały się słyszeć powolne kroki, jakby po schodach wspinał się schorowany staruszek, a nie młodzieniec w pełni sił. Han-Wu spojrzał na swoje nogi, z dezaprobatą pokręcił głową i skarcił się po raz kolejny, że zawsze wybiera sobie takich leniwych pomocników, ponieważ wie, że nikt inny ich nie przyjmie i lituje się nad nimi. Może powinien był brać przykład z Marii i nie użalać się nad słabymi? Nie…
***
            Serce zabiło mu jak młot, kiedy ujrzał Damę Janę. Szła w jego stronę i delikatnie się uśmiechała. Była szczuplejsza, niż kiedyś, miała podkrążone oczy i siniaki na ramieniu, ale nadal nosiła głowę wysoko podniesioną, a jej zadarty nosek sprawiał, że wyglądała, jakby kpiła sobie ze wszystkich życiowych niepowodzeń. Nadal była urzekająco piękna i wystarczyło jedno spojrzenie jej oczu, by znów pokochał ją całym sobą. Podeszła blisko, ujęła jego dłoń i szepnęła jedynie:
– Mój drogi, mój najdroższy Han-Wu, gdybyś tylko wiedział, gdybyś tylko wiedział, jak za tobą tęskniło me serce i ciało – i, opadając z sił, osunęła się w jego ramiona.
            Zaniósł ją do pokoju, który najmował i ułożył wygodnie na łóżku. W niewielkim garnczku zagotował wodę z ziołami, którymi miał nadzieję przywrócić jej siły. Liczył, że Maria mu pomoże, nie wiedział jednak, gdzie się udała. Z resztą był taki szczęśliwy, że któżby się przejmował Marią, nawet jeśli była Wielką. Znów mógł trzymać ukochaną w ramionach, nic więcej się dla niego teraz nie liczyło.
            Dama Jana ocknęła się w końcu. Na pół przymkniętymi oczami przyglądała mu się bacznie, jakby nie była pewna, czy jest prawdziwy, czy jedynie go sobie przyśniła. Dłonią przejechała po jego nieogolonej twarzy, po lśniących, czarnych włosach. Jej palce wkręcały się w jego pukle, rozwiązując misternie upiętą fryzurę. Gdy pierwsze kosmyki opadły mu na twarz, położyła swe delikatne dłonie na jego karku, usiadła powoli i gorąco go pocałowała. Poczuł napływające gorąco i nie potrafił się już opanować. Była słodka, jak miód z doliny Liliowego Jeziora, pachniała ziołami, które przed chwilą sam dla niej sparzył i czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać. Jej ciało odbijało ostatnie promienie zachodzącego słońca.
            Kochali się długo i dziko, jak zwierzęta. Stęsknieni siebie, wygłodzeni, całkowicie zapomnieli o otaczającym ich świecie. Liczyli się tylko oni i ich miłość. Kiedy w końcu, zbyt zmęczeni, by zamknąć okno, przez które do komnaty wlatywał chłodny wieczorny wiatr, leżeli na zbarłożonym posłaniu, Han-Wu znalazł w sobie odwagę, by zapytać ją o to, co go dręczyło, odkąd Maria powiedziała mu, po co przybyli do tego przeklętego miasta.
– Jak się tu znalazłaś, ukochana?  I jak to możliwe, że nadal mnie miłujesz, po tym wszystkim, po tym, jak uciekłem przed twoim mężem, jak zostawiłem cię samą? Gdzie jest nasz syn?
– Tyle pytań – zaśmiała się cicho i poczuł dziwny dreszcz. – Dobrze, że się nad tym głowisz, kronikarzu…
            Zamarł. To nie był głos Damy Jany. Ani sposób, w jaki się do niego zwracała. Powoli, bojąc się, że jego przypuszczenia mogą okazać się prawdziwe, spojrzał na leżącą obok niego kobietę.
– A teraz zrobisz, co ci każę – powiedziała Wielka, zasłaniając się prześcieradłem. – W przeciwnym wypadku twój synek zginie straszliwie bolesną śmiercią, jak jego mamusia, którą niestety zostawiłeś przy zazdrosnym mężu, szukającym zemsty. A jeśli tego ci będzie za mało, Han-Wu, zginie także dziecko, które dzisiaj spłodziliśmy – spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Nie kocham go, jak nie kocham ciebie. Jest mi potrzebne i możesz mieć pewność, że nie żartuję. Dzisiejszego wieczoru zaszłam z tobą w ciążę i urodzę chłopca. Mam w sobie tyle magii, że nie było to żadnym problemem. Jeśli będę musiała, zabiję go, bez zająknięcia, ale wolałabym uczynić go moim następcą. Wybór należy do ciebie.
– Czego żądasz? – zapytał i miał wrażenie, że to nie jego usta wypowiedziały to pytanie. Głos był obcy, jakby dochodził z drugiego końca świata.
– Piórem można zwyciężyć każdą wojnę, Han-Wu. Ja zwyciężyłam dotychczas wszystkich cesarzy i królów, wszystkie wojska i wszystkich magów, którzy mieli tyle odwagi, by stanąć naprzeciwko mnie. Ale wciąż mi brakuje posłuchu u zwykłych ludzi. Dlatego ty, Han-Wu, napiszesz kronikę, w której tak przedstawisz moją walkę z poprzednimi panami tego świata, by każdy człowiek, który ją przeczyta, wiedział, że wyzwoliłam go i dałam mu prawdziwą wolność. Ponieważ teraz będzie musiał wierzyć jedynie we mnie i moją moc. Uczynisz ze mnie nie tylko władcę, ale i Boga przez bardzo, bardzo duże B. Ja natomiast powiję twojego syna i zaopiekuję się twoim pierworodnym. A kiedy skończysz swoją pracę, postaram się, by twa kronika zagościła w każdym domu i stała się sławna, niosąc twoje imię po kres czasów.
***
            Jego synowie pomarli w młodych latach – z własnej głupoty, nie z winy Wielkiej. Tego nie mógł jej zarzucić. Dotrzymała danego słowa. Jego kronika stała się sławna, wszyscy znali jego imię i wiedzieli, że to jemu została powierzona najważniejsza misja na świecie – niesienia słowa jasności Wielkiej. Przez długie lata pisał, mając nadzieję, że odwlecze nieuniknione, a ona w końcu się znudzi, odda mu jego chłopców i poszuka kogoś zdolniejszego. Jednak była cierpliwa. Karciła, narzekała, ponaglała – aż w końcu zrozumiał, że nie da za wygraną i złożył u jej stóp kronikę. Tę przeklętą Kronikę…
            Dawno już usiadł i czekał, aż chłopak dotrze, ale cały czas dały się słyszeć jego człapiące kroki. Zanim wróci na dół i przyniesie mu dzban z piciem, minie pewnie kolejna godzina. Jak to możliwe, że taki ktoś w ogóle został przyjęty w poczet tego znamienitego niegdyś zakonu? Ponownie spojrzał na rozłożony na pulpicie kawał jedwabiu. Na takim samym spisywał Kronikę Wielkiej.
            Tamtego przeklętego dnia, kiedy kazała mu zanieść księgę do bram Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy, zmienił się świat. Mnisi, których znał przecież od lat, którzy go uczyli, z nim mieszkali, byli dla niego wzorem – zachwycili się księgą, z dumą przypominając, że to dzięki nim nabył wiedzę potrzebną, by tak pięknie spisać dzieje Boga. Od razu nazwali Marię Bogiem. Czyżby księga była zaczarowana? – pomyślał wówczas, ale nie miał czasu na takie dywagacje. Kobieta czekała, aż otworzą jej bramę i nie musiała czekać długo. Później poszło gładko. Stu kopistów przepisywało dzień i noc jego dzieło, które miało zanieść ludzkości światło mądrości. Nie minął rok, odkąd ukończył pisanie, a nie było już chyba człowieka, który wątpiłby w zbawczą moc Wielkiej. Nie było takiego, który chciałby się jej przeciwstawić. Była kochana. Była szanowana. Była… Bogiem. Bano się jej, ale w inny sposób, niż wcześniej. Oddawano jej cześć, układano dla niej hymny, składano dary na ołtarzach. A ona zdawała się czerpać moc z każdego człowieka, który o niej myślał – z każdej poszczególnej myśli, która ją wychwalała.
            Dotarło do niego, że pomocnik jest już na przedostatnim piętrze i zaraz powinien dotrzeć do jego komnaty. Napije się, zje coś szybko i wróci do pracy. Należy naprawić wcześniej wyrządzone szkody, posprzątać po sobie. Nawet, jeśli będą o nim źle mówić. Tylko czy jego nowa kronika w ogóle zyska przychylność, czy może zostanie zamknięta w jakimś lochu, niczym grzesznica czekająca na wyrok śmierci? Czy uda mu się pokonać tę wielką moc, którą odczuwał każdego dnia, mimo że nie widział Marii od przeszło dziewięćdziesięciu lat?
            Nagle poczuł jakieś nieprzyjemne ukłucie w piersi. Nie zdążył nawet dotknąć palącego miejsca. Szepnął jedynie:
– Piórem można zwyciężyć każdą wojnę…
            Chłopak wszedł na piętro i mocował się z ciężkimi drzwiami, które zawsze przeklinał. Że też mistrzowi kronikarzowi wpadł do głowy taki pomysł. W końcu uchylił je na tyle, żeby móc się przez nie przecisnąć. Chciał zapytać, czego Han-Wu sobie życzy, słowa jednak uwięzły mu w gardle. Stary kronikarz leżał z głową na pulpicie, jego twarz wykręcał grymas bólu i żalu, z ust wyciekała piana, która moczyła piękny, śnieżnobiały jedwab, rozmazując spisane na nim słowa.
            G’Nnod podszedł do niego powoli, zastanawiając się, czy powinien cokolwiek dotykać, zanim na miejsce przybędzie mistrz śmierci. Z rozmyślań wytrącił go pewien szmer, który dochodził z kąta za drzwiami. Obejrzał się i teraz doprawdy zląkł. Stała przed nim najpiękniejsza istota, jaką widział w całym swoim – co prawda na razie krótkim jeszcze – życiu. Uśmiechała się słodko. Wiedział, kim jest, nie miał wątpliwości, że oto doznał zaszczytu patrzenia na Wielką. Rzucił się na kolana.
– Powstań, chłopcze – rzekła do niego dostojnie. – Wstań i pomóż mi, ponieważ musimy ukryć przed światem, że naszego drogiego kronikarza opętały złe duchy i wstąpił na ścieżkę herezji. Musimy spalić wszystkie jego nowe dzieła, gdyż nie chcę, by został uznany za niegodnego, za zdrajcę. Zasłużył sobie swoją długoletnią służbą na to, by pochowano go z honorami godnymi Pierwszego Kronikarza Boga – dodała po chwili, uśmiechając się.
            G’Nnod posłusznie zebrał wszystkie dokumenty rozłożone na wielkim drewnianym blacie i schował do, stojącej przy ścianie, skrzyni. Ułożył w niej również zwoje, które przez lata Han-Wu gromadził w swojej komnacie. Jedna z największych i najbogatszych bibliotek w całej krainie, a kto wie, czy nie w całym świecie.
            Wielka stała bez ruchu w tym samym miejscu, w którym ją zobaczył. Wbiła wzrok w swego kronikarza i chłopak miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach coś na kształt łez, choć szybko uznał, że musiał się pomylić. W pewnym momencie, gdy kończył już porządki, Wielka poruszyła się nieznacznie.
        „Piórem zwyciężyć można każdą wojnę, Han-Wu, jako i ja zwyciężyłam dzięki twoim zdolnościom – pomyślała. – Nie można jednak pokonać mnie.”