Dune fairytales

niedziela, 27 kwietnia 2014

27 kwietnia 2014 – kanonizacja dwóch papieży

Bogowie mieli tajemnice. Bóg ma misteria. (Gilbert Cesbron)


Dzisiejszy tekst jest wyjątkowy. Z wielu powodów. Doniosłość wydarzenia rozpoczyna długą ich listę. Może się Wam zdać trochę niespójny, spieszę więc z wyjaśnieniem. Dwóch papieży, dwóch autorów. O Janie XXIII pisała Ewa Chani Skalec, o Janie Pawle II Jacek Ceptowski. Różne style, różne podejście, różne spojrzenie na świat i na "bohaterów" tego dnia. Mamy jednak nadzieję, że przybliżyy Wam sylwetki dwóch wielkich ludzi, którzy w Niedzielę Miłosierdzia Bożego Anno Domini 2014 zostaną wyniesieni na ołtarze. Zapraszamy do lektury.


JAN XXIII

Nazywał się Angelo Giuseppe Roncalli. Urodził się w chłopskiej rodzinie, 25 listopada 1881 roku. Już jako dziecko przejawiał oznaki wielkiej inteligencji, uczył się bardzo szybko, przeganiając kolegów w swoim wieku. Otrzymał stypendium naukowe, które pozwoliło mu na dalsze kształcenie i ostatecznie doprowadziło do tego, że uzyskał tytuł doktora teologii. Roncalli już jako młodzieniec, w wieku zaledwie 15 lat wstąpił w szeregi Franciszkańskiego Zakonu Świeckich, a od 1904 był prezbiterem. Jako młody kapłan był m.in. kapelanem Akcji Katolickiej kobiet. Czynnie działał w czasie walk zarówno pierwszej, jak i drugiej wojny światowej. W czasie Wielkiej Wojny był sanitariuszem, a następnie kapelanem. II Wojna Światowa to czas niesienia pomocy, a właściwie ratowania życia, setkom albo i tysiącom Żydów, którym organizował dokumenty umożliwiające wydostanie się z wojennego piekła i ucieczkę ku bezpiecznej przystani.
Zawsze wesoły, uśmiechnięty, ciepły. Uważał, że smutny ksiądz to zły ksiądz. Stąd pewnie nazywano go później Janem Uśmiechniętym lub Janem Pokornym. Od 1921 roku pracowal w watykańskiej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary. W 1925 otrzymał sakrę biskupią, a w 1944 został mianowany nuncjuszem apostolskim we Francji, gdzie od 1951 stał się stałym obserwatorem papieża w siedzibie UNESCO. Od roku 1956 był patriarchą Wenecji. 
Kiedy zmarł Pius XII, zdawało się, że nikt nie jest godzien zostać jego następcą. Przynajmniej nikt z tych, którzy mogli zostać wybrani na Tron Piotrowy. Część kardynałów widziała na stolicy piotrowej Giovanniego Battistę Montiniego (późniejszy papież Paweł VI, następca Jana XXIII), który jednak nie był jeszcze kardynałem. Stąd też zrodził się pomysł wyboru "papieża przejściowego". Człowieka starszego, który z pewnością niezbyt długo będzie sprawował władzę nad Kościołem, będzie jednak podatny na wpływy i pozwoli sobą manipulować. Wybór padł na 77-letniego wówczas Roncalliego, który nie spodziewał się takiej decyzji.
28 października 1958 roku nad Kaplicą Sykstyńską uniósł się biały dym, oznajmiając światu, że wybrano nowego następcę świętego Piotra. Co ciekawe, mimo napiętej sytuacji międzynarodowej, trwającej tzw. zimnej wojny i zdecydowanego antyklerykalizmu ZSRR, o nowo wybranym papieżu ciepło wyrażała się nawet Moskwa (a sam Chruszczow przesłał mu depeszę gratulacyjną, gdy trzy lata później Jan XXIII obchodził osiemdziesiąte urodziny).
Na papieskim tronie nie zasiadał długo, bo zaledwie pięć lat. W tak krótkim czasie zmienił jednak oblicze Kościoła. Przyjmując na swe barki krzyż, jakim jest prowadzenie Ludu Bożego, postawił sobie trzy główne cele: zwiększenie liczebności kardynałów, zwołanie synodu i soboru powszechnego oraz zrewidowanie kodeksu prawa kanonicznego. Należąc do ludzi, którzy nie puszczają słów na wiatr, od razu przystąpił do działania. W ciągu pierwszego roku napisał cztery encykliki (z ośmiu jego autorstwa). Bardzo duży nacisk kładł na ekumenizm. Walczył o pokój na świecie. Najbardziej chyba znany jest jednak z tego, że to za jego pontyfikatu i z jego inicjatywy zwołano Sobór Watykański II. Sam Jan XXIII nie brał jednak udziału w jego obradach. Nie doczekał również jego zakończenia. Zmarł 3 czerwca 1963, na raka żołądka, zaś Vaticanum Secundum oficjalnie zamknięto dopiero 8 grudnia 1965 roku. Jan XXIII zdążył natomiast zatwierdzić nowy mszał i brewiarz, wprowadził do Kościoła wspomnienie świętego Józefa, a także wyraził zgodę na używanie w Kościołach unickich języków narodowych. 
O tym się mówi. Wielu jednak nie wie, nie pamięta, albo nie chce pamiętać, jak wielką rolę odegrał Jan Pokorny w polityce międzynarodowej. Jego orędzie o pokoju (26 października 1962) zostało opublikowane nawet w radzieckiej "Prawdzie", a interwencja Watykanu i autorytet, jakim Jan XXIII cieszył się wśród możnych tego świata być może zapobiegł wybuchowi wojny nuklearnej. Jego działania mające na celu zapobieżeniu eskalacji tzw. konfliktu kubańskiego zaowocowały również wydaniem, najbardziej bodaj znanej, encykliki – Pacem in Terris (1963 rok), w której pisał: "Pokój na ziemi, którego wszyscy ludzie wszystkich czasów tak żarliwie pragnęli, nie może być budowany i utrwalany inaczej, jak tylko przez wierne zachowywanie porządku ustanowionego przez Boga". Już zresztą w roku 1962 papież Jan został uznany "człowiekiem roku" według magazynu Times.
Zawsze uśmiechnięty, lubiący palić fajkę papież, tryskał humorem. Uważał się za mało znaczącą osobę – liczyło się jego posłannictwo. Wesoły człowiek, który lubił żartować – tak go zapamiętano. Krąży wiele ciekawych i zabawnych anegdotek o tym, jak się zachowywał i rozmawiał z otaczającymi go ludźmi. Choćby ta historia, w której zapytany o to, ilu ludzi pracuje w Watykanie, miał odpowiedzieć, że "nie więcej niż połowa zatrudnionych". Dbał o swoich pracowników, a jedną z jego pierwszych decyzji była podwyżka dla tych, którzy mieli nosić jego lektykę (uznał bowiem,  że skoro waży dwa razy tyle, co jego poprzednik, to oni winni zarabiać dwukrotnie więcej niż za pontyfikatu Piusa XII).
Ostatnie przemówienie Jana XXIII skierowane było do... Polaków, a konkretnie do pielgrzymów w Sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej w Piekarach Śląskich. Zaś ostatnie, wypowiedziane w godzinie śmierci, słowa papieża brzmiały: "Nie mam innej woli, jak tylko wolę Boga. Ut unum sint" (aby byli jedno). Odszedł do Domu Pana 3 czerwca 1963 roku. Pochowano go w krypcie w podziemiach Bazyliki Świętego Piotra. Po beatyfikacji jego doczesne szczątki zostały przeniesione i obecnie Jan XXIII spoczywa u stóp ołtarza św. Hieronima (w tej samej Bazylice). 
Proces beatyfikacyjny rozpoczął się jeszcze w 1965 roku, ale zakończył dopiero po 35 latach – Jan Paweł II wyniósł Jana XXIII na ołtarze 3 września 2000 roku. Co ciekawe, kiedy papież Franciszek ogłosił, że Jan XXIII zostanie kanonizowany w dniu 27 kwietnia 2014, odstąpiono od stwierdzenia cudu za wstawiennictwem błogosławionego, co jest precedensem (owszem, stosuje się taką procedurę, ale jedynie w stosunku do tych, którzy żyli przed wieloma wiekami, jak np. wyniesiona na ołtarze Małgorzata Węgierska). Papież Franciszek uznał natomiast, że w przypadku Jana XXIII wystarczą "trwała reputacja świętości" oraz łaski, które były jego udziałem.
Jan XXIII spotykał się z krytyką już za życia. Nie umilkła ona po jego śmierci. Kardynał Giuseppe Siri, na wiadomość o śmierci papieża miał powiedzieć: "Potrzeba będzie półwiecza, żeby naprawić szkody wyrządzone przez ten pontyfikat". Wielu ma mu za złe zwołanie Soboru Watykańskiego II, który ich zdaniem odsunął Kościół od prawdziwej wiary i tradycji chrześcijańskiej. Większość zarzutów stawianych pontyfikatowi Jana XXIII wiąże jest właśnie z postanowieniami Vaticanum Secundum, które nie przez wszystkich zostały przyjęte z entuzjazmem i mimo upływu ponad czterech dekad nadal wzbudzają wiele emocji.



JAN PAWEŁ II

Dzień 27 kwietnia 2014 roku dla świata chrześcijańskiego stanowi wiekopomne wydarzenie. W żarliwej modlitwie, głębokiej refleksji, wielkiej radości i dumie narodowej m.in. Polacy skupiają się na uroczystościach kanonizacji papieża Jana Pawła II.
Po prostu – ludzie Kościoła Powszechnego wyrażają pragnienie kontynuowania drogi dialogu ekumenicznego i z niewierzącymi oraz w poszukiwaniu wspólnych ludzkich wartości, w przekonaniu o dziecięctwie jednego Boga.
Zawołanie "Santo subito!" – podczas uroczystości pogrzebowych Jana Pawła II – zainspirowało Kościół instytucjonalny do ukazywania, że człowiek podążając za Bogiem – bezwarunkowo i bez hipokryzji może poświęcić swoje życie innym, znosić cierpienia i przeciwności bez nienawiści, a odpowiadając dobrem na zło – szerzyć radość i pokój w łasce Miłosierdzia Bożego, także wśród ludzi chłodnych religijnie (Światowy Dzień Modlitwy o Pokój, Asyż – 27.10.1986; Światowe Dni Modlitw Młodzieży).
Św. Jan Paweł II – obdarzany mianem kolosa modlitwy i tytana pracy – zmieniał dzieje świata za pomocą słów i siłą swojego autorytetu moralnego. Korzystając z religijnej, etycznej i socjologicznej literatury współczesnej oraz całej tradycji życia duchowego chrześcijaństwa – w poczuciu odpowiedzialności za wiernych – koncentrował się na duszpasterstwie.
Nawiązując do myśli św. Ludwika Marii Grignion de Montfort, w swojej dewizie papieskiej Jan Paweł II umieścił zawołanie "Totus Tuus", a w swoim herbie papieskim – m.in. literę "M", wskazując na pełnię swojej duchowości Maryjnej. W okresie swojego pontyfikatu był najbardziej rozpoznawalnym człowiekiem w świecie. Mimo to cechowała go zawsze skromność i pokora. Do świętości podążał m.in. drogami przez Ojczyznę. Tutaj, z pamięcią Jana Pawła II, jako kapłana są związane np.: pierwsza parafia w Niegowici koło Bochni (tamże jedyny na świecie pomnik K. Wojtyły jako wikarego), studenckie spływy kajakowe (późniejszy sentyment do pieśni "Barka"), Hala Rusinowa i Wiktorówki (Tatry), Plac Zwycięstwa w Warszawie (homilia, czerwiec 1979), Kraków ("miasto mojego życia"), Dolina Chochołowska (1983, spotkanie z L. Wałęsą), Suwalszczyzna (1999 – sentymentalna podróż śladami młodości), KUL (1954 – "ksiądz profesor"), "ścieżki pielgrzyma" w Kalwarii Zebrzydowskiej, Jasna Góra w Częstochowie... Bo dla wierzących, tak naprawdę, świętość to normalność.
Odwiedził 135 krajów, w 104 pielgrzymkach; na terenie Włoch złożył około 150 wizyt apostolskich. W Polsce był ośmiokrotnie – 1979, 1983, 1987, 1991 (dwukrotnie), 1997, 1999 i 2002.
Drogę do świętości Papieża ukazuje m.in kinematografia, a także ponad 26 tys. filmów otagowanych hasłem "Jan Paweł II" na YouTube. Najbardziej spektakularnymi obrazami filmowymi są: "Pielgrzym" z 1979 (reż. A. Rastawiecki), "Z dalekiego kraju" z 1981 (reż. K. Zanussi, w roli papieża C. Morawski), "Papież Jan Paweł II" z 1984 (reż. H. Wise, w roli tytułowej A. Finney), dyptyk z 2005 roku: "Karol, człowiek, który został papieżem" i "Karol, papież, który został człowiekiem" (reż. G. Battiato, z Piotrem Adamczykiem w roli głównej), "Jan Paweł II" (reż. J.K.Harrison, w roli tytułowej J. Voight), "Jan Paweł II: Nie lękajcie się" (reż. J. Bleckner, główna rola – T. Kretschmann), "Świadectwo" z 2007 (reż. P. Hauser, narrator – M. York), "Jan Paweł II. Szukałem Was..." z 2011 (muzyka – M. Lorenc) oraz "Karol, który został świętym" z 2014 (dla dzieci, m.in. Piotr Fronczewski).
Papieskie imię Jana Pawła II pojawia się również w imponderabiliach, np. : w wydawnictwie Marvel Comics z 1983 roku jako biografia papieża (komiks), jako bohater odcinka sitcomu "The Golden Girls" (NBC, 1991 r.), honorowe członkostwo drużyn piłkarskich – FC Barcelona, BV Borussia Dortmund i FC Schalke 04, specjalny model F1 firmy Ferrari – 2004, nazwa hybrydowej róży herbacianej – 2006 rok.

W 1921 roku papież Benedykt XV wezwał go do pracy w ówczesnej watykańskiej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary.
W 1925 roku Pius XI mianował go wizytatorem apostolskim w Bułgarii wyświęcając go jednocześnie na biskupa. Jako zawołanie biskupie wybrał słowa: "Obedientia et Pax", czyli posłuszeństwo i pokój.
Po 9 latach działalności w Sofii został następnie delegatem w Turcji i w Grecji. Korzystając ze swego statusu dyplomaty pomagał Żydom załatwiając im podrobione świadectwa chrztu i dokumenty imigracyjne.
W 1944 roku Pius XII mianował biskupa Angelo Roncallego nuncjuszem apostolskim we Francji, gdzie trafił w okresie napięć na tle kolaboracji poprzedniego nuncjusza z rządem Vichy. Biskupowi Roncallemu udało się załagodzić napięcia. Od 1951 roku był też stałym obserwatorem papieża w siedzibie UNESCO w Paryżu.


Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/raport-beatyfikacja/fakty/news-jan-xxiii-dobry-papiez-ktory-zmienil-oblicze-kosciola,nId,1413949?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
W 1921 roku papież Benedykt XV wezwał go do pracy w ówczesnej watykańskiej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary.

Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/raport-beatyfikacja/fakty/news-jan-xxiii-dobry-papiez-ktory-zmienil-oblicze-kosciola,nId,1413949?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
W 1921 roku papież Benedykt XV wezwał go do pracy w ówczesnej watykańskiej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary.

Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/raport-beatyfikacja/fakty/news-jan-xxiii-dobry-papiez-ktory-zmienil-oblicze-kosciola,nId,1413949?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

piątek, 25 kwietnia 2014

25 kwietnia – ANZAC Day

ANZAC Day to narodowy dzień pamięci, obchodzony w Australii i Nowej Zelandii (a także na Wyspach Cooka, Niue, Wyspach Pitcaim, a dawniej również na Papui Nowej Gwinei i Samoa). Upamiętnia on wszystkich Australijczyków i Nowozelandczyków, którzy "służyli i zginęli w wojnach, konfliktach i operacjach pokojowych" oraz "wkład i cierpienie tych, którzy służyli".

Obchodzony jest corocznie w dniu 25 kwietnia, co jest pamiątką rozpoczęcia bitwy pod Gallipoli, stoczonej w roku 1915, w której bohaterską śmierć poniosło wielu żołnierzy z ANZAC, czyli Australian and New Zealand Army Corps (Oddziały Wojskowe Australii i Nowej Zelandii). Jest to jedno z najważniejszych świąt w Australii i Nowej Zelandii, co jest rzadkością zważywszy na suwerenność tych dwóch państw (oba były  dominiami brytyjskimi, kiedy trwały działania na frontach
pierwszej wojny światowej).

Cofnijmy się więc o 99 lat (tak, tak, w przyszłym roku okrągła rocznica) i poświęćmy chwilę właśnie bitwie o Gallipoli (w Anglii znanej pod nazwą kampanii dardanelskiej, a w Turcji bitwy o Canakkale). Jak już wspomniałam, zarówno Australia, jak i Nowa Zelandia były w owym czasie brytyjskimi dominiami. Mimo tego, ich obywatele nadal czuli mocne więzi z Koroną, w związku z czym licznie ruszyli zaciągać się do armii. Kiedy w punktach werbunkowych ustawiały się długie kolejki, politycy zapewniali, że wesprą Aliantów "do ostatniego człowieka". Jak wielu z nich zaciągnęło się dla żołdu w wysokości pięciu szylingów dziennie, trudno powiedzieć. Grunt w tym, że chętnych do walki nie brakowało. Gallipoli to był pierwszy poważny sprawdzian dla żołnierzy wspólnych australijsko-nowozelandzkich sił zbrojnych.

Plan był obmyślany przez Winstona Churchilla, pierwszego lorda admiralicji, a jego celem było odbicie z rąk Turków Stambułu – ówczesnej stolicy Imperium Osmańskiego. Od samego początku żołnierze natrafiali na przeszkody. Już lądowanie okazało się nieudane, ponieważ łodzie, na których płynęli, skoncentrowały się ponad 2km na północ od planowanego miejsca. Teren, przez który przyszło się im przedzierać był trudny do sforsowania. Dzisiaj miejsce, w którym rozpoczęła się ta, trwająca aż do 9 stycznia 1916 bitwa, nazywane jest "Anzac Cove". Turcy dość szybko zareagowali i rozpoczęli obronę. Dowodził nimi Mustafa Kemal (później znany jako Atatürk). Bitwa, która miała zmienić oblicze wojny i założenia mieć charakter szybkiej wojny manewrowej przerodziła się w długą walkę pozycyjną. Żołnierze trwali w okopach, co było tak charakterystyczne dla frontów Wielkiej Wojny. Walki zakończyły się porażką sił Ententy, mimo ogromnej determinacji walczących .Dardanele nie zostały zdobyte. Nie pomogło nawet to, że Turkowie prowadzili jednocześnie walki na Kaukazie (z Rosją). 

Zaciąg trwał i po klęsce bitwy o Gallipoli. Co ciekawe, Australijczycy do końca walczyli jako ochotnicy. W dwóch referendach obywatele opowiedzieli się przeciwko obowiązkowemu poborowi (który w Nowej Zelandii został wprowadzony w 1916 roku). Oddziały nie były oczywiście ani specjalnie dobrze wyszkolone, ani zbyt zdyscyplinowane, jak to wśród ochotników bywa. Zresztą nie były też jednolite. O Australijczykach mówiono, że są chuliganami, dzikimi ludźmi z buszu i dlatego się ich bano (wiadomo, każdy boi się nieznanego i nieprzewidywalnego przeciwnika).  

Dlaczego więc ANZAC Day? Jak to się stało, że Australijczycy i Nowozelandczycy tak bardzo świętują dzień, w którym rozpoczęła się przegrana przez nich bitwa? Żołnierze ANZAC zostali wykreowani na silnych ludzi z buszy, którzy niczego się nie boją i walczą do ostatniej kropli krwi. Są silni ciałem i duchem, niczym starożytni bogowie. Jak jeźdźcy apokalipsy, choć tak naprawdę na większości frontów Wielkiej Wojny walczyli pieszo i niewielu z nich dosiadało konia. Tak, jak i niewielu z nich rzeczywiście pochodziło z australijskiego buszu – większość tych, którzy się zaciągnęli pochodziła z miast. To ich niemieccy żołnierze bali się najbardziej, oskarżając ich nawet o... kanibalizm! Legenda rozprzestrzeniała się, a znaczenie bohaterów rosło z dnia na dzień. Właściwie od pierwszej chwili, bo już od momentu, kiedy informacje o desancie dotarły do Nowej Zelandii. Od 1920 roku ANZAC Day (na podstawie Anzac Day Act) został uznany świętem państwowym. W Australii zdecydowano, że święto to przypadnie corocznie w dniu 25 kwietnia (od 1921 roku). W latach '30 usystematyzowały się, można powoedzieć, sposoby, w jakich upamiętniano ten dzień – czuwania o świcie, marsze, zjazdy weteranów...

Obecnie ANZAC Day to nie tylko upamiętnienie żołnierzy, którzy walczyli o Gallipoli, czy na innych frontach Wielkiej Wojny. Jest hołdem dla wszystkich walczących we wszystkich konfliktach zbrojnych. Obchody nie ograniczają się jedynie do terytorium Australii i Nowej Zelandii, ale także w UK, czy Turcji. 

Jest to święto tak ważne, że w Australii, jeśli 25 kwietnia przypada w niedzielę, to ANZAC Day "przenoszony jest" na poniedziałek. Kiedy zaś w 2011 roku 25 kwietnia wypadał Poniedziałek Wielkanocny, został on... zmieniony na Wielkanocny Wtorek, ponieważ ANZAC Day okazał się wyższy w hierarchii świątecznej! Nie można jednak nie wspomnieć o tym, że coraz częściej święto to jest poddawane krytyce, jako bezsensowne i nieuzasadnione, ponieważ upamiętnia de facto klęskę, nie mówiąc już o tym, że dla wielu współczesnych ludzi jest po prostu kolejnym dniem wolnym od pracy i niewiele ma dla nich wspólnego z oddawaniem czci weteranom i poległym na różnych frontach. Warto chyba wspomnieć także o tym, że ostatni żołnierz, który walczył na Gallipoli zmarł w maju 2002 roku.

Symbolem związanym z ANZAC Day są czerwone maki. Tego dnia Australijczycy, bardziej niż na co dzień, zajadają się również tzw. ANZAC Biscuits, które – zgodnie z legendą – zostały wymyślone właśnie po to, by bez problemów  długą podróż, w którą udawali się żołnierze płynący na front. Ja również od kilku lat piekę z tej okazji ANZAC Biscuits, które stały się jednym z ulubionych przysmaków mojego Męża. W związku z tym podzielę się z Wami przepisem. Życząc Wam smacznego, kończę na dzisiaj.

sobota, 19 kwietnia 2014

Wesołych Świąt

Kochani! Chciałam złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia z okazji nadchodzących całkiem sporymi susami Świąt. Wiele radości, czasu spędzonego na refleksji i rozmowie z najbliższymi, ciepła rodzinnego i słonecznej pogody, która będzie rzeczywiście przypominała wiosnę. Śniegom na Wielkanoc mówimy stanowcze i zdecydowane "nie". 
Fikających zajączków, żółtych kurczaków, milusich bazi, pyszności na stole. Wiele łask Bożych. A dla tych, co lubią – obfitego lania w poniedziałek.

środa, 16 kwietnia 2014

Triduum Paschalne

Już za kilka dni Wielkanoc. W naszej tradycji nie są to Święta równie „magiczne” i rodzinne, jak Boże Narodzenie, może też dlatego traktowane są przez ogół społeczeństwa troszkę po macoszemu. Że niby mamy mniej zwyczajów, że nie są takie ważne, że brakuje takiego elementu, jak Wigilia, czy choinka. Jednak dla prawdziwego chrześcijanina to właśnie Wielkanoc jest najważniejszym ze Świąt. Zanim jednak nadejdzie niedziela, ta Niedziela – czeka nas Triduum Paschalne. Na czym polega i jak je odpowiednio przeżyć? Mam nadzieję, że mój artykuł pomoże Wam to zrozumieć.
Triduum z łaciny oznacza „trzy dni” i w tym przypadku chodzi o czwartek, piątek i sobotę poprzedzające Niedzielę Wielkanocną. Dlaczego Paschalne? Oczywiście od Paschy, którą w tradycji hebrajskiej obchodzono dla uczczenia pamięci o wyzwoleniu Izraelitów spod władzy faraona. W czasach Jezusa obchodzono właściwie łącznie dwa Święta – Święto Paschy i Święto Przaśników. O znaczeniu i zwyczajach z tym związanych opowiem za chwilę, przy omawianiu liturgii Wielkiego Czwartku, z którą są bardzo ściśle związane.
Zanim jednak przejdę do dokładniejszego opisu kolejnych dni, pragnę w dużym skrócie określić, w jaki sposób dokonuje się Pascha Jezusa Chrystusa. W Wielki Czwartek przeżywamy wspomnienie ustanowienia Eucharystii i Sakramentu Kapłaństwa. W Wielki Piątek – męki na krzyżu i śmierci Jezusa. Wielka Sobota z kolei to dzień, w którym Jezus spoczywa w grobie, a my w ciszy oczekujemy Niedzieli i pokonania „ostatniego wroga” (1 Kor. 15,26: „Jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć.”).

Wielki Czwartek
Wracając do Paschy, którą Jezus spożył ze swymi uczniami w wieczerniku. Wszystko działo się w Jerozolimie. Przepisy prawa nakazywały, by paschę spożyć właśnie w obrębie tego miasta, w związku z czym przybywały do niego tłumy pobożnych Żydów. Przybył i Jezus, witany radośnie przez tłumy – czego pamiątką są obchody Niedzieli Palmowej. Zgodnie z tradycją należało z tej okazji zabić baranka, przygotować przaśny chleb, owoce, warzywa, orzechy i wino. Początkowo uczniowie prawdopodobnie nie spodziewali się żadnych nadzwyczajnych wydarzeń. Wieczerza przebiegała zgodnie z przyjętymi zasadami. Dopiero od chwili, gdy Jezus udzielił błogosławieństwa chlebem i winem, możemy mówić o niezwykłym przebiegu tej uroczystości. Dotychczas łamany chleb był wśród Żydów symbolem upokorzenia. Od momentu, kiedy Jezus połamał i rozdawał chleb, mówiąc: „Bierzcie, to jest Ciało moje” – możemy mówić o chlebie jako symbolu wspólnoty z Panem. Dla chrześcijan Eucharystia jest bowiem znakiem miłości Bożej.
Kolorem dominującym w liturgii tego dnia jest biel.  Obrzędy rozpoczynają się od uroczystej procesji, po której zostaje odśpiewany hymn „Chwała na wysokości Bogu”. Następnie milkną wszystkie dzwony. Zostają zastąpione drewnianymi kołatkami. Powrócą dopiero w czasie liturgii Wigilii Paschalnej.
W Wielki Czwartek wyraźne pojawia się wyodrębnienie wydarzeń mających miejsce w wieczerniku (ustanowienie Eucharystii oraz Sakramentu Kapłaństwa) i następnie w Ogrodzie Oliwnym. Na pamiątkę ustanowienia Sakramentu Kapłaństwa dokonywane jest symboliczne obmycie nóg dwunastu wybranym parafianom
Po Eucharystii Najświętszy Sakrament zostaje przeniesiony do tzw. ciemnicy, w której trwa adoracja. Tabernakulum pozostaje puste. Podobnie ołtarz. Gaśnie wieczna lampka.

Wielki Piątek
Wielki Piątek to jedyny dzień w roku, kiedy nie celebruje się Mszy Świętej. Ponadto tego dnia nie udziela się żadnych sakramentów poza sakramentem chorych, a i to tylko w przypadkach zagrożenia śmiercią. Wielki Piątek przepełniony jest ciszą i zadumą. Milczą dzwony i ograny, wierni biorą udział w nabożeństwie Drogi Krzyżowej…
Liturgię wielkopiątkową powinno się sprawować od godziny 15, jednak z racji praktycznych obrzędy tego dnia rozpoczynają się późnym popołudniem, a nawet wieczorem.

Kapłani i ministranci podchodzą w ciszy do – obnażonego w tym dniu – ołtarza, po czym kapłan celebrujący pada na twarz, a lud klęka na kolana.
Kolorem tego dnia jest czerwień, chociaż w rycie trydenckim kapłan zakłada czarną kapę, którą zdejmuje na czas adoracji krzyża (w czasie Komunii zakłada zaś fioletowe szaty mszalne).
Liturgia Męki Pańskiej składa się z trzech części: Liturgii Słowa, adoracji Krzyża i obrzędów Komunii.
Przez ostatnie dwa tygodnie wszystkie krzyże w kościołach były zasłonięte. To właśnie teraz, w chwili, gdy rozpoczyna się adoracja Krzyża, ukazuje się je ponownie wiernym, śpiewając słowa: „Oto drzewo krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Wierni upadają na kolana. Wszyscy, bądź też wybrani (zależy od parafii) mogą teraz ucałować krzyż. Śpiewa się w tym czasie pieśń „Ludu, mój ludu”.
Nadchodzi czas na Komunię świętą. Należy tu zauważyć, że nie dochodzi do przeistoczenia. Rozdaje się Ciało Chrystusa, konsekrowane w Wielki Czwartek.
Na zakończenie liturgii, Najświętszy Sakrament (monstrancja przykryta jest białym welonem) zostaje przeniesiony do tzw. Grobu Pańskiego, gdzie rozpoczyna się całonocna adoracja, kontynuowana również następnego dnia.
W Wielki Piątek obowiązuje (zgodnie z kanonami 1251-1252) post ścisły oraz wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych. Dotyczą one osób, które ukończyły 14 rok życia, a nie przekroczyły 60 lat. 

Wielka Sobota
Wielu osobom Wielka Sobota kojarzy się z tzw. święconką. Zwyczaj ten popularny jest w Polsce i niektórych sąsiednich krajach (niektóre regiony Austrii, Słowenii i Niemiec), a korzeniami sięga prawdopodobnie czasów pogańskich. W Polsce był znany już w XIII wieku (a może i wcześniej, czego jednak źródła nie potwierdzają). Tradycyjny koszyk do święconki wypełniony jest: jajami w formie pisanek (symbol nowego życia), barankiem z masła, chorągiewką z napisem „Alleluja!”, solą kuchenną, pieprzem, chlebem, wędliną, chrzanem, ciastami świątecznymi. Ozdabia się go gałązkami bukszpanu.
Jednak to nie święconka jest kulminacyjnym punktem tego dnia. Najważniejsze jest trwanie przy Grobie Pańskim i towarzysząca temu liturgia. W godzinach porannych zalecane jest sprawowanie Godziny Czytań i Jutrzni z udziałem wiernych.
Wieczorem rozpoczyna się Liturgia Wigilii Paschalnej, która składa się z czterech części: Liturgii Słowa, Liturgii Eucharystycznej, Liturgii Światła oraz Liturgii Chrzcielnej.
Zgromadzeni w kościele wierni czekają w ciszy i ciemności, podczas gdy kapłani i służba liturgiczna zbierają się przed kościołem. To tu następuje poświęcenie ognia. Formuje się procesja na czele z kapłanem niosącym poświęcony paschał i śpiewającym „Światło Chrystusa”. Wierni, koło których przechodzi, odpalają od niego swoje świece. Kiedy, po dojściu do ołtarza, kapłan po raz trzeci pokazuje światło Chrystusa – zapalają się wszystkie światła w kościele.
Czytań tego dnia powinno być dziewięć, choć z powodów czysto praktycznych, można zmniejszyć ich ilość. Większość z nich pochodzi ze Starego Testamentu, śpiewane są Psalmy.
To właśnie tego wieczoru dochodzi do uroczystego odnowienia przyrzeczeń chrzcielnych wszystkich biorących udział w Liturgii. Następnie odprawiana jest Liturgia Eucharystyczna.
Liturgię Wigilii Paschalnej kończy uroczysta Procesja Rezurekcyjna (z łac. resurrectus – zmartwychwstały), która jednak w wielu kościołach jest nadal (zgodnie z tradycją przedpoborową) celebrowana w niedzielny poranek.
Nadchodzi Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego.


wtorek, 15 kwietnia 2014

Co łączy religie? Wielu z nas czci Słońce...

Słowo wstępu: notkę piszę bardziej jako antropolog niż rodzimowierca. Nie ma ona na celu wywoływać antagonizmów między chrześcijaństwem a rodzimą wiarą naszych przodków. 

Tytuł notki może część osób nieco oburzyć, jak to, chrześcijaństwo i wierzenia pogan (jak powszechnie nazywa się rodzimowierców) mają wspólny mianownik inny niż przejęcie większości rytuałów (pisanki, strojenie drzewka na święta Bożego Narodzenia, wolne nakrycie w ich trakcie i tak dalej). Jednak tak, z punktu widzenia antropologii religii, chrześcijaństwo posiada elementy, całkiem mocne, kultu solarnego. Zacznijmy od tradycyjnego w naszej kulturze obrazu Chrystusa – obok.
Jak widać wokół głowy jest światłość. Jednak czemu kształt nawiązuje do tarczy solarnej? Odpowiedź jest dosyć prosta, jeśli weźmiemy pod uwagę dwie rzeczy. Pierwsza z nich to data Bożego Narodzenia. Przypada ona wtedy, kiedy dzień staje się dłuższy, kiedy światło wygrywa z ciemnością. Panuje przekonanie, że historycznie data ta powinna być w lipcu lub kwietniu, kiedy rzeczone słońce jest dobrze widoczne. Jednak wybrano datę znaną jako przesilenie zimowe, która była, jest i będzie świętowana przez wszystkich wyznawców dawnych wierzeń (pogan) jako jedno z świat, w wypadku rodzimej wiary są to Szczodre Gody.
Druga ciekawostka z tym związana wynika z symboliki, jaka towarzyszy Chrystusowi. Jest on Synem Bożym, zesłanym aby zbawić ludzkość. Jest, praktycznie rzecz biorąc, ogniem, który jest synem słońca. Tak jak ogień jest i był uważany za dar Słońca, tak Chrystus był i jest uważany za dar niebios, aby wygnać ciemność – nie tylko tę, która jest w nocy, ale też tę z serc. Dlatego też chrześcijaństwo jak większość religii czci słońce. Słońce spersonalizowane, obleczone w postać Chrystusa, jednak wciąż będące tym samym, które ja nazywam Swarogiem i ku chwale którego przelewa miód pitny w ramach obiaty. 
Czy to jedyny punkt wspólny? Nie, wręcz przeciwnie, to dopiero początek, jedynie zarysowanie niezwykłego pomostu między dwoma, wydawałoby się, sprzecznymi religiami. Henoteistyczną (jedno bóstwo w kilku postaciach) a politeistyczną (wiele bóstw). Nową (mimo tysiącletniej bytności, chociaż dopiero w okolicy XV/XVI wieku dominującą) a starą (obecną od zarania dziejów, jednak obecnie uważaną za nowość). Nie piszę tego, aby "nawracać", bo to sprzeczne z moim światopoglądem, ale po to, aby nawiązać dialog. Przez setki lat, pomijając fanatyków po obu stronach, te religie, jak i wiele innych, istniało razem na terenie Rzeczypospolitej. I był to czas jej największej świetności. Zapraszam do dyskusji.
Autor prowadzi bloga http://xweetus.blogspot.com/, na którego serdecznie wszystkich zaprasza. Możecie go znaleźć również na FP: https://www.facebook.com/Xweetus. Sam o sobie pisze: "Prelegent. Tatuażysta. Fixer. Pisarz." Rodzimowierca. Zapraszamy do poznania Xweetusa i... do dyskusji.

sobota, 12 kwietnia 2014

Wywiad z pisarzem, rysownikiem i człowiekiem renesansu... Piotrem Olszówką (vel wujkiem Piortkiem)


1.                  Od lat współpracuje Pan ze Świerszczykiem. Dlaczego właśnie pismo dla dzieci?

Mam taką trochę podwójną wyobraźnię. Z jednej strony strasznie starą, z drugiej – skłonną do wybryków i dziecinnych szaleństw. To sprawiło, że równocześnie robiłem rzeczy dla dorosłych i dla dzieci. Trochę przypadkiem trafiłem na konkurs Świerszczyka na komiks dziecięcy... ale to, że zostałem tam z „Bartkiem i Chlorofilem” na prawie 10 lat i 170 przygód to już nie był przypadek. Od kilku lat nie ma już komiksu o przygodach Bartka i jego kumpla, Smoka Chlorofila, ale piszę scenariusze do przygód Kotka Mamrotka i  bajki. Jakoś moja wyobraźnia pasuje do Świerszczyka i jego metody pisania dla dzieci.
To nawet jest sprawa znacznie głębsza niż tylko miła współpraca.
Można powiedzieć że w polskiej tradycji są dwa modele wychowania i tworzenia dla dzieci. Jeden, nazwijmy go modelem Jachowicza, polega na tym, że stary dziad stoi przy piaskownicy i pilnuje, żeby się dzieci nie pobrudziły, ruszały tak, żeby nadążył z pilnowaniem oraz trzymały zabawki tak, jak on uważa za właściwe. Jeśli taki gość włazi do piaskownicy, to po to, żeby powiedzieć: BAW SIĘ TAK, JAK JA CHCĘ, TO BĘDZIESZ GRZECZNYM DZIECKIEM. W tym modelu dziecko jest materiałem, z którego trzeba zrobić człowieka. Jak wyjdzie coś innego, niż wychowawca planował – znaczy, że to nie jest człowiek.
Mamy w Polsce długą i przykrą tradycję odmawiania ludziom człowieczeństwa.
Drugi model, nazwijmy go modelem Brzechwy/Tuwima, polega na tym, że stary dziad włazi z dziećmi do piaskownicy i pozwala się prowadzić dziecięcej wyobraźni, dodaje od siebie troszkę dla urozmaicenia zabawy (w końcu on też coś potrafi), a pilnuje tylko, żeby nikt nie oberwał po głowie wiadereczkiem. Ten drugi model zakłada, że dziecko jest już człowiekiem, potrzebuje tylko więcej dobrych doświadczeń.
Z tego drugiego modelu wywodzi się „Świerszczyk”... a ja się wychowałem na Brzechwie, Tuwimie, Chotomskiej i Świerszczyku i dzięki okazji mogłem dołożyć coś od siebie. W pewnym sensie spłacam taki przyjemny dług.


2.                  O sobie mówię, że jestem „kocią mamą”. Jak Pan nazwałby siebie? Jest Pan „tatą” dla Pumy i Nany?

Mam z tym pewien problem. Staram się określać siebie w relacjach z nimi tak, jakby to one zrobiły. Dla Nany jestem kimś w rodzaju szefa... a w każdym razie nasze relacje nie przypominają tych ojcowskich. Głownie dlatego, że nie mam pojęcia, jaki jest psi tata. Staram się po prostu zapewnić jej te niewiele rzeczy, które psu są potrzebne do szczęścia, a ona odwdzięcza mi się pokazując, że jestem niezbędny. Sama zresztą też stała się niezbędna dla mnie. Do pewnego stopnia na tym polega psie stado.
Z Pumą (albo Pumiastą albo Pumianną... nasze koty mają dużo imion) sprawa jest jeszcze trudniejsza. Pumiasta nie uznaje autorytetów, za to bardzo ceni sobie różne przyjemności i towarzystwo. Nie wiem, jak to nazwać ani opisać. Wiem, że jestem jej potrzebny do bardzo wielu Ważnych Kocich Czynności, takich jak przejażdżki na moim karku, naprzemienne głaskanie pod uszami, kilka rodzajów zabawy... i drzemka  towarzyska. 
Ona sama dostarcza mi czasem wzorów postaci.
Z Farelem łączyła mnie bardzo głęboka i równoprawna przyjaźń. On pokazywał, że jest samodzielny, ja szanowałem jego samodzielność.... i tak się od siebie uzależniliśmy, że nie mogliśmy funkcjonować osobno. Na pewno nie można tego traktować jako relację syn-ojciec. Jeśli już, to raczej dwa kocury.


3.                  Co skłoniło Pana do napisania zbioru opowiadań „Morrigan”?

Historie o towarzyskim kręgu rycerza Rhouda-an Paul powstawały na przestrzeni bardzo wielu lat. Jakieś tam początki wręcz na etapie zabaw żołnierzykami. Wciąż wymyślam nowe, które czekają na literacką postać. A co skłoniło mnie do pisania? Najpierw złość na Feliksa Kresa, za to, że w „Grombelardzkiej Legendzie” zamordował bohaterów, których lubiłem. Dużo w tym było też potrzeby opowiadania czegoś w konwencji średniowiecza, w klimatach „Imienia Róży”, pobawienia się swoim własnym światem. Coś muszę zrobić z tym światem rozpanoszonym w mojej głowie. Kiedy napisałem, to chciałem opublikować, bo w zasadzie nie uznaję pisania do szuflady – to tak jak gadanie do lustra: przyjemne, ale żeby poświęcać temu pracę? Dlatego, skoro zacząłem pisać te historie to od razu z myślą o publikacji.


4.                  Kiedy możemy oczekiwać pojawienia się kolejnego tomu z cyklu „Królewskie Psy”?

Nie wiem. Zacząłem kilka historii, kłopot jednak w tym, że kiedy piszę, to nie mogę robić nic innego. Dla mnie to strasznie spalająca czynność, pisałem po 10-12 godzin dziennie, potem padałem na nos, wstawałem i pisałem dalej. To chyba nawet widać w tekście, to moje zmęczenie na finiszu. Mam wrażenie, że w ogóle widać w tych historiach, kiedy padłem. Tak się niestety złożyło, że nie mam pojęcia, jak pisaniem fantasy zarobić na życie, więc pozostaje to moim hobby. No a ja wciąż robię coś, co pozwala zapłacić za prąd do komputera, bo jak będę padał, wstawał, pisał i padał, to odetną mi prąd. W ciągu ostatnich kilku lat miałem bardzo dużo niemiłych przygód opartych na schemacie „podoba nam się, ale nie wydamy” albo „wydamy, jak nam pan za to zapłaci”. „Morrigan” wydało małe wydawnictwo należące do świetnych ludzi, ale niestety moment wydania zbiegł się z kryzysem na rynku książki i nie udało mi się „wejście smoka”.
Po czymś takim człowiek odkłada na potem niektóre pomysły, żeby najpierw zająć się czymś, co „pootwiera drzwi”. Próbuję w tej chwili napisać coś, co po prostu dobrze się sprzeda... a dokładniej: zilustrować „Fizykę Psa”, czyli książkę opartą na pierwszych miesiącach z Naną w naszym domu. Tylko ilustracji brakuje, żeby dać ją wydawcom. Liczę na to, że będzie łatwiej wypchnąć na półki księgarń historię miłości  Rhouda-an albo śledztwa Nico de Lukki, jeśli najpierw wszędzie znajdzie się coś z moim nazwiskiem na okładce. Ale w tym celu najpierw muszę napisać jakiś bestseller, a w dzisiejszych czasach trudno napisać książkę, która sama się wypromuje.


5.                  Jest Pan wielkim entuzjastą chodzenia… boso. Jak zaczęła się ta „przygoda”?

Od zdjęcia butów. A poważnie: w czasach mojego dzieciństwa bardzo dużo dzieci wyskakiwało z butów przy każdej okazji. To było od wieków naturalne, nawet w literaturze to doskonale widać.  Dopiero w latach 80-tych w Polsce zaczęto patrzeć na to, jak na coś archaicznie niewłaściwego, a dzisiaj ludzie idąc na plażę ubierają dzieci w gumowce i kapoczki, żeby nie zmokły. Coś nam się w głowach popsuło... bo nad morze jedzie się, żeby moczyć się w wodzie, ganiać z wiatrem i posypywać piachem.
Wracając do mnie – na wakacjach u dziadków biegaliśmy raczej boso, stąd miałem zawsze pozytywne skojarzenia. No ale wyrosłem z wakacji, zacząłem pracować, a nawet zapracowywać się. Zaczęły się kłopoty z samopoczuciem związane ze zbyt małą ilością ruchu, więc ratowaliśmy się z żoną turystyką – obowiązkowo w solidnych butach na każde warunki... tylko, że czasami wysiadały mi nogi. Receptą na to miały być jeszcze lepsze buty. Kiedyś tam kolejne superbuty zrobiły mi ze stóp materiał na hamburgera a do stacji kolejowej miałem ok 10 km po górach. Zdjąłem buty i poszedłem boso z przekonaniem, że nie dojdę. Ale okazało się, że bez butów jest o wiele lepiej, nawet na poranionych nogach. Następnym razem nie zakładałem butów na trasę i to była właściwa decyzja. Poszedłem dalej w tę stronę, testowałem swoje możliwości. Okazały się nieoczekiwanie duże. Dzisiaj wiem z doświadczenia, że jest bardzo niewiele sytuacji, kiedy człowiek naprawdę potrzebuje butów, a buty noszone bez potrzeby raczej odcinają nas od pewnych przyjemności … i deformują cały układ ruchowy, że nie wspomnę o osłabianiu układu krążenia. Nie przesadzam. Potwierdza to wiele badań prowadzonych przez ortopedów na całym świecie.


6.                  Kolejną pasją jest szermierka. Skąd u Pana takie zainteresowania?

Zaczęło się od filmów o rycerzach Okrągłego Stołu i „Przygód Pana Michała”. Ale zawsze byłem za duży na szermierkę sportową. Szpada i szabla daje fory mniejszym. Do tego mnie ciągnęło do miecza, tylko, że bardzo długo nikt nie myślał o tym, że w ogóle można tym walczyć. Przypadkiem trafiłem na Bractwo Orlich Gniazd, zacząłem z nimi ćwiczyć dla zabawy, bez nadziei na coś trwałego. Odkryliśmy świat średniowiecznych traktatów szermierczych, ale mieliśmy kłopoty z ich rozumieniem. W końcu Bartek Walczak wpadł na pomysł, żeby zaprosić do Polski Johna Clementsa z Association for Rennaissance Martial Arts. I tak narodziła się polska sekcja ARMA, z której stopniowo wyrósł normalny związek sportowy, zawody i te rzeczy.
Sztuka rycerska to wspaniały sport, łączący w spójną całość władanie wieloma rodzajami broni, rozwijający bardzo wszechstronnie ciało i umysł. Właściwie uważam, że powinno się ją włączyć do programu nauczania wraz z całym kompleksem metodycznym, który wokół niej wyrósł. Naturalnie po pewnym dostosowaniu do dzisiejszych czasów. 
Ja jestem pod wieloma względami człowiekiem może nie średniowiecza, ale epoki przedprzemysłowej na pewno. Niestety w wypadku domowym trochę sobie uszkodziłem kręgosłup i musiałem iść na sportową emeryturę.


7.                  Jest Pan zaangażowany w projekt „Książka zamiast kwiatka”. Proszę o nim trochę opowiedzieć.

Cały ten portal stworzyła Grażyna Strumiłowska. Zaczęła po prostu od organizowania prostych konkursów dla czytelników, co przyciągnęło do niej ludzi. W grupie ludzi pojawiły się rozmowy o książkach, potem recenzje... stopniowo projekt obrósł różnymi formami działalności: są tam wywiady z autorami, czaty, recenzje, co jakiś czas piszę esej, bo niektóre książki tego wymagają. Ostatnio pojawił się Koci Redaktor, czyli Franek. Przeprowadza dość niezwykłe wywiady... takie trochę z głupia frant.


8.                  Jaka jest Pańska ulubiona książka?

Jak podam jeden tytuł to zaraz przychodzą mi na myśl kolejne. Ale na pewno: „Na południe od Brazos” Larry'ego McMurtry, „Imię Róży” Eco i „Świat według Garpa”. Poza tym dzieła wszystkie Tuwima, Brzechwy, Leśmiana, Gałczyńskiego, „Podróże Guliwera” Swifta, „Poszukiwanie Ptaka Czasu” i inne komiksy Loisela, komiksy Frederika Petersa... to jest niebezpieczne pytanie. Lista ma coś około 30 metrów długości.


9.                  Jest Pan rysownikiem. Czy gdyby jakiś dżin z lampy (albo złota rybka) dał Panu wybór – jeden artysta, jeden dzień… Z kim chciałby Pan spędzić ten czas (nie musi to być osoba obecnie żyjąca, wszak dżin to magiczna postać i wszystko może)?

Sam nie wiem. Ludzie, od których chciałbym się uczyć zazwyczaj całym sercem oddawali się swojej sztuce, gdyby mnie im jakiś dżinn wtrynił na dzień – byłbym pewnie niemiłą przeszkodą w ulubionym zajęciu. A kiedy papież Juliusz II przyszedł niechciany do Kaplicy Sykstyńskiej – Michał Anioł niby przypadkiem zaczął zrzucać na niego różne rzeczy z rusztowania. Ja nie jestem papieżem, więc mógłby bez ceregieli zrzucić mnie.
Na pewno chciałbym przez dzień popatrzeć jak pracują wielcy mistrzowie. Wszyscy, bo jestem zachłanny. Ale gdybym mógł prosić dżinna o coś w tej dziedzinie, to wybrałbym raczej rok nauki u mistrza niż dzień w jego towarzystwie. Niechby już dżinn wybrał sobie sam, do którego mnie wyśle.

Pięknie dziękuję i życzę wszystkiego dobrego.