Dune fairytales

środa, 26 lutego 2014

Tłusty czwartek

"Powiedział Bartek, że dziś Tłusty czwartek, 
a Bartkowa potwierdziła – tłustych pączków nasmażyła."



Tradycja ta wywodzi się jeszcze z czasów starożytnych. Wówczas jednak pączki, którymi obficie objadano się na koniec zimy, nadziewane były tłustym boczkiem. Zresztą i później, przez długie wieki pączki jadano z mięsem i dopiero w XVI wieku pojawiły się one na słodko.
Dlaczego jednak właśnie tego dnia w każdej cukierni do wyboru i do koloru (dosłownie) można przebierać w różnych pączkach? Co oznacza Tłusty czwartek i dlaczego wypada każdego roku innego dnia?
Tłusty czwartek – w tym roku 27 lutego – rozpoczyna ostatni tydzień karnawału. W kolejnym tygodniu wypada Środa Popielcowa rozpoczynająca Wielki Post, oczekiwanie na Wielkanoc. Okres, kiedy wiele osób prawdziwie się umartwia. Tłusty czwartek zaś (zwany niegdyś mięsopustem, albo zapustami – ta druga nazwa nadal jeszcze funkcjonuje) jest jedną z ostatnich okazji, by się wyszaleć. Karnawał się kończy, kończy się czas wielkiej zabawy. Zbliża się wielkimi krokami okres rozważań, spojrzenia wewnątrz siebie, czas, w którym nie tańczymy, nie objadamy słodkościami, częściej być może bywamy w Kościele.
Dlatego właśnie, że jest uzależniony od Wielkanocy (która z kolei każdego roku wypada innego dnia, w związku z fazami Księżyca), może wypaść w różnym okresie. Bezsprzeczne jest jednak to, że jego nadejście oznacza ostatni dzwonek do zabawy. Ostatni weekend imprezowy przed nami, a od środy Wielki Post.
Zwyczaje? Cóż, trudno tu mówić o wielkich zwyczajach. Należy się po prostu dobrze najeść – najczęściej na naszych stołach goszczą słodkie pączki i chrusty, zwane też faworkami. Jedne mięciutkie i z nadzieniem (różanym, budyniowym, czekoladowym, czy adwokatem, albo jakimkolwiek innym), drugie zaś – kruche i posypane cukrem pudrem. Do tego – jeśli jesteśmy pełnoletni – dobre winko i można się bawić. Życzę Wam smacznego i nie zapomnijcie, że zgodnie ze zwyczajem – kto choćby jednego pączka nie zje w Tłusty czwartek, ten będzie miał niesłodkie życie (przynajmniej do następnej okazji, w przyszłym roku).
Pozostają nam jeszcze przed rozpoczęciem Wielkie Postu tzw. Ostatki, zwane też Podkoziołkiem, albo Śledzikiem. O tym jednak za kila dni.


P.S. Dla "leniwych": w Wielkopolsce istniał ponoć kiedyś taki zwyczaj, że nie zmywało się tego dnia naczyń. Miało to przynosić szczęście temu, kto się powstrzymał od "zmywania brudnych garów".

poniedziałek, 24 lutego 2014

26 lutego 1815 zdarzyło się... Napoleon opuścił Elbę

Tak, tak. Jeszcze nie raz spotkacie się z Napoleonem, którego pieszczotliwie nazywam Napo. Dokładnie poznacie historię Jego Cesarskiej Mości. Dzisiaj jednak ostatnie dni chluby.
Na Wyspie Świętej Heleny podyktował swoje słynne "Memoriały". Z nich to dowiadujemy się najwięcej o jego życiu, ideałach, marzeniach –  tych, które udało mu się ziścić i tych, które na zawsze pozostały tylko marzeniami.
"Jednym z największych moich zamierzeń było zgromadzenie i połączenie tych wszystkich narodów, które rozpadły się lub zostały rozczłonkowane przez rewolucje i politykę. Tak więc w Europie, choć w rozproszeniu, żyje ponad 30 milionów Francuzów, 15 milionów Hiszpanów, 15 milionów Włochów, 30 milionów Niemców. Chciałem z wszystkich tych ludów stworzyć jeden organizm państwowy."
Jakie były powody tych pragnień, Napoleon do końca nie wyjaśnia. Można uważać, że nie wszystko napisał zgodnie ze swymi przekonaniami, z powodu opinii publicznej, czy czegoś w tym rodzaju. Sam w końcu mówił: "Potomność powinna sądzić ludzi i ich rządy tylko w świetle ich czasów i okoliczności, w jakich przyszło im działać."
Jak by nie patrzeć, Napo pozostawił po sobie legendę. Dla jednych "białą", dla innych "czarną". Jak to w życiu bywa, jest ona czerwona od krwi i złota od cesarskiej korony. Jedni widzieli w nim "syna rewolucji". inni – jej zabójcę. Porównywano go do Attyli i Czyngis-chana, Antychrysta, który więził papieża, ale i twórcę konkordatu oraz likwidatora schizmy w Kościele francuskim. Niezależnie od tego, czy jesteś jego zwolennikiem, czy przeciwnikiem – uznajesz jego wielkość, geniusz i fenomen jako przywódcy i władcy. 
Każdy może jednak upaść, nawet wielki Cesarz Francuzów. Napoleon, pokonany i zesłany na Elbę (po abdykacji w kwietniu 1814 roku), nie poddawał się jednak. Miał marzenia, miał plany. I posiadał nadal wielu zwolenników. Jak postanowił, tak zrobił. opuścił wyspę, na którą został zesłany dnia 26 lutego 1815 roku, by już 1 marca stanąć na francuskiej ziemi. Witano go różnie – nieraz jako uzurpatora, nieraz jako cesarza. Do Paryża dotarł 20 marca.
100 dni Napoleona zwano też "lotem Orła". Po wielkim powrocie nastąpił wielki upadek. Przegrana bitwa pod Waterloo zakończyła okres napoleoński na dobre. Cesarz abdykował ponownie (22 czerwca), a w sierpniu wyruszył w swą ostatnią podróż – na Wyspę Świętej Heleny. Przeżył na niej jeszcze pięć i pół roku, by pożegnać ten świat 5 maja 1821 roku.

niedziela, 16 lutego 2014

Złodziejka książek – Markus Zusak

Jak wiele można ukraść, a ile uratować?

Tytuł Oryginału: The Book Thief
Wydanie oryginału: Markus Zusak 2005
Wydanie Polska: Warszawa 2014 ( I wyd. Warszawa 2008)
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Przełożyła: Hanna Baltyn
Ilustracje: Trudy White
Okładka: miękka, filmowa
Liczba stron: 496
ISBN: 978-83-10-12645-0



Oczywiście o książce usłyszałam za sprawą filmu – nie ma co ukrywać – który ukazał się w Polsce 31 stycznia 2014 roku. W planach mam obejrzenie, może nawet dziś, ale zawsze zaczynam od słowa pisanego. Złodziejka książek wzbudziła moje zainteresowanie samym tytułem. Książki to moje uzależnienie… ale żeby kraść? Nie miałam pojęcia, jaka jest jej tematyka, co zawiera, z czym się spotkam i czy będę uciekać, czy śmiać się, czy może ronić łzy. W pośpiechu też nie zapoznałam się z opisem na tylnej okładce książki, ogólnie dość często pomijam te krótkie informacje, nie zawsze mnie zachęcają do przeczytania. Chciałabym powiedzieć jak najwięcej o tej powieści, nie zdradzając nic. Z własnego doświadczenia wiem, że najlepiej samemu coś odkrywać, odbierać słowa, obrazy, wciąż na nowo, by zaskakiwały, a jednocześnie dawały poczucie bezpieczeństwa.
Biorąc do ręki Złodziejkę książek zderzyłam się z prologiem, który już objawił, kto będzie narratorem. Pierwsza myśl „niemożliwe”, byłam pewna, że kolejne rozdziały przyniosą innego przewodnika słów, że tak poetycko to ujmę. Było to zarazem intrygujące jak i burzące pewne bariery. To właśnie Śmierć opowiada tę historię, snując się wśród dusz, i tych żywych, zagubionych, jak i zbierając martwe. Czas wojny, hitlerowskiego nazizmu jest dla Śmierci bardzo męczący, wymagający. Wciąż jest przekazywany jego punkt widzenia, snuje opowieści małej dziewczynki i mieszkańców ulicy Himmeltrasse, wplata życie innych mieszkańców Molching, choć na chwilę, by wyrazić swoje odczucia, przekazać myśli, czasem zapłakać. Śmierć wykreowana przez Markusa Zusaka ma serce. Jest to rozwiązanie literackie bardzo zaskakujące, wprowadzające trochę odrealnienia, jak i wątek tak bardzo ludzki, tak nam bliski. II wojna światowa to czas okrucieństwa, straty, bolesnego milczenia, gdy jest pragnienie zrozumienia jak największej ilości słów. Tytułowa bohaterka Liesel, w obliczu tragicznych wydarzeń swego życia, ucieka właśnie w świat słów i książek. Jednak zanim to nastąpi, musi nauczyć się czytać.
W tej powieści australijskiego pisarza mimo ogromnego umiłowania książek, to Śmierć zwrócił najpierw moją uwagę, pobudził do refleksji, wywołał współczucie. Tworzy historię, historię po historii, historię wewnątrz historii. Nie pragnąc zaskakiwać zaskakuje, pojawia się nagle, mimo zapowiedzi. Może miał być tylko narratorem, tłem, a stał się dla mnie najważniejszy. Przez pryzmat losów ludzi i wojny opowiada własne, dotyka całego świata. Czy nie nabiera ludzkich cech w obliczu tego, co dzieje się wokół niego? Czy nie wydarzyło się to właśnie w obliczu braku człowieczeństwa, gdy człowiek zabija człowieka? Jak bardzo ta książka oddziera ludzkie życie z tajemnicy, jak bardzo odkrywa duszę jednostki, pokazuje bezsens jej działań? Niektórzy starają się wciąż nie krzywdzić drugiej osoby, przytulić, dać kawałek chleba, ale czy to wystarczy? Starając się ochronić jedną istotę, można narazić drugą. Wciąż szukając granic… Miłość przeplata się z poczuciem straty, uciekający czas staje się bezlitosny, bo ile można odmawiać pocałunku? Przyjaźń miesza się z poczuciem winy, bo jeden nieprzemyślany krok potrafi nam dać jednego człowieka, a zabrać innego. Słowa mają wielką moc, w chaosie i panice to one dają ludziom poczucie bezpieczeństwa, pozwalają oderwać myśli od zagrożenia tuż nad głową. Czytając tę książkę zdajemy sobie sprawę nie tylko z tak trudnych spraw jak Holocaust, przyjaźń, polityka, miłość, wartość życia i śmierć, ale także czujemy głód i strach bohaterów jakby były właśnie nasze. Kartka po kartce zaczyna do nas docierać jak trudno jest nauczyć się czytać, poznawać słowa i pytać, gdy trzeba milczeć. Opada wciąż kurz po nalotach bombowych, czujemy mdły zapach przerażenia.
Czytając miałam wciąż w głowie „muszę więcej dowiedzieć się o śmierci”. Nie o Holocauście, Hitlerze czy sytuacji Żydów, ich dziejach w tym okresie. Ale właśnie o śmierci, gdyż ta dotyka wszystkich i nie zabiera wybranych. Bez względu na wszystko – danse macabre. Gdy robi się taką mieszankę, która ma gorzko – słodki smak, trzeba mieć świadomość, jakie to robi zamieszanie w sercu i duszy czytelnika. Śmierć, mała dziewczynka, książki, Holocaust, przyjaźń i wciąż doskwierający głód. Głód nie tylko jedzenia, ale przede wszystkim słów, książek i ludzi. Historia ta pokazuje, jak często trudno jest cokolwiek (już nie mówię, że wiele!) zrozumieć, jak znaleźć odpowiednie słowa, jak coś wyrazić. Ile może nam powiedzieć przekleństwo i milczenie? Co mnie zachwyca w Złodziejce jako postaci oprócz jej przyciągania książek, siły by poznawać słowa? Prosta czynność: z każdym, kto tylko zechce, kto potrzebuj,e czyta na głos i po cichu książki, uczy się nieprzerwanie nie tylko czytania, ale także ludzi. Świat jest wtedy dla niej cichy i spokojny, ukrywa się w swoim prywatnym świecie.
Czasami trzeba spełnić obietnicę, zaryzykować, zachwiać wszystkim w posadach. Wojna to niewdzięczny czas nie tylko dla ludzi, ale także dla Śmierci, wciąż w biegu, wciąż zbiera umęczone dusze, nie ma prawa się żalić, wspominać. Patrzy na brzydotę i piękno, które w człowieku współistnieją. Ta książka ukazuje, że ludzie nie tyle chcą, co potrafią umierać – co jest zadziwiające, bo wydawałoby się, że tak bardzo pragną życia. Chyba po prostu wiedzą, że są granice cierpienia i ich czasu. W całym zamieszaniu, które nas otacza, człowiek przystaje i patrzy. Są przecież dusze, które oddały już z siebie wszystko – każdą cząstkę siebie. Nigdy nie zostanie zapomniane to, co powtórzyłeś wielokrotnie. Sam też nie zapomnisz. Są też dusze, które powinny jeszcze zostać, wywołują wiele łez, siedzą w sercach, nawet Śmierci. 
Gdy skończyłam czytać… chciałam zacząć od początku, jeszcze raz. Miałam świadomość jak wiele rzeczy, spraw, obrazów, słów mi umknęło. Chciałabym jeszcze więcej zrozumieć, choć czułam, że tak naprawdę nie mogę i nie powinnam, bo mnie tam nie było. Albo byłam tylko trochę. To czytanie po raz kolejny – w moim wydaniu największy komplement, ponieważ tylko kilka tytułów mogę wymienić, do których wracam wciąż, a tylko jeden pisarz sprawił, że będę wracać do niego nieskończenie wiele. Jednak książka Markusa Zusaka ma do zaoferowania bezgraniczną ilość myśli, interpretacji, uczuć… i smutku. Temat jakże trudny, jeszcze trudniejszy w odbiorze narrator, z którym chciałoby się walczyć, polemizować, uciekać przed nim. Sytuacja jednak sprawia, że Śmierć jest tutaj bardzo uosobiona i bardzo ludzka. Może ona jest właśnie najbliżej naszych dusz, człowieczeństwa i jego braku? Dopiero w jej obliczu pokazujemy kim naprawdę jesteśmy, czego się boimy, ukazujemy pokorę, bunt, prawdę. W tym momencie kłamstwo i każdy zły czyn, bierność obciążają nas, a o te przecież nie trudno w czasach wojny, szczególnie na terenie nazistowskich Niemiec, gdzie każde uchybienie, każdy przejaw litości czy dobroci rejestruje i karze Partia… bądź sąsiedzi.  Można by powiedzieć za Andrzejem Pilipiukiem: nie ma powodów by bać się trupów, bać się należy raczej żywych.
Oczywiście nie można pominąć bohaterów, mniej lub bardziej aktywnych, ale zawsze wyraziście nakreślanych, którzy przychodzą i odchodzą. Z niektórymi się zaprzyjaźniamy, niektórzy zaskakują, niektórzy się zmieniają. Najtrudniej jest, gdy Śmierć zdradzi, kiedy umrą, gdyż jest po prostu bardzo gadatliwy. Gdy już przywiążesz się do któregoś z bohaterów, nagle dowiadujesz się, kiedy umrze. Jednocześnie frustracja i smutek. Śmierć stara się opisać nam historię pewnej małej dziewczynki, na podstawie jej książki, ale rozdział po rozdziale wplata tam siebie i swoją samotność. Mówi nam może tak dużo, bo chce być bliżej nas? Czy może być jeszcze bliżej?
Główna bohaterka Liesel Meminger, narrator – Śmierć, przybrani rodzice: Rosa i Hans Hubermannowie, przyjaciele: Rudy Steiner, mężczyzna żydowskiego pochodzenia: Max Vandenburg i żona burmistrza: Ilsa Hermann. To dla mnie najważniejsi, których poznałam najbardziej, których chętnie posadziłabym obok siebie na kanapie i poczęstowała ciepłą herbatą. Jest też wiele innych kobiet, mężczyzn, dzieci, którzy kształtują i no cóż… nie ukrywajmy… niektórzy bardzo denerwują wymienionych bohaterów, ale są istotni. Nie są wcale tłem, nie odczuwam, że są drugoplanowi. Po prostu ta książka to nie ich historia i autor pięknie to pokazuje. Jest też brat Złodziejki: Werner i jej mama, choć przez okrutną chwilę. Czemu pominęłam Adolfa Hitlera? Jest to postać historyczna, wydawałoby się, że najbardziej dla nas realna i żywa, bo wciąż odczuwamy skutki jego działań, jego ideologii. Nie tylko narodowości, które są prześladowane, jak Żydzi czy Polacy, ale także mieszkańcy Niemiec. Führer wzbudza nieograniczoną nienawiść, zmienia cały świat, w tym także życie i duszę Liesel, jak i jej bliskich. Jednak w żaden sposób nie mogę nazwać go bohaterem, chcę właśnie jak najbardziej umniejszyć jego osobę przez to przemilczenie.  Miejsce wydarzeń: Molching, Niemcy, są także pewne wspomnienia, podróże, ale to okryję tajemnicą. Tak naprawdę powinnam tu napisać: cały świat. Czas: styczeń 1939 roku do października 1943 roku, z domieszką przeszłości i zakończenie trochę obejmujące inny czas, ale to doczytacie już sami.
Powoli, od słowa do słowa, zarysowuje się życie dziewięcioletniej dziewczynki. Jest styczeń 1939 rok, okrutna zima, podróż pociągiem, śmierć bliskiej osoby i pierwsza książka. Po niej przychodzą kolejne, ale czy tak naprawdę kradzione? Czy można próbować ratować duszę książki, gdy ma się już świadomość, nawet jako dziecko, że nie można uratować człowieka? Jak wielka może być potrzeba zrozumienia i miłości, gdy nie można mówić? Czy każdy z nas spotyka w swoim życiu Führera, którego musi wyzwać na ringu? Ile razy bezskutecznie boksujemy się z życiem i czujemy się bezradni? Ciąży nam samotność, ciemność, władza, strach… ale czy śmierć? Kiedy staje się sympatyczna, kiedy staje się rozwiązaniem? Może tylko nam odchodzenie wydaje się straszne? Może bardziej cierpią ci, co zostają? Wiele pytań mogłabym tu zadać, na niektóre próbować odpowiedzieć. Ale nie wiem czy chcę, czy potrafię, czy powinnam. Nie zdradzę oczywiście zakończenia książki, do ostatniego zdania, które mną wstrząsnęło trzeba dojść samodzielnie.
Kilka słów „technicznych”, może by odetchnąć. Jest to książka w pełnej mierze zasługująca na miano literatury przez duże L. Język niby prosty, autor stara się czasami rozbawić, czasami wzruszyć, zdarzają się potoczne zwroty, ale nie ma żadnej wątpliwości o jego kunszcie literackim. Prolog, epilog i dziesięć części książki, rozdziały wewnątrz nie numerowane, ale tytułowane są niejasną i intrygującą zapowiedzią, co znajdziemy w środku. Bardzo czytelny układ graficzny, czcionka jak dla mnie idealnej wielkości, księga wagowo lekka – mimo znacznej objętości stron. Czyta się ją nie tylko jednym tchem, ze względu na fabułę, ale po prostu przyjemnie, gdyż wydawnictwo postarało się w kwestii odbioru estetycznego tej książki. Nie zauważyłam literówek, więc korekta dołożyła starań – nie mogę jednak być pewna, czy ich nie ma, gdyż rzadko, ale czasem mi umykają, gdy tekst mnie sobą zaabsorbuje. Okładka jak najbardziej aktualna – filmowa i tutaj zawsze wzbudza to moją niechęć, zawsze ich unikam, gdyż narzucają pewną wizję, jednak Złodziejka książek jest prezentem i narzekać nie będę. Jest to też jak najbardziej rozwiązanie marketingowe – dużo osób kojarzy książkę z filmem, a o sprzedaż powieści trzeba dbać na każdym obszarze. Są także ilustracje wewnątrz i nie można ich oceniać w kategoriach tak uproszczonych jak ładne – brzydkie, bo nie taki był zamiar autora, zarówno tekstu, jak i rysownika. Z treści jasno wynika, że Max tworzący książeczki i ubarwiający je obrazami swojej wyobraźni, nie ma talentu plastycznego – sam się do tego przyznaje. Jednak najważniejsze rzeczy, myśli, uczucia potrafi nam oddać swoją niewprawną kreską z pomocą Trudy White.
To zupełnie odmienne spojrzenie na Niemcy w czasach rządów Hitlera, ukazuje także tragedię zwykłych obywateli niemieckich. Nie każdy chciał się ugiąć, zrezygnować z człowieka w sobie. Nie chodziło tu o poświęcenie, lecz zwykłe odruchy serca, dłoni, przyjaźń i uśmiech. Wciąż walka z bezsilnością, z agresją, to poczucie, że można tylko obserwować. Liesel stara się robić małe kroczki, tak jak jej przybrany ojciec, jak Rudy Steiner. My też powinniśmy, 
Nie wiem czy recenzja w tak dużej mierze powinna składać się z pytań? Na pewno ze słów. Opisać to tak, by Złodziejka stanęła wam przed oczami, z jedną ze swoich książek w dłoni. Byście zastanawiali się, jakie tytuły znalazły się w jej kolekcji, czy da się uratować więcej? Właśnie to wzbudziła we mnie książka Markusa Zusaka: słowa i pytania. I jeśli to możliwe jeszcze większy szacunek do książek, a także do mojej małej biblioteki. Nie rozwiała moich wątpliwości, ale pokazała, że gdzieś są drobiny sprawiedliwości, człowieczeństwa. Trzeba tylko chcieć je dostrzec, bo dają nadzieję. Odwaga wśród pożogi i samotności… trzeba odnaleźć samego siebie i drugą osobę, by móc patrzeć w oczy i jej i sobie, odnaleźć człowieka w człowieku. Świata nie da się zmienić, ale zawsze można zmienić siebie. Świat to ludzie, to my, a książki i słowa mogą tak wiele…

sobota, 15 lutego 2014

Białe Pióro... nowy wymiar na rynku wydawniczym



„Sukces naszego autora to nasz sukces”
 

W ostatnich miesiącach na polskim rynku wydawniczym pojawiło się kolejne wydawnictwo. Ot, nic nowego, powiecie. Bo mało ich już jest? Rosną, jak grzyby po deszczu, a poziom reprezentują coraz słabszy. Kiepska korekta, nie najlepszy skład, średnia promocja książki. Autorzy narzekają na brak kontaktu, na niskie zarobki, a czytelnicy… cóż. Ceny wysokie, a jakość pozostawia sporo do życzenia. Dlaczego więc w ogóle o tym piszę? Ponieważ Wydawnictwo Białe Pióro jest inne!
Na razie nie mają jeszcze bogatego dorobku. Bo i jak, skoro dopiero stawiają pierwsze kroki. Chociaż w ich przypadku to określenie nie jest do końca prawdziwe. Wydawnictwo powstało bowiem, jako wyczekiwane, upragnione i ukochane dziecko Fundacji Oscar, która za zadanie główne postawiła sobie promowanie polskich talentów. Dziś egzystują równocześnie, wzajemnie się wspierając, a Wydawnictwo Literackie Białe Pióro czerpie z najlepszych doświadczeń Fundacji.
Co takiego niezwykłego jest w Białym Piórze? Poza tym, że kontakt z Panią Rzecznik, Ewą Pałczyńską Winek, to czysta przyjemność? Poza tym, że można do nich napisać i po najwyżej kilku minutach otrzymać wyczerpującą odpowiedź? Czy może jeszcze poza tym, że wydają książki w pięknej oprawie graficznej – zadbane, dopieszczone, całkiem tanie, jak na polskie realia i… promują je właściwie wszędzie? A wszystko to w ramach umowy podpisanej z Autorem.
Owszem, ktoś może im zarzucić, że wydają ze współfinansowaniem. Tak jest. Czy to jednak naprawdę takie przestępstwo? O ile sobie przypominam ze studiów prawniczych i doświadczenia własnego, w polskim kodeksie karnym nie ma przewidzianej sankcji za wydawanie ze współfinansowaniem. Zresztą, gdyby było inaczej, przynajmniej 2/3 polskich wydawnictw musiałoby zbierać manatki, pakować kartony i przebranżawiać się… Dlaczego więc takie negatywne jest nastawienie społeczeństwa do tego typu wydawnictw? Skoro wiele książek jest naprawdę na wysokim poziomie? Skoro niektórzy Autorzy, dzisiaj znani i cenieni tak właśnie zaczynali? Skoro… Ech, dużo tych skoro. Nie wiem, czy to wpływ kapitalizmu, czy może wręcz przeciwnie, ale nastawienie wielu czytelników do wydawnictw tzw. self-publishingowych jest bardzo niedobre. Co, oczywiście, nie przeszkadza im, by w pewnym momencie dojść do wniosku, że i oni napisali bestseller i skorzystają z usług takiego wydawnictwa. Szkoda, słów, wróćmy do meritum.
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro. Promocja oczywiście na ich stronie internetowej. Na stronie Fundacji Oskar. Na licznych blogach, ponieważ Wydawnictwo ściśle współpracuje z blogerami. Idzie nawet o krok dalej. To już nie tylko blogi, na których ukazują się recenzje książek. To także, zamieszczone na stronie Wydawnictwa, wywiady z blogerami – ludźmi ciekawymi, pełnymi pasji, żyjącymi pełnią życia. Gdzie jeszcze Białe Pióro promuje swoje tytuły i Autorów? Wszędzie, gdzie się da. W czasopismach wszelakich (np. w Przyjaciółce, czy Poradniku domowym), na różnych portalach internetowych (np. Sztukater.pl)… Najnowsze pomysły? Długopisy i magnesy promujące wydane w ostatnim czasie tytuły. Małe rzeczy, które cieszą oko i są rzeczywiście świetną reklamą.
Jakie tytuły? Pierwszym były „Dzieci planety Ziemia” Luizy Dobrzyńskiej (Autorka została za swoją poprzednią powieść uhonorowana nagrodą literacką Nautilus). Tu możecie przeczytać dwie z wielu recenzji, które ukazały się od chwili premiery:
„Złapać króliczka” Jana M.R. Michalskiego to najnowsza premiera (recenzja przedpremierowa: http://cyrysia.blogspot.com/2014/02/studencki-podryw.html)
W najbliższym czasie kolejne książki, między innymi "Zobaczyć iskry” Grażyny Kamyszek oraz „Moc akwamarynu” Julii Bardini. Wiosną z kolei drugie wydanie powieści „Jantar i Słońce” Joanny Terki (recenzja powieści wydanej wcześniej nakładem wydawnictwa Astra: http://dune-fairytales.blogspot.com/search?q=jantar)
Co ciekawe i rzadko spotykane, Białe Pióro nie skupia się jedynie na promocji własnych książek. Jako, że chce po prostu promować młode talenty, reklamuje również książki wydawane przez konkurencję.
Jeśli nie wierzycie – może sami sprawdzicie. Autorzy, którzy dotychczas zetknęli się z Białym Piórem, bardzo sobie chwalę. Ja, jako blogerka, której zaproponowali współpracę – jestem bardzo zadowolona. Czegóż więcej można chcieć? Literatura na poziomie, przemiły kontakt, szybkie odpowiedzi na wszelkie pytania, promocja na miarę XXI wieku. Zapraszam do zapoznania się z ofertą Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro.


Kontakt do Wydaw­nictwa Białe Pióro
info.biale.pioro@op.pl – przesy­łanie pytań, tekstów, bezpłatna publi­kacja, skład, korekta, doradztwo literackie 
okladka.biale.pioro@op.pl – wymiana infor­macji na temat projektów okładek
telefon 781–547-603- od ponie­działku do piątku w godz. 09.00–17.00, po tym czasie dostępny e-mail info.biale.pioro@op.pl
Wyd.Literackie Białe Pióro
ul. Gajko­wicza 5/63
03–562 Warszawa

piątek, 14 lutego 2014

14 lutego 1942 roku zdarzyło się... powstała Armia Krajowa

Przez przynajmniej dwie ostatnie dekady w Polsce dzień 14 lutego kojarzy się monotematycznie z Walentynkami. Nie, nie mam nic przeciwko temu – sama je obchodzę. Bardzo lubię ten dzień, choć w moim przypadku łączę radość i romantyczność ze wspomnieniem mojego Dziadka, który właśnie tego dnia zmarł. Minęły już 23 lata, nie jest to rana świeża, ale zawsze o nim pamiętam (nie tylko tego dnia, ale dzisiaj jednak w szczególny sposób). Być może właśnie to pozwala mi dostrzec, że ta data w kalendarzu tonie jedynie czerwone róże, czekoladowe serca i romantyczne kolacje przy świecach. Dlatego wbrew monotematyczności panującej na wystawach sklepowych, w restauracjach i na portalach społecznościowych, postanowiłam napisać dzisiaj o rocznicy powstania Armii Krajowej. choć może słowo "powstanie" nie jest w tej sytuacji najbardziej odpowiednie. Zacznijmy jednak od początku.
Już 27 września 1939, a więc niecałe cztery tygodnie po hitlerowskiej napaści na Polskę, powołano Służby Zwycięstwu Polski. 13 listopada tegoż roku powstał, oparty na strukturach Służby Zwycięstwu Polski, Związek Walki Zbrojnej. To on 14 lutego 1942 roku został przekształcony w Armię Krajową. Nie powstała ona więc z niczego. AK zostało utworzone na mocy rozkazu Naczelnego Wodza RP, generała Władysława Sikorskiego. Oto treść depeszy, która dotarła do Polski dokładnie 72 lata temu:

Dnia 14 lutego 1942 r.,Kalina
W ślad za moim rozkazem l.2926 z dnia 3 IX 1941 r.
1. Znoszę dla użytku zewnętrznego nazwę ZWZ – wszyscy żołnierze w czynnej służbie wojskowej w Kraju stanowią „Armię Krajową” podległą Panu Generałowi, jako jej dowódcy.
2. Stanowisko Pana Generała nosi nazwę Dowódcy Armii Krajowej [...]
Naczelny Wódz
Sikorski
Generał broni”

Z założenia AK miała być apolityczna i ponadpartyjna, jednak – jak to często bywa – miało być dobrze, a wyszło jak zwykle. Poza strukturami Armii Krajowej pozostawało przynajmniej kilka organizacji, z czego największa była Armia Ludowa (AL). Liczba zaprzysiężonych żołnierzy w roku 1942 wynosiła ok. 100 tysięcy, a kadra rekrutowała się przede wszystkim z pośród przedwojennych oficerów i podoficerów. Należy również pamiętać o absolwentach tajnych Zastępczych Kursów Szkoły Podchorążych Rezerwy i Zastępczych Kursów Podoficerów Piechoty oraz skoczkach z Anglii, dzisiaj znanych jako cichociemni. Żołnierze AK składali uroczystą przysięgę:

(Przyjmowany)
W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony
Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia, i przysięgam być
wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru
i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił – aż do ofiary życia mego.
Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz
wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny,
a tajemnicyniezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.

(Przyjmujący)
Przyjmuję Cię w szeregi Armii Polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji
o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo
będzie Twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią.

 Do głównych zadań AK należało prowadzenie akcji bieżących (sabotaż, zdobywanie broni, prowadzenie wywiadu, organizowanie fałszywych dokumentów) oraz przygotowania do powstania, które miało wybuchnąć. Nie wiadomo był jeszcze, kiedy, nikt jednak nie miał wątpliwości, że wybuchnie i będzie zwycięskie. Zresztą zakładano, że potrwa zaledwie kilka dni i zakończy się całkowitym sukcesem Polaków. Stało się, niestety, inaczej, co nie umniejsza w żadnym stopniu waleczności, odwagi i honoru tych, którzy szli do walki. Można mieć jedynie wątpliwości co do słuszności podjętych decyzji na wyższych szczeblach, nie miejsce jednak, ani czas, by dzisiaj wytykać palcami, kto zawinił...
Powstanie upadło, a wraz z nim odeszło z tej ziemi wielu młodych ludzi, którzy szli do walki w wolną Ojczyznę. W czasie działań wojennych AK straciła około 100 tysięcy żołnierzy. Bilans zatrważający, tym bardziej, gdy pamiętać o przedziale wiekowym AKowców, z których wielu było tuż po maturze (albo w wieku, w którym maturę by zdawali). 
Armię Krajową rozwiązano oficjalnie 19 stycznia 1945 roku. Zarządzono demobilizację, której nie wszystkie oddziały się jednak poddały. Jeszcze przez dłuższy czas na polskich terenach broniły się pozostałości AK. 
Po zakończeniu działań wojennych, kiedy w Polsce do władzy doszli komuniści, zaczęły się prześladowania byłych żołnierzy AK. Wielu z nich skazano na śmierć, jeszcze więcej skazano na kary pozbawienia wolności.
W obecnej chwili czytam właśnie biografię jednego z żołnierzy AK, Henryka Kończykowskiego, ps. "Halicz", który walczył w Powstaniu, a w czasach powojennych poznał, czym było stalinowskie więzienie. Za kilka dni będziecie mogli zapoznać się z recenzją tej książki (tytuł "Zośkowiec") na blogu Dune Fairytales (http://dune-fairytales.blogspot.com/).