III
Han-Wu nigdy nie
zapomniał historii zasłyszanej w dzieciństwie. Miał może ze cztery lata, kiedy
do wioski, w której mieszkał przybyła piękna, złotowłosa kobieta. Przeszła
przez magiczne wrota, gdzieś w Górach Azaba. Pochodziła ze świata równoległego
i tak innego od tego, który znał chłopiec.
Opowiadała
historie, które były codziennością jej i jej bliskich. O wozach, które same
jeździły i wielkich maszynach, które latały w powietrzu przewożąc ludzi. O
statkach, z których można było zobaczyć dno mórz i oceanów, a także takich,
które leciały na… Księżyc! Nieprawdopodobieństwa takie, jak niewielkie
urządzenia, za pomocą których można było rozmawiać z każdym, gdziekolwiek się
znalazło. Papier, na którym można było uwiecznić twarz człowieka za pomocą
jednego zaledwie wciśnięcia zaczarowanego guziczka… Jednak najbardziej zapadła
mu w pamięć ta jedna historia o chińskim mnichu, która podobno pochodziła ze
starożytności świata znanego Marii. Co zdało mu się wówczas najdziwniejsze –
ten kraj, o którym wspominała zachwycająco piękna kobieta nosił tę samą nazwę,
co przed wiekami kraina, z której pochodził Han-Wu. Chiny, królestwo, które pobudowano
na ruinie państwa Elfów.
„Piórem można
wygrać każdą wojnę”… Powtarzając sobie tę sentencję i głęboko wierząc w
magiczną moc słowa pisanego – zapukał do bram Klasztoru Zakonu Świętej
Niebieskiej Małpy, w którym miał nadzieję otrzymać wykształcenie pozwalające mu
na powstrzymanie, nawiedzających co jakiś czas jego kraj, wojen. Spędził tu
większość swego życia, choć z pewnością nie tego się spodziewał po swojej
misji.
Chciał zostać
kronikarzem – wędrować od krainy do krainy i spisywać ich dzieje, jednocześnie
ucząc ludy wzajemnego szacunku i pokojowego nastawienia. Pisał piękne wiersze i
miał nadzieję, że pomogą mu one w udaremnieniu kolejnych masowych mordów. Gdy
wybuchła pierwsza wojna daredzka, uczył się, jak czytać stare zwoje. Gdy
Daredowie – starożytny lud, który już przed tysiącleciami podbijał okoliczne
ziemie – uderzyli po raz drugi, tłumaczył pierwsze rozdziały starożytnych
zwojów dotyczących powstania świata. Gdy Daredowie zostali nagle i
niespodziewanie pokonani w bitwie pod Gaudellą, kończył rozdziały o podboju
terenów na północ od Gór Azaba. W dniu, w którym po raz pierwszy opuścił mury
Klasztoru, Daredowie byli już ludem na wymarciu, a świat powoli pogrążał się w
ciemnościach i strachu przed Wielką.
Kim była? Skąd
się wzięła i dlaczego nikt w Zakonie o niej nie wspominał? Jak mógł zostać
dobrym kronikarzem, skoro przez ostatnie niemalże dwadzieścia lat nie opuszczał
murów na szczycie wzgórza i nie słyszał o tym wszystkim, co działo się wokoło?
Postanowił to zmienić – spakował kilka ksiąg, dwa bochenki świeżego chleba i
wielki bukłak źródlanej wody, pożegnał z mnichami i wyruszył w świat. Musiał
się dowiedzieć, co zaszło w czasie jego nauki. Musiał, po prostu musiał, poznać
sekret Wielkiej.
Nie był odważny.
Nigdy, nawet jako dziecko. Kiedy pozostałe dzieciaki biegały po drzewach,
bawiły się w wojny, nurkowały i skakały pomiędzy skałami, on siedział na ganku
i pisał wiersze. Nie przejmował się tym, że się z niego śmiali. Miał swój
własny świat, w którym nie marzył o sile i odwadze – chciał jedynie sprawiać
ludziom przyjemności i pokazywać im piękno. Być głosicielem pokoju. Co się
stało, że nagle znalazł w sobie siłę, by samotnie przemierzyć Las Mgieł i
wspiąć się na wysoki szczyt Góry Czaszki?
***
Był wczesny
poranek, kiedy stanął u wrót zamku Wielkiej. Zastanowiło go, dlaczego nie ma
żadnych straży, dlaczego nikt nie pilnuje wejścia. Szybko jednak zrozumiał –
cały zamek był zaczarowany i nie sposób było dostać się do środka bez pomocy
magii. Na szczęście Zakon Świętej Niebieskiej Małpy miał w swej regule coś, co
początkowo denerwowało Han-Wu – każdy adept szkoły zakonnej musiał przyuczać
się w sztukach magicznych. Han-Wu, co prawda nie bez problemów, ponieważ musiał
przyznać, że niespecjalnie przykładał się do nauki czarów, stanął w końcu na przestronnym
dziedzińcu.
Rozejrzał się
wokoło – zamek od środka robił jeszcze większe wrażenie. Owszem – była to
twierdza niemal nie do zdobycia dla zwykłego śmiertelnika nie parającego się
magią, umocniona ze wszystkich stron, z wysokimi wieżami i ograniczonym
dojściem z powodu wysokości, na jakiej została wzniesiona. Jednak wnętrza w
niczym nie przypominały surowych murów, które górowały nad całą okolicą.
Miękkie gobeliny, pluszowe dywany, siedzenia obite eleganckimi, przyjemnymi w
dotyku tkaninami. Szedł cicho, a jego kroki wygłuszał jeszcze przepięknie
zdobiony dywan haftowany złotą nicią. W niszach, gdzieniegdzie, paliły się
pochodnie, nadając całemu wnętrzu zapach Liliowego Jeziora, który pamiętał z
dzieciństwa. Stanął przed wielkimi drzwiami, całymi stworzonymi w kolorowych
szkiełek, układających się w ujmująco piękny i romantyczny pejzaż. Czegoś
takiego nie widział jeszcze w żadnej z tysięcy mądrych ksiąg, które przeszły
przez jego ręce.
Usłyszał jakieś
ciche głosy i poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Czyżby to była ona?
Wielka? Wyczuła go, zauważyła, usłyszała? Czy może już od dawna wiedziała, że
tu przybędzie i tylko czekała na rozrywkę? Przełknął ślinę, wiedząc, że nie ma
już odwrotu. Dotknął klamki, która zdała mu się przerażająco zimna, niczym śmierć.
Głęboko zaczerpnął powietrze i popchnął lewe skrzydło. Drzwi okazały się
lżejsze od pióra, którym spisywał jedwabne zwoje.
– Jak masz na
imię, zuchwalcze? – zapytała, mierząc w niego złotą laską.
– Han-Wu –
odpowiedział, patrząc jej w oczy i zastanawiając się, czy go poznaje. Na
moment, dosłownie ułamek chwili, wydawało mu się, że tak, jednak nie był
pewien. On, po pierwszej chwili szoku, nie miął wątpliwości, że to ona.
– Czy powinnam
cię znać? – więc się pomylił.
– Pochodzę z
Doliny Fuli, z Daikin, zwanego przed wiekami Chinami, z miasta Kaipiri. To
pierwsze miasto, na jakie się natknęłaś, kiedy przeszłaś przez portal w Górach
Azaba, Mario – mówił powoli, cały czas trzymając się prosto, wyróżniając z
pewnością od wszystkich, którzy tu przed nim byli i klęczeli, bijąc czołem
przed Wielką. Jeśli, oczywiście, kogokolwiek wcześniej wpuściła do swej
siedziby.
Nic
nie odpowiedziała, usiadła spokojnie na tronie i zastanawiała się, co teraz
powinna uczynić. Na szczęście w sali nie było nikogo, kto słyszałby te słowa.
Odłożyła laskę, opierając ją o ścianę i położyła dłonie na oparciach tronu.
Założyła nogę na nogę, unosząc rąbek drogiej, ociekającej złotem sukni i
czekając, czy młodzieniec coś jeszcze doda, czy czeka teraz na jej krok. Czekał
cierpliwie.
– Czego chcesz?!
– za głośno, skarciła się w myślach. Powinna okazać więcej spokoju, jeśli nie
chce, by wiedział, że wyprowadził ją z równowagi.
– Pamiętasz
tamten dzień? – zapytał jedynie. Zmrużyła oczy, ale nie odpowiedziała. – Ja
pamiętam doskonale. Dziwiło cię wszystko w naszym świecie, a najbardziej to, że
wierzymy w magię, która dla ciebie nie istniała. Mówiłaś, że w twoim świecie
nie ma magii, że jest jedynie bajką. Spójrz na siebie dzisiaj, Wielka
Czarownico. Trzymasz w ręku różdżkę, a w ryzach wszystkie okoliczne krainy. Dla
ciebie ludzie zabijają się, ponieważ boją się twojej magii. Jak niewiele czasu
było ci potrzebne, by wszystko zmienić.
– Ja też mam do
ciebie pytanie – czy pamiętasz przypowieść, która tak ci się wówczas spodobała,
że chciałeś, bym ją w kółko powtarzała?
– Oczywiście, że
tak – zdziwiło go to pytanie. Jednak pamiętała… O co mogło jej chodzić, że
przywołała to wspomnienie, które stało się mottem jego życia?
– Miałeś
policzki czerwone od wypieków, a oczy świeciły ci się niczym gwiazdy na
bezchmurnym niebie, kiedy słyszałeś, jak stary mnich mówił…
– „Piórem można
wygrać każdą wojnę” – dokończył za nią. – Żyłem według tej zasady wszystkie te
lata.
– Nie ty jedyny
– odparła, uśmiechając się czarująco. – Ja również uznałam ją za mądrą i skorzystałam
z podpowiedzi. Widząc, że wasz świat opiera się na magii, postanowiłam się o
niej więcej dowiedzieć. Zamknęłam się więc na kilka lat w Wielkiej Bibliotece
Hungarii i całkowicie poświęciłam studiowaniu starych zwojów magicznych. Jak
bowiem lepiej poznać prawdę, niż właśnie z zapisanych ksiąg? Kiedy wyszłam na
zewnątrz wiedziałam już, co powinnam zrobić. Znałam magię i całkiem dobrze
sobie radziłam. Nie miałam wątpliwości, że w ten sposób zdobędę poklask i
władzę. Nie myliłam się, jak widzisz – w tym momencie wstała i podeszła do
niego dwa kroki, całkowicie go zaskakując. – Wygrałam moją wojnę o sławę w
waszym świecie i pokazałam, ile znaczę. Nikt nie potrafi mnie dzisiaj pokonać.
Nikt – dodała, dotknęła jego twarzy i… zniknęła.
Han-Wu
stał na środku sali tronowej, osłupiały. Nie pierwszy raz widział znikającego
maga, jednak pierwszy raz został tak zaskoczony. Wielka… Maria… Nie spodziewał
się, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy, a już na pewno nie, że okaże się
najpotężniejszą czarownicą na świecie. I że tak się zachowa.
Dopiero po
zmroku opuścił pałac i, nie obracając się ani razu, powędrował w dół Góry
Czaszki, ku obrzeżom Lasu Mgieł, który tonął już w nieprzeniknionych
ciemnościach.
***
– Przeklęta! – wykrzyknął, pełen goryczy, uderzając
dłonią w czarny blat. Złoty atrament w kałamarzu poruszył się na tyle znacznie,
że niewiele brakowało, by wylał się na zapisany eleganckim pismem arkusz
białego jedwabiu. – Przeklęta Wiedźma!
Spojrzał na swe stare, zmęczone
dłonie, naznaczone czasem i ciężką pracą kronikarza. Ciemnożółte bruzdy
tworzyły nieprzyjemne i szorstkie zgrubienia, a pod paznokciami utworzyła się
już gruba warstwa atramentu. Nie zawsze mógł używać tego drogiego i szlachetnego
inkaustu w kolorze złota lub purpury. Szczególnie w pierwszych latach, kiedy
był tak naprawdę nikim, pisał na ogół czarnym atramentem, który brudził i
nieprzyjemnie pachniał smołą. Nie raz zdarzało mu się nawet używać rylca do
drewnianych tabliczek, chociaż na co dzień nie chciał wspominać tamtych dni i
tylko w takich chwilach, jak ta, przypominał sobie, jak było ciężko w
pierwszych latach pracy. Jak wiele się zmieniło, jak wiele oddał, by móc teraz
pisać złotym atramentem, a za podkład używać najszlachetniejszego,
śnieżnobiałego jedwabiu pochodzącego z nad Jeziora Wierzb w dalekiej Karynii.
***
– Będziesz się
zajmować zaopatrzeniem – tłumaczył Baron Ha-Zon, spoglądając na Han-Wu z góry.
– Nie interesuje mnie, że jesteś czarodziejem. Lepiej się do tego dzisiaj nie
przyznawać. Siedź cicho, spisuj, co zobaczysz, przynoś mi informacje, które
uznasz, że mogą mi się przydać. Chcę, żebyś pilnował dostaw do zamku, nie
lubię, kiedy ktoś mi się skarży, że czegoś brakuje. Porozmawiaj z piekarzem i
kucharzem – kontynuował listę zadań, nie znosząc sprzeciwu. Han-Wu chciał coś
powiedzieć, ale baron nie dopuszczał go do słowa. – Oni najlepiej wiedzą, co trzeba w danym
momencie zamówić. Moja małżonka zapewne zrobi ci równie długą listę
szlachetnych tkanin, klejnotów i dodatków, których jej brakuje. Przyzwyczaj się
do tego – przynajmniej raz na tydzień będziesz musiał przyjmować z pokorą jej
narzekania. Taka już jej natura. Jeszcze coś – przypomniał sobie, jakby w
ostatniej chwili. – Musisz dowiedzieć
się, czego brakuje moim wojakom. Generał Za-Long, który dotychczas trzymał
zaopatrzenie w ryzach, zginął w ostatnim starciu z Wielką i jak dotąd nie
znalazłem nikogo odpowiedniego na jego miejsce. Zajmiesz się tym, w przeciwnym
przypadku może się okazać, że nie będzie chętnych do obrony zamku. Przyjdzie
Wielka i sam wiesz, co się stanie.
Han-Wu
przełknął ślinę na wspomnienie Marii. Nikomu nie powiedział o tamtym
niefortunnym spotkaniu i rozmowie, która niczego nie zmieniła dla świata. Jeśli
baron chce wierzyć, że młody czarodziej boi się Wielkiej – niech i tak będzie.
Szybko spisywał wszystkie zadania, które Ha-Zon wyrzucał z siebie niczym
strzały z kuszy. Nie będzie łatwo.
– Poproś
stajennego, żeby pokazał ci twoją kwaterę. Codziennie trzy razy dostaniesz
wyżywienie, raz w miesiącu trzy arkusze papieru i jedną beczułkę atramentu na
własne potrzeby. Tylko uważaj, jeśli zauważę, że kradniesz moje materiały,
czeka cię ciężki los w pierwszych szeregach wojska i nawet sam przełożony
Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy cię nie uratuje. Jakieś pytania?
– Tylko jedno –
powiedział Han-Wu, zastanawiając się, czy w ogóle powinien się odzywać. – Jak
długo będzie trwał ten okres próbny i czego mogę oczekiwać, jeśli uznasz,
panie, że się sprawdziłem?
– Zuchwały! –
stwierdził baron, kręcąc głową i mrużąc oczy. Magowi włosy stanęły dęba na te
słowa – drugi raz już go tak nazwano i wolał nie pamiętać tego pierwszego. –
Powiedzmy, że wrócimy do rozmowy za pół roku. Jeśli będą cię chwalić, może da
się zorganizować jakieś większe dostawy prywatnych materiałów dla ciebie,
kronikarzu. Jeśli wszystko jasne, zabierz się do pracy, chciałbym, żebyś zaczął
najpóźniej jutro z rana.
– Oczywiście,
panie – Han-Wu skłonił się nisko, unikając wzroku swego nowego pana. Nie
chciał, by baron dostrzegł w nim rozgoryczenie, smutek i beznadzieję, które
malowały się na jego twarzy. Kronikarzu… Chyba raczej pomagierze, giermku,
podnóżku… Na Świętą Niebieską Małpę, czy po to opuścił mury Klasztoru, by
zamawiać mąkę na chleb i dbać o kolorowe tkaniny na suknie baronowej?
***
Minęły
trzy lata na dworze barona Ha-Zona. Trzy lata ciężkiej, niemal morderczej
pracy, która nauczyła Han-Wu właściwie tylko jednego – że czasami należy
odłożyć pióro i zadbać o swoje. By w ogóle móc pisać, musiał się nieźle
namęczyć – papieru nie starczało prawie na nic, korzystał więc z drewnianych i
glinianych tabliczek, zapisywał myśli na skrawkach co bardziej podniszczonych
ubrań, których już nie zamierzał nosić. Odkrył jednak szybko, że na wszystko
jest sposób. Dama Jana, małżonka jego chlebodawcy zamawiała kilka bel
materiałów w każdym miesiącu. On natomiast odpowiadał za ich dostarczenie do
zamku i znalezienie nowego krawca, ponieważ poprzedni padł w bitwie na kilka tygodni
przed przybyciem Han-Wu. Kilka szeptów tu, kilka słówek tam, mała obietnica
pomocy w jeszcze jednym domostwie i oto na dworze znalazł się zdolny młody
krawiec Bu-Dong, który tak szył suknie szlachetnej pani, by z każdej beli
zostało tyle materiału, ile akurat potrzebował Han-Wu. Oczywiście – mając w
pamięci przestrogę swego pana dotyczącą kradzieży – skrzętnie wykazywał
wszelkie skrawki w rozliczeniach, jednak prosił Bu-Donga, by ten zostawiał
resztki na tyle niewielkie, by nic już z nich nie dało się uszyć. Tym sposobem
przez pierwszy rok udało mu się zgromadzić tkaniny na cały traktat, który
zamierzał spisać. Dama Jana zaś miała suknie szyte inaczej, niż jakakolwiek
znana osobistość w okolicy, co sprawiało jej nieograniczoną radość, gdyż była
raczej próżna i lubiła się chwalić tym, że wprowadziła na salony nową modę.
Niestety
Bu-Dong popadł w niełaskę i Han-Wu został zmuszony do poszukania innego źródła
materiałów. Wspominał mądre księgi, które studiował w Klasztorze i zastanawiał
się, czy nie powinien spróbować magii. Wpadł jednak na prostszy sposób – uwiódł
Damę Janę. Wierszami, które układał i pięknymi opowieściami, które i tak
zamierzał zamieścić w swych kronikach. By móc pisać, posłużył się piórem i
zwyciężył kolejną bitwę z zachłannością swego pana.
Mijały
miesiące ukradkowych spojrzeń i potajemnych schadzek, które dla Kronikarza
oznaczały nowe piękne tkaniny, a czasami nawet niewielki kałamarz purpurowego
atramentu. Magia jednak by się przydała, niestety pomyślał o tym dopiero w
chwili, gdy okazało się, że jego dostojna kochanka zaszła w ciążę, mimo że
baron Ha-Zon od kilku już miesięcy przebywał poza zamkiem. Czas naglił, trzeba
było zniknąć z pola widzenia rozzłoszczonego pana, gdy dowiedział się o
poczynaniach swego kronikarza.
Han-Wu
nie miał wyboru – musiał skorzystać z magii. Bał się, ponieważ upłynęło już sporo
czasu, odkąd używał jej po raz ostatni. Poza tym po całym świecie krążyły
plotki, że Wielkiej nie można pokonać, ponieważ każde użycie czarów powoduje
jej wzmocnienie się. Niezależnie jak daleko znajdowała się od maga. Han-Wu nie
mógł być tego pewien, ale obawiał się, że Maria dzięki niemu zdobędzie więcej
mocy. Jak już jednak stwierdził – nadciągający z wojami baron Ha-Zon nie
pozostawiał mu właściwie wyboru.
***
Krążył
po świecie, czytając poematy na targach i dworach baronów jeszcze przez kilka
lat. Cały czas jednak nie mógł się opędzić od myśli o tym, że swoją magią
wspomógł Wielką. Z resztą – choć nawet przed sobą nie chciał tego przyznać –
tęsknił w głębi duszy za Damą Janą – za jej delikatną skórą w kolorze dojrzałej
brzoskwini, za jej pełnymi ustami i krótkim, zadartym noskiem, za tymi długimi
palcami, które tak zgrabnie pieściły jego ciało i potrafiły nanosić na pergamin
i jedwab piękne i zamaszyste znaki. Zastanawiał się, co też jej się
przytrafiło, gdy baron powrócił z wojny i… czy został ojcem chłopca, czy
dziewczynki. Myśli te męczyły go niemal co noc, za dnia jednak starał się
skupiać na sprawach bardziej przyziemnych – świat nie był bezpieczny,
złodziejstwo szerzyło się jak prawdziwa zaraza, zbójnicy grasowali na drogach,
a on przyrzekł sobie nigdy więcej nie używać magii, nawet, by ratować własne
życie. Kto wie, czy nie skończyłby żywota marnie, jako kawał mięsa przy jakimś
rzadko uczęszczanym szlaku, gdyby nie spotkał na swej drodze tej kobiety…
Leżał
zakrwawiony w krzakach – nad ranem zaatakowała go zgraja rzezimieszków. Chcieli
złota i klejnotów, jednak nie miał niczego, co mogłoby im się przydać. Zwoje,
które spisał, zniszczyli w ramach wyładowania złości, zabrali bukłak z –
kiepskiej jakości – winem i te kilka kromek – czerstwego już – chleba, które
zakupił przed kilkoma dniami. Pobili go, pocięli i zostawili, by się wykrwawił.
Słońce zaczynało już mocno prażyć, kiedy ujrzał z daleka kroczącą dostojnie
postać. Całkowicie pewien, że tylko mu się wydaje – z wycieńczenia i utraty
sporej ilości krwi – nawet nie wołał o pomoc. Nie była to jednak zjawa – w
pewnej chwili poczuł delikatne dłonie dotykające jego rozpalonego czoła i kilka
kropli czystej wody. Zastanawiał się jeszcze, czy przypadkiem nie umarł i nie
dotarł w swej wędrówce do Krainy Wiecznej Szczęśliwości, nazywanej w tej
okolicy Niebiosami. Gdy jednak usłyszał głos kobiety, która właśnie opatrywała
jego pokiereszowany brzuch, wiedział już, że co najwyżej mógł znaleźć się w
ciemnych czeluściach Otchłani.
– Biedaku, dałeś
się tak urządzić. Taki mądry człek, taki uczony mnich, taki erudyta i poeta.
Głupcy, szukali przy tobie klejnotów, kiedy największym skarbem, jaki nosisz,
jest twoje serce – roześmiała się cichutko, jakby w nadziei, że tego śmiechu
już nie usłyszy. On jednak słyszał doskonale i wiedział dokładnie, że Ci z Góry
– jak nazywano w jego stronach bogów – zakpili sobie z niego, zsyłają mu na
pomoc nie kogo innego jak Marię…
Stracił
przytomność i gdy ją odzyskał, poczuł od razu chłód poranka. Rześkie powietrze,
śpiew ptaków, szum… Skąd ten szum? Nie przypominał sobie żadnej rzeki w
okolicy. Potrząsnął głową i zaraz pożałował. Jaki straszliwy ból! Mrugał
oczami, by przyzwyczaić się do ciemności. W końcu zrozumiał, że leży w
pieczarze, a szum pochodzi z pewnością z jakiegoś górskiego niewielkiego
potoku. Jednak gór również nie widział na swej ścieżce. I wtedy sobie
przypomniał o niej. Rozejrzał się powoli, starając się nie myśleć o
przeszywających całe ciało skurczach. Odczuwał pieczenie w skroniach, swędziało
go w okolicy brzucha i… był głodny.
– Wreszcie
wróciłeś – powiedziała cicho i usiadła obok niego. Trzymała w rękach miseczkę,
z której wydobywał się smakowity zapach. Zaburczało mu w brzuchu, aż wstyd. –
Hm… Głodny jesteś. To dobrze. Już się bałam, że po to tylko wyleczyłam twoje
rany, byś na moich oczach umarł z głodu.
– Jak długo? –
wycharczał, nie mając jednak siły, by powiedzieć cokolwiek więcej. Gardło
piekło z braku płynów.
– Taki silny
mężczyzna powinien lepiej znosić ból, Han-Wu – odpowiedziała z delikatnym
uśmiechem. Odstawiła miseczkę na kamień i pomogła mu usiąść. Za żadne skarby
świata nie chciał, by widziała, jakie to dla niego ciężkie, ale pewnie ona i
tak wie wszystko. – Jedz. Musisz nabrać sił, by móc wędrować dalej. A, byłabym
zapomniała – dodała po chwili, przyglądając się bacznie, jak unosi łyżkę do ust
i uśmiecha. Strawa mu smakowała. – Nie było cię prawie dwa tygodnie, ojcze
Tarana-Gu.
Spojrzał
na nią z niedowierzaniem. Dwa tygodnie? Ile to dni? Osiemnaście… Osiemnaście
dni leżał tu, a ona go pielęgnowała? Dlaczego? Jaki mogła mieć cel? Powinna
była zostawić go na pastwę dzikich zwierząt, które miałyby przynajmniej
porządną ucztę. No, może nie taką porządną – w końcu był wychudzony i mizerny,
ale pewnie i tak stanowił znacznie lepszy kąsek, niż większość obdartusów na
tamtej drodze. Znów podniósł łyżkę do ust, kiedy dotarło do niego, jak go
nazwała. Wiedziała, że został ojcem i… wiedziała, że Dama Jana porodziła syna.
***
– Przeklęta! – zakrzyknął ponownie, choć bardziej
odpowiednim określeniem tego dźwięku winno być – wychrypiał. Opadał z sił i
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że niedługo odejdzie do Krainy Wiecznej
Szczęśliwości. Wraz z pierwszymi śniegami skończył sto trzydzieści siedem lat.
Słuszny wiek, choć wiedział, że gdyby nigdy nie opuścił Klasztoru Zakonu
Świętej Niebieskiej Małpy, mógłby pożyć jeszcze spokojnie z pięć
dziesięcioleci.
Złoty atrament mienił się drobinkami
szlachetnego kruszcu, odbijając promienie porannego słońca, które wpadały przez
olbrzymie wykuszowe okno jego komnaty. Znów zastanowił się, dlaczego za młodu
nie potrafił cierpliwie wysiedzieć przy pulpicie, dlaczego tak bardzo ciągnęło
go, by poznawać świat. Tak, przypomniał sobie – ponieważ nie można pisać o
świecie, jeśli się go najpierw nie zobaczy. Po co o nim pisać? Ach tak, by
pokazać, że jest piękny i pełen dobra, które znajduje się w każdym źdźble
trawy, kropli deszczu, rozkwitającym pąku kwiatu, w każdej myszy, każdym koniu
i także każdym człowieku. Czy się pomylił?
– Przeklęta – stwierdził już tylko w myśli, nie mając
sił, by wypowiedzieć to głośno. Nie pił od wczorajszego popołudnia i zaczynał
odczuwać nieprzyjemne suszenie w gardle. Powinien zadzwonić po pomocnika i
poprosić, by przyniósł mu karafkę z wodą. A może powinien poprosić o wino? Kto
wie, czy nie będzie to jego ostatni napitek w tym życiu?
Pokręcił głową. Nie – jeszcze nie
nadszedł czas. Jeszcze nie naprawił wyrządzonych przez siebie szkód. Czeka go
jeszcze tak wiele pracy. Musi skończyć tę księgę i musi, po prostu musi,
rozsławić ją przed śmiercią na tyle, by wszyscy ją kopiowali i przekazywali
potomnym. Ludzie mają prawo, by poznać prawdę. Jest im to winien. Dlaczego
zabrał się do tego tak późno? No tak, wcześniej poświęcał się całkowicie innemu
dziełu…
Raz jeszcze spojrzał na jedwab,
który przywieziono przed tygodniem znad Jeziora Wierzb, jednego z najbardziej
uroczych zakątków świata, jakie odwiedził. Gdyby miał więcej sił, osobiście
pojechałby odebrać dostawę, jednak musiał zdać się na pomocnika. Na szczęście
od lat zamawiał u prawdziwego mistrza w swej dziedzinie i miał pewność, że i
tym razem go nie zawiedzie. Jeśli to dzieło ma przetrwać przez wieki i być
źródłem prawdy, powinno zostać spisane na najlepszym materiale, najcenniejszym
atramentem – musi przecież wzbudzać respekt. Któż chciałby czytać czarne
literki na zwyczajnym papierze, albo – co gorsza – na drewnianych tabliczkach!
***
Minęło
kolejne pięć dni, zanim nabrał tyle sił, by móc samodzielnie wstać i zrobić
kilka pierwszych kroków. Maria cały czas była przy nim – karmiła, myła,
opowiadała historie, które tak mu się podobały w dzieciństwie. Był jednak
ostrożny – wiedziała wiele o jego świecie i chętnie dzieliła się informacjami o
swoim, zdawał sobie jednak sprawę, że jej nic nie zagraża. Po przejściu przed
laty przez portal w Górach Azaba, zniszczyła go– a przynajmniej tak twierdziła
– i nie było możliwości dostania się na drugą stronę. Zastanawiał się cały ten
czas, dlaczego go nie zostawiła na pastwę zwierząt i tak długo pielęgnowała.
Ilekroć jednak pytał ją o powody tego zachowania, uśmiechała się słodko, kiwała
głową i odpowiadała, że nie mogłaby inaczej, cokolwiek miało to znaczyć.
W
końcu, widząc, że Han-Wu może już spokojnie chodzić, zarządziła, że ruszają w
drogę. Nie pytała go, czy chce z nią iść, nie dała mu żadnego wyboru. Po prostu
wyznaczyła porę wymarszu, a on… posłuchał. Nie odzywali się do siebie przez
niemal cały dzień i Han-Wu z chęcią skręciłby w jakąś boczną odnogę drogi i na
zawsze rozstał się z Marią, coś jednak go do niej przyciągało. Czy używała w
stosunku do niego magii i dlaczego nie potrafił się od niej uwolnić? Skoro
jednak potrafiła styranizować cały świat, a jego trzymać na jakiejś
niewidzialnej smyczy, dlaczego spędziła tyle czasu pielęgnując go, zamiast po
prostu użyć magii w celu leczenia? Czyżby utraciła moce? Nie…
W
końcu nie wytrzymał. Dochodził już wieczór, robiło się powoli ciemno i
wiedział, że będą musieli rozbić gdzieś obozowisko. Do najbliższego miasta było
jeszcze daleko, a na horyzoncie nie było widać żadnej osady, ani tym bardziej
dworu.
– Dlaczego poświęciłaś
tyle czasu na leczenie mnie? – zapytał, z zaciśniętymi pięściami i zmarszczonym
czołem. – Nie wykręcaj się, nie uśmiechaj, nie wymiguj. Zadałem proste pytanie
i oczekuję prostej odpowiedzi. Czarujesz, czy może nie ma już w tobie magii?
– Nie ma we mnie
magii? – roześmiała się tak szczerze, że nie mogła udawać. Nadal więc miała
moc. – Jaki diabeł podpowiedział ci taki dziwaczny pomysł?
– Diabeł? – nie
bardzo wiedział, o czym mówiła.
– Taki antybóg,
powiedzmy, w wielkim skrócie. Doprawdy nie mamy teraz czasu na dyskusje o
demonologii w moim świecie. Może kiedyś, ale jakoś nigdy nie byłam w tych
sprawach za dobrze obeznana, więc chyba sobie darujemy. Wierz mi jednak, mam w
sobie więcej mocy, niż ty potrafisz sobie wyobrazić. Jak sądzisz, w jaki sposób
wygrywam wojny?
– Czy to znaczy,
że i mnie oczarowałaś i dlatego podążam za tobą, jak jakieś udomowione zwierzę
i nie potrafię cię zostawić?
– Oj, Han-Wu…
chciałbyś mnie porzucić? Mnie, taką drobną kobietę? Tak, jak zostawiłeś matkę
swojego syna? Samą, bez obrony? Nie, nie sadzę…
– Nie wygłupiaj
się, Mario.
– Tyle razy
prosiłam grzecznie, byś tak do mnie nie mówił – odezwała się ze złością.
– W takim razie
odpowiedz, a przyrzekam, że już nie będę tak cię nazywał.
– Nie
oczarowałam cię. Nie przywiązała cię do mnie moja magia, chociaż z pewnością
nie byłoby to dla mnie żadnym problemem.
– Co więc? –
zapytał cicho, przysiadając na obalonym pniu drzewa. Był już zmęczony
całodniowa podróżą i marzył o chwili odpoczynku.
– Wdzięczność.
Najzwyklejszy ludzki odruch, Han-Wu. Uratowałam ci życie, opatrzyłam twoje
rany, pielęgnowałam przez długie dni i noce, poiłam i karmiłam, poświęcając mój
cenny czas. I teraz nie potrafisz mnie zostawić, ponieważ gdzieś w głębi duszy,
to znaczy, gdzieś tam w sercu, czujesz, że musisz mi się odwdzięczyć. No i nie
zapominajmy o tym, że jesteś też ciekawy, kim naprawdę jestem i jak wielką moc
posiadłam. Jesteś kronikarzem i nie możesz tak po prostu odejść, kiedy nadarza
ci się okazja poznania czegoś wielkiego i bycia przy kimś, kto zmienia losy
świata. Chcesz o mnie napisać, nie wiesz jeszcze, jak i co, ale chcesz, a do
tego musisz mnie najpierw poznać. Dlatego wmawiasz sobie, że wolałbyś iść w
przeciwną stronę, gdyż jesteś dobry i nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, ale
naprawdę… Naprawdę jesteś, jak każdy inny – masz nadzieję, że zostając ze mną,
w końcu odkryjesz tajemnicę mojej magii i stworzysz dzieło, które będzie sławne
po kres czasów, a twoje imię będzie powtarzane z nabożną czcią. Nie kręć głową
– dodała, siadając obok niego. – Wiesz, że mówię prawdę, nawet, jeśli jest
bolesna. A teraz, skoro już zaspokoiłam twoją ciekawość, rozbijmy obóz i
przyrządźmy jakąś kolację, ponieważ zaczynam odczuwać głód. Przyznaję, że dawno
już nie zdarzyło mi się tak długo wędrować.
***
Ile
dróg przemierzyli, ile miast zobaczyli i ilu panów ugościło ich w swych
dworach, nie wiedząc nawet, że oto pod swym dachem stołują z Wielką? Trudno
zliczyć. Wędrowali niemal przez rok, a jedyne, co Maria czarowała, to kartki
zwykłego papieru i niebieski atrament – by Han-Wu mógł wszystko spisywać.
Wielokrotnie pytał, dlaczego na papierze, ale nie chciała odpowiedzieć. Po
chwili namysłu dodawała jedynie, że pewnego dnia zrozumie. Dlaczego atrament
niebieski? Ponieważ lubiła ten kolor. Proste. Z resztą dla niej wszystko było
proste i jasne. Dawno już przestał ja dziwić otaczający świat i skończyła
zadawać pytania. Teraz uważała, że wie już wszystko, tyle, że niechętnie się tą
wiedzą dzieliła.
Była
pełnia lata, kiedy zawędrowali do Kratolinu, dawnej stolicy upadłych Daredów.
Znać jeszcze było, że był to lud potężny i wojowniczy. W oczach mieszkańców
miasta dojrzał Han-Wu siłę i chart ducha, w ich ciałach jednak jedynie
zmęczenie, głód i beznadzieję. Dawno już przestał pytać Marię, dokąd prowadzi
ich ta trasa i w jakim celu odwiedzają konkretne miejsca. Czasami nawet go to
nie interesowało. Tym razem jednak był ciekaw, mimo to pozostawił to pytanie
dla siebie. Z resztą nie miał wątpliwości – jeśli będzie mu chciała podać
powody – zrobi to bez pytania. Jeśli zaś będzie wolała zachować je dla siebie –
i tak ich z niej nie wyciągnie.
Rozglądał
się bacznie wokoło, starając zapamiętać jak najwięcej. Nie wiedział w końcu,
czy dane mu będzie zatrzymać się tu na dłużej, czy może pozostaną tu jedynie
kilka dni. Czuł dziwny dreszcz na plecach, kiedy przechadzali się główną ulicą
kiedyś wielkiego i bogatego miasta. Ciekawiło go niemal wszystko. Wszakże
Daredów bano się wszędzie, a jego kraina wycierpiała z ich rąk chyba najwięcej.
Zastanawiał się, czy wiedzą, kim jest Maria. Kiedy przechodziła, patrzyli na
nią z przerażeniem, usuwali się z drogi, zamykali okiennice. Czy kiedykolwiek
pokazała im się i znali prawdę? Nie uciekali jednak, nie wznosili alarmu, nie
łapali za broń. Czy ich zaczarowała?
Nie
oglądając się za nim, weszła do dużego budynku przy głównym rynku, nad którym
wisiała na metalowym łańcuchu tablica z dawno wytartym napisem, którego nie
potrafił w tej chwili rozszyfrować. Stanęła na środku rozległego pomieszczenia
i bacznie się rozejrzała, po czym stanowczo zawołała, głosem nie znoszącym
żadnego sprzeciwu:
– Lordzie
Darasonie, wzywam cię! Jeśli ośmielisz się ze mną walczyć, masz szansę na
honorową śmierć. Nie pozwól, by twoi wojownicy na wieki zapamiętali twe imię,
jako tchórza, który przestraszył się drobnej kobiety.
Wzięła
głęboki oddech i odczekała chwilę. Na jej twarzy zaczął się pojawiać nieznaczny
uśmiech i Han-Wu spojrzał w kierunku, w który ona wbiła wzrok. Zza węgła
wychylał się postawny mężczyzna. Mógł być kilkanaście lat starszy od Han-Wu,
ale przynajmniej o głowę wyższy, w długimi srebrnymi włosami spiętymi w ścisły
warkocz. W lewej ręce trzymał złoty buzdygan, którego rękojeść zdobiły
szlachetne kamienie, a w prawej – długi, obosieczny miecz. Odrzucił je jednak,
gdy tylko spostrzegł, kto do niego przemawia. Z brzękiem upadły na kamienną
podłogę, wróżąc mu złowieszczy koniec. Zmrużył wielkie oczy, jakby patrzył pod
słońce, mimo że w pomieszczeniu panował mrok, a powietrze czuć było kurzem i
starością. Han-Wu spojrzał na sufit i teraz dopiero dotarło do niego, że
znajdowali się w – dawniej znanym na całym świecie – hotelu Grados, miejscu
spotkań towarzyskich, gier i zabaw, a także letnim domu cesarskiej pary.
Próbował sobie przypomnieć, kim był ów lord, którego Maria wyzwała do walki.
Musiał gdzieś o nim czytać. Teraz, gdy mężczyzna wyszedł na środek sali
zrozumiał – stał przed nim sam cesarz, którego rzadziej używanym i znacznie
mniej znaczącym tytułem był właśnie Lord Darason. Imię jego brzmiało Sarata
G’War – zdobywca siedmiu królestw, pogromca Salamitów i Harkan, oprawca
d’Jorkan i Ludanów, a także stręczyciel Sudarów i – przełknął głośno ślinę –
Daikinów.
Mężczyzna
wysoko uniósł swe wielkie dłonie, na których nosił tyle złotych pierścieni, że
Han-Wu mógłby za nie kupić pokaźną bibliotekę, nie wspominając już o
drogocennych zwojach jedwabiu i purpurowym atramencie. Pomiędzy nimi zaczęło
drżeć powietrze i kronikarz wiedział doskonale, co to oznacza. Wszyscy
pozostali z krzykiem opuścili mury zniszczonego hotelu, pozostawiając
walczących samych sobie. Pozostał jedynie Han-Wu. Miał ochotę uciekać, jak
najdalej, za ósmą rzekę i za szczyty najwyższych gór. Drgnął, jego stopa
delikatnie poruszyła się do tyłu. Bez oglądania za siebie, Maria wiedziała, co
chciał uczynić. Wysyczała jedynie:
– Zostań! Masz o
tym pisać!
Nie
zdążył nawet mrugnąć, a już w stronę pokonanego władcy popłynęła wiązka
niesamowitej energii. Nie zdążył zareagować, być może zbyt pochłonięty
zbieraniem własnej, może skupiony na
towarzyszącym Wielkiej mnichu, a może po prostu niewystarczająco silny. W
powietrzu uniósł się nieprzyjemny swąd palonego ludzkiego ciała, kiedy cesarz
Daredów upadł na podłogę i wyzionął ducha. Marii wystarczył dosłownie jeden
krótki moment, by ostatecznie zwyciężyć tego rosłego mężczyznę w – co prawda
trochę już podniszczonej – zbroi i jaspisowym diademie ze złotymi płytami.
Han-Wu
podszedł do niego powoli i ostrożnie, jakby obawiał się, że Sarata G’War mógł
przeżyć ten magiczny pojedynek. Czy słowa skierowane do niego przez Marię były
intencjonalnym odwróceniem uwagi wielkiego wojownika, który przez
dziesięciolecia siał postrach we wszystkich okolicznych krainach? Tego miał się
nigdy nie dowiedzieć. Spojrzał w ciemnozielone oczy znienawidzonego wroga i
poczuł w stosunku do niego pewną litość. Zdziwił się swoim uczuciom – ten
człowiek, który leżał teraz na kamiennej posadzce, ze zwęgloną klatką
piersiową, z którego nie wypływała ani kropla kwi, rozlał krew jego ludu, jakby
była jedynie niewiele wartą deszczówką w porze ulewnych deszczy. Jednak w tej
walce nie miał szans – jej wynik został przesądzony na długo jeszcze zanim
dotarli na miejsce i kronikarz o tym wiedział.
– Nie przyglądaj
mu się tak – usłyszał za sobą słodki głos, który towarzyszył mu już od wielu
miesięcy. Powinien był do niego przywyknąć, a jednak wzdrygnął się na myśl, że stoi
za nim Wielka. – Każ właścicielom wrócić i uprzątnąć trupa. Nie chcę oglądać
tego ścierwa! – odwróciła się, jakby nie mogła znieść odoru śmierci. Przyglądał
się jej jeszcze przez chwilę z niedowierzaniem. – No dalej, Han-Wu, nie mamy
czasu do stracenia. Cesarz pokonany, teraz musimy odbić twoją ukochaną.
***
– Przeklęta, piękna i urocza wiedźma… Przeklęta…
Szeptał już właściwie. Rzeczywiście
powinien zawołać pomocnika i poprosić o coś do picia i o jakąś strawę. Umrze z
pragnienia zanim skończy swoje dzieło, a do tego nie wolno mu dopuścić.
Zebrał resztkę sił i podszedł do
drzwi. Były straszliwie ciężkie, sam jednak był sobie winien. Kiedy powrócił do
Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy, mieszkał razem z innymi, jednak,
gdy zrozumieli, że to on jest kronikarzem Wielkiej, pozwolili mu na wybranie
dowolnego miejsca. Sam zdecydował, że chce urządzić się w wieży nad samym
urwiskiem, skąd mógł spoglądać na całą okolicę i w spokoju spisywać kolejne
księgi. W obawie przed włamaniami kazał wówczas wstawić te przeklęte odrzwia z
kamienia, które ważyły tyle, co pięciu takich mnichów, jak on. Uchylił je
jedynie na tyle, by zobaczyć szparę. Przełknął ślinę i zawołał:
– G’Nnodzie, przyjdź do mnie.
Po chwili dały się słyszeć powolne
kroki, jakby po schodach wspinał się schorowany staruszek, a nie młodzieniec w
pełni sił. Han-Wu spojrzał na swoje nogi, z dezaprobatą pokręcił głową i
skarcił się po raz kolejny, że zawsze wybiera sobie takich leniwych pomocników,
ponieważ wie, że nikt inny ich nie przyjmie i lituje się nad nimi. Może
powinien był brać przykład z Marii i nie użalać się nad słabymi? Nie…
***
Serce
zabiło mu jak młot, kiedy ujrzał Damę Janę. Szła w jego stronę i delikatnie się
uśmiechała. Była szczuplejsza, niż kiedyś, miała podkrążone oczy i siniaki na
ramieniu, ale nadal nosiła głowę wysoko podniesioną, a jej zadarty nosek
sprawiał, że wyglądała, jakby kpiła sobie ze wszystkich życiowych niepowodzeń.
Nadal była urzekająco piękna i wystarczyło jedno spojrzenie jej oczu, by znów pokochał
ją całym sobą. Podeszła blisko, ujęła jego dłoń i szepnęła jedynie:
– Mój drogi, mój
najdroższy Han-Wu, gdybyś tylko wiedział, gdybyś tylko wiedział, jak za tobą
tęskniło me serce i ciało – i, opadając z sił, osunęła się w jego ramiona.
Zaniósł
ją do pokoju, który najmował i ułożył wygodnie na łóżku. W niewielkim garnczku
zagotował wodę z ziołami, którymi miał nadzieję przywrócić jej siły. Liczył, że
Maria mu pomoże, nie wiedział jednak, gdzie się udała. Z resztą był taki
szczęśliwy, że któżby się przejmował Marią, nawet jeśli była Wielką. Znów mógł
trzymać ukochaną w ramionach, nic więcej się dla niego teraz nie liczyło.
Dama
Jana ocknęła się w końcu. Na pół przymkniętymi oczami przyglądała mu się
bacznie, jakby nie była pewna, czy jest prawdziwy, czy jedynie go sobie
przyśniła. Dłonią przejechała po jego nieogolonej twarzy, po lśniących,
czarnych włosach. Jej palce wkręcały się w jego pukle, rozwiązując misternie
upiętą fryzurę. Gdy pierwsze kosmyki opadły mu na twarz, położyła swe delikatne
dłonie na jego karku, usiadła powoli i gorąco go pocałowała. Poczuł napływające
gorąco i nie potrafił się już opanować. Była słodka, jak miód z doliny
Liliowego Jeziora, pachniała ziołami, które przed chwilą sam dla niej sparzył i
czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać. Jej ciało odbijało ostatnie promienie
zachodzącego słońca.
Kochali
się długo i dziko, jak zwierzęta. Stęsknieni siebie, wygłodzeni, całkowicie
zapomnieli o otaczającym ich świecie. Liczyli się tylko oni i ich miłość. Kiedy
w końcu, zbyt zmęczeni, by zamknąć okno, przez które do komnaty wlatywał
chłodny wieczorny wiatr, leżeli na zbarłożonym posłaniu, Han-Wu znalazł w sobie
odwagę, by zapytać ją o to, co go dręczyło, odkąd Maria powiedziała mu, po co
przybyli do tego przeklętego miasta.
– Jak się tu
znalazłaś, ukochana? I jak to możliwe,
że nadal mnie miłujesz, po tym wszystkim, po tym, jak uciekłem przed twoim
mężem, jak zostawiłem cię samą? Gdzie jest nasz syn?
– Tyle pytań –
zaśmiała się cicho i poczuł dziwny dreszcz. – Dobrze, że się nad tym głowisz,
kronikarzu…
Zamarł.
To nie był głos Damy Jany. Ani sposób, w jaki się do niego zwracała. Powoli,
bojąc się, że jego przypuszczenia mogą okazać się prawdziwe, spojrzał na leżącą
obok niego kobietę.
– A teraz
zrobisz, co ci każę – powiedziała Wielka, zasłaniając się prześcieradłem. – W
przeciwnym wypadku twój synek zginie straszliwie bolesną śmiercią, jak jego
mamusia, którą niestety zostawiłeś przy zazdrosnym mężu, szukającym zemsty. A
jeśli tego ci będzie za mało, Han-Wu, zginie także dziecko, które dzisiaj
spłodziliśmy – spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Nie kocham go, jak nie kocham
ciebie. Jest mi potrzebne i możesz mieć pewność, że nie żartuję. Dzisiejszego
wieczoru zaszłam z tobą w ciążę i urodzę chłopca. Mam w sobie tyle magii, że
nie było to żadnym problemem. Jeśli będę musiała, zabiję go, bez zająknięcia,
ale wolałabym uczynić go moim następcą. Wybór należy do ciebie.
– Czego żądasz?
– zapytał i miał wrażenie, że to nie jego usta wypowiedziały to pytanie. Głos
był obcy, jakby dochodził z drugiego końca świata.
– Piórem można
zwyciężyć każdą wojnę, Han-Wu. Ja zwyciężyłam dotychczas wszystkich cesarzy i
królów, wszystkie wojska i wszystkich magów, którzy mieli tyle odwagi, by
stanąć naprzeciwko mnie. Ale wciąż mi brakuje posłuchu u zwykłych ludzi.
Dlatego ty, Han-Wu, napiszesz kronikę, w której tak przedstawisz moją walkę z
poprzednimi panami tego świata, by każdy człowiek, który ją przeczyta,
wiedział, że wyzwoliłam go i dałam mu prawdziwą wolność. Ponieważ teraz będzie
musiał wierzyć jedynie we mnie i moją moc. Uczynisz ze mnie nie tylko władcę,
ale i Boga przez bardzo, bardzo duże B. Ja natomiast powiję twojego syna i
zaopiekuję się twoim pierworodnym. A kiedy skończysz swoją pracę, postaram się,
by twa kronika zagościła w każdym domu i stała się sławna, niosąc twoje imię po
kres czasów.
***
Jego synowie pomarli w młodych latach – z
własnej głupoty, nie z winy Wielkiej. Tego nie mógł jej zarzucić. Dotrzymała
danego słowa. Jego kronika stała się sławna, wszyscy znali jego imię i
wiedzieli, że to jemu została powierzona najważniejsza misja na świecie –
niesienia słowa jasności Wielkiej. Przez długie lata pisał, mając nadzieję, że
odwlecze nieuniknione, a ona w końcu się znudzi, odda mu jego chłopców i
poszuka kogoś zdolniejszego. Jednak była cierpliwa. Karciła, narzekała,
ponaglała – aż w końcu zrozumiał, że nie da za wygraną i złożył u jej stóp
kronikę. Tę przeklętą Kronikę…
Dawno już usiadł i czekał, aż
chłopak dotrze, ale cały czas dały się słyszeć jego człapiące kroki. Zanim
wróci na dół i przyniesie mu dzban z piciem, minie pewnie kolejna godzina. Jak
to możliwe, że taki ktoś w ogóle został przyjęty w poczet tego znamienitego
niegdyś zakonu? Ponownie spojrzał na rozłożony na pulpicie kawał jedwabiu. Na
takim samym spisywał Kronikę Wielkiej.
Tamtego przeklętego dnia, kiedy
kazała mu zanieść księgę do bram Klasztoru Zakonu Świętej Niebieskiej Małpy,
zmienił się świat. Mnisi, których znał przecież od lat, którzy go uczyli, z nim
mieszkali, byli dla niego wzorem – zachwycili się księgą, z dumą przypominając,
że to dzięki nim nabył wiedzę potrzebną, by tak pięknie spisać dzieje Boga. Od
razu nazwali Marię Bogiem. Czyżby księga była zaczarowana? – pomyślał wówczas,
ale nie miał czasu na takie dywagacje. Kobieta czekała, aż otworzą jej bramę i nie
musiała czekać długo. Później poszło gładko. Stu kopistów przepisywało dzień i
noc jego dzieło, które miało zanieść ludzkości światło mądrości. Nie minął rok,
odkąd ukończył pisanie, a nie było już chyba człowieka, który wątpiłby w
zbawczą moc Wielkiej. Nie było takiego, który chciałby się jej przeciwstawić.
Była kochana. Była szanowana. Była… Bogiem. Bano się jej, ale w inny sposób,
niż wcześniej. Oddawano jej cześć, układano dla niej hymny, składano dary na
ołtarzach. A ona zdawała się czerpać moc z każdego człowieka, który o niej
myślał – z każdej poszczególnej myśli, która ją wychwalała.
Dotarło do niego, że pomocnik jest
już na przedostatnim piętrze i zaraz powinien dotrzeć do jego komnaty. Napije
się, zje coś szybko i wróci do pracy. Należy naprawić wcześniej wyrządzone
szkody, posprzątać po sobie. Nawet, jeśli będą o nim źle mówić. Tylko czy jego
nowa kronika w ogóle zyska przychylność, czy może zostanie zamknięta w jakimś
lochu, niczym grzesznica czekająca na wyrok śmierci? Czy uda mu się pokonać tę
wielką moc, którą odczuwał każdego dnia, mimo że nie widział Marii od przeszło
dziewięćdziesięciu lat?
Nagle poczuł jakieś nieprzyjemne ukłucie
w piersi. Nie zdążył nawet dotknąć palącego miejsca. Szepnął jedynie:
– Piórem można zwyciężyć każdą wojnę…
Chłopak wszedł na piętro i mocował
się z ciężkimi drzwiami, które zawsze przeklinał. Że też mistrzowi kronikarzowi
wpadł do głowy taki pomysł. W końcu uchylił je na tyle, żeby móc się przez nie
przecisnąć. Chciał zapytać, czego Han-Wu sobie życzy, słowa jednak uwięzły mu w
gardle. Stary kronikarz leżał z głową na pulpicie, jego twarz wykręcał grymas
bólu i żalu, z ust wyciekała piana, która moczyła piękny, śnieżnobiały jedwab,
rozmazując spisane na nim słowa.
G’Nnod podszedł do niego powoli,
zastanawiając się, czy powinien cokolwiek dotykać, zanim na miejsce przybędzie
mistrz śmierci. Z rozmyślań wytrącił go pewien szmer, który dochodził z kąta za
drzwiami. Obejrzał się i teraz doprawdy zląkł. Stała przed nim najpiękniejsza
istota, jaką widział w całym swoim – co prawda na razie krótkim jeszcze –
życiu. Uśmiechała się słodko. Wiedział, kim jest, nie miał wątpliwości, że oto
doznał zaszczytu patrzenia na Wielką. Rzucił się na kolana.
– Powstań,
chłopcze – rzekła do niego dostojnie. – Wstań i pomóż mi, ponieważ musimy ukryć
przed światem, że naszego drogiego kronikarza opętały złe duchy i wstąpił na
ścieżkę herezji. Musimy spalić wszystkie jego nowe dzieła, gdyż nie chcę, by
został uznany za niegodnego, za zdrajcę. Zasłużył sobie swoją długoletnią
służbą na to, by pochowano go z honorami godnymi Pierwszego Kronikarza Boga –
dodała po chwili, uśmiechając się.
G’Nnod posłusznie zebrał wszystkie
dokumenty rozłożone na wielkim drewnianym blacie i schował do, stojącej przy
ścianie, skrzyni. Ułożył w niej również zwoje, które przez lata Han-Wu
gromadził w swojej komnacie. Jedna z największych i najbogatszych bibliotek w
całej krainie, a kto wie, czy nie w całym świecie.
Wielka stała bez ruchu w tym samym
miejscu, w którym ją zobaczył. Wbiła wzrok w swego kronikarza i chłopak miał
wrażenie, że dostrzegł w jej oczach coś na kształt łez, choć szybko uznał, że
musiał się pomylić. W pewnym momencie, gdy kończył już porządki, Wielka
poruszyła się nieznacznie.
„Piórem zwyciężyć można każdą wojnę,
Han-Wu, jako i ja zwyciężyłam dzięki twoim zdolnościom – pomyślała. – Nie można
jednak pokonać mnie.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz