Dune fairytales

środa, 27 listopada 2013

Szwajcarski Marchewkowiec Kai

Czego najbardziej brakuje emigrantom na obczyźnie? Jedną z pierwszych rzeczy jakie przychodzą na myśl mnie, świeżoupieczonej emigrantce, są smaki – niekoniecznie kojarzące się z Polską, a bardziej z rodzinnym domem. Nie przebywam z daleka od kraju na tyle długo, żeby zdążyć smaków maminej kuchni zapomnieć, ale na przykład jedzenie w niedzielę kawiarnianego ciasta miast wypiekanego w domu sprawia, iż mi tęskno. Dlatego też postanowiłam tutaj, w Szwajcarii, Krainie Fjoletovy Krovy, jak ją pieszczotliwie zwę, poeksperymentować z maminymi przepisami. Na brak wysokiej jakości, często ekologicznie bardzo przyjaznych produktów nie ma co narzekać, a więc na pierwszy ogień wybrałam sobie ciasto marchewkowe mojej mamy, przerobione na nieco bardziej szwajcarską modłę – bez tłuszczu.
Od razu mówię, że widoczne na zdjęciach ozdobne marchewki kupiłam gotowe, i to od nich, wypatrzonych w pobliskim sklepie i śmiejących się do mnie z półki, wziął się pomysł na zrobienie marchewkowca. Ozdoby są marcepanowe (marchewka właściwa) oraz bezowe (natka) – można oczywiście kupić masę marcepanową i małe zielone beziki, i pobawić się kreatywnie. Ja jestem leniwa, oraz posiadam zerowe umiejętności manualne.
Przygotowanie składników zaczynamy od starcia na małych oczkach tarki (uprzednio wyszorowanych) marchewek w ilości ok. 400g. Dla ścisłości, moje marchewki były niewielkie i na pewno użyłam ich ciut więcej niż 400g, oraz w przepisie wyjściowym jest jasno napisane, że to STARTYCH marchewek ma być 400g ALBO dwie szklanki, więc z ilu faktycznych marchewek te 400g wyjdzie, pozostawiam fantazji każdego z osobna. I proszę się nie bawić w szczegóły, jak będzie tych gramów 350 albo 410, to też nic się nie stanie - marchewka i tak ma dodać głównie koloru, w smaku (poza delikatną słodyczą) jest praktycznie niewyczuwalna.
Kiedyśmy już tę marchewkę starli na śliczną pomarańczową stertę, pora rozgrzać piec. Będziemy ciasto piekli w dobrze nagrzanym piekarniku - 180 stopni. Oczywiście, jeśli posiadamy piekarnik z termoobiegiem, czas pieczenia się skróci, ale o tym za chwilę. Póki co, para buch, piec w ruch. Podczas gdy piekarnik nam się ślicznie nagrzewa, przygotowujemy sobie co następuje: ¾ szklanki cukru, 150g mąki, 250g zmielonych orzechów lub migdałów (ja użyłam drobno posiekanych orzechów), 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia, cukier waniliowy (tutaj mamy prawdziwy, nie wanilinowy, więc polecam kupić taki z dodatkiem prawdziwej wanilii), oraz 3 łyżki ciepłego mleka. Jeśli chodzi o przyprawy - co kto lubi. Ja dodałam cynamon (½ łyżeczki), świeżo startą gałkę (ociupinkę), moja mama dodaje jeszcze rozdrobnione goździki, za którymi ja
osobiście nie przepadam. Można też dodać skórkę pomarańczową kandyzowaną (ok. 50-75g). Wyjmujemy z lodówki 4 jajka, i sprawnie oddzielamy żółtka od białek. Żółtka lekko ubijamy z cukrem i cukrem waniliowym, aby je napowietrzyć, i mieszamy delikatnie ze startą marchwią. Białka ubijamy na sztywno. Suche składniki (mąkę, proszek, przyprawy, orzechy) łączymy w misce, dodajemy marchewkę z jajkami i ciepłe mleko, lekko mieszamy, i dodajemy ubite na sztywno białka. Łączymy delikatnie mieszając całość - powinna nabrać pomarańczowo-beżowego koloru (zależnie od ilości marchwi i cynamonu, kolor ciasta może być od lekko muśniętego pomarańczem do całkiem opalonego).
Ciasto wylewamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia (ja użyłam jednorazowej  okrągłej, o średnicy klasycznej tortownicy, przepis mówi o standardowej prostokątnej blaszce 25/33cm). Nasz dzielny piekarnik powinien już być stosownie nagrzany (przypominam, 180 stopni), a więc nie czekając ani chwili umieszczamy nasz marchewkowiec na środkowej kratce, i ustawiamy czas pieczenia na 35-40 minut (jeśli używamy termoobiegu, czas pieczenia się skróci). Warto od czasu do czasu zajrzeć i sprawdzić patyczkiem stopień wypieczenia – to ciasto ma być wilgotne i puszyste, a nie przesuszone na wiór jak komunistyczna babka marmurkowa.
Kiedy marchewkowiec się elegancko upiecze i wypełni całą kuchnię zapachem cynamonu, orzechów i wanilii, pozostawiamy go do ostygnięcia (można w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami, a można w jakimś ciepłym zakątku kuchni). Jeśli chodzi o przyozdabianie i polewy wszelakie… Oczywiście, można na amerykańską modłę przygotować polewę z serka kremowego i taką masą marchewkowiec przełożyć. Ja, jak już wcześniej wspomniałam, należę do dość leniwych kucharek (o bogini, imię Twe Nigella), a więc po ostygnięciu posypałam ciasto bieluśkim cukrem pudrem, i najsamwierzch położyłam śliczne marcepanowo-bezikowe marchewki. Efekt widoczny jest na zdjęciach, a samo ciasto rozeszło się w trymiga. Mała uwaga – wiem, że nie sposób się w całości do poniższego zastosować, i nie będę nikogo winić jeśli się nie uda - ciasto jest najlepsze na następny dzień, kiedy robi się jeszcze bardziej puchate i wilgotne w środku. Najlepiej przechowywać ciasto przykryte lnianą/bawełnianą ściereczką w dość suchym miejscu - ja w piekarniku chowam, choć niewiele do chowania zostało. 
Życzę smacznego, i podaję listę składników w całości (dla niecierpliwych):
● 4 jajka – oddzielnie białka i żółtka,
● 3/4 szklanki cukru,
● 3 łyżki ciepłego mleka,
● 400g startej marchwi (na małych oczkach),
● 250g zmielonych orzechów włoskich lub migdałów,
● 150g mąki,
● 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
● 1 op. cukru waniliowego,
● 50-75g kandyzowanej skórki z pomarańczy,
● 1/2 łyżeczki cynamonu,
● kilka rozdrobnionych goździków (jak ktoś lubi),
● szczypta gałki muszkatołowej,
● cukier puder/serek kremowy/polewa.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Blok czekoladowy

Zbliżają się Święta wielkimi krokami i choć nie jest to ciasto Bożonarodzeniowe (czy to w ogóle ciasto??), to zawsze warto znaleźć jakikolwiek powód by je zrobić ;). Jest to oczywiście tytułowy blok czekoladowy. Namiętnie robię go w prezencie najbliższym i na wyjątkowe spotkania z przyjaciółmi, co zaś zapewne będzie teraz profanacją, nigdy go nie spróbowałam, bo o zgrozo! Nie lubię słodkości, podobno zaś za każdym razem wychodzi mi inny w smaku. Na specjalną prośbę Chani zdradzę mój nietajny przepis. Niezbędna będzie lodówka – by owe dzieło kulinarne schłodzić i żelazna wola by zaraz, za momencik całego nie zjeść. Szczególnie potajemnie, nocą jak moja siostra J
Składniki:
·         Mleko w proszku 400g
Opakowanie Łaciatego ma 500g niestety, ale nigdy nie pokusiłam się o wsypanie większej ilości, zostawiam te 100g na później.
·         Masło 250g
Czasem się pomylę i kupię mix, ale nigdy nie zauważono tej haniebnej nieprofesjonalnej pomyłki.
·         Mleko ½ szklanki
Zawsze potrzebuję więcej do późniejszej akcji nie garnkowej, należy się przygotować, ale nie wiem jak zmierzyć ‘więcej’ szklanką.
·         Cukier 1½ szklanki
·         Kakao 4 łyżki
·         Herbatniki 1 opakowanie
·         Bakalie
Tutaj oczywiście nieograniczona niczym, swawolna dowolność, ja zależnie od tego, co mam w domu, wsypuję rodzynki i żurawinę jako kupione oddzielnie i mieszankę studencką, czasem morele czy figi.
Instrukcja obsługi wyżej wymienionych składników:
W jakimkolwiek wygodnym, w miarę pojemnym garnku vel rondlu rozpuszczamy masło, powoli dodajemy mleko, następnie cukier i kakao, nieprzerwanie mieszając. Masa musi uzyskać gładką konsystencję, więc ja, będąc zwolenniczką by moja druga połowa poznawała tajniki sztuki kulinarnej, zatrudniam go i dzielnie miesza. Półprodukt bloku, aby się wystudzić, trafia na pół godziny na balkon, bo co ciekawe jakoś niezmiennie robimy go w okolicach północy i to miejsce wtedy się sprawdza nawet w lato. Następnie ja przez cudowne pół godziny znikam wśród kart jakiejś pasjonującej powieści, a mój mężczyzna próbuje opanować bałagan w kuchni.
Po upłynięciu odpowiedniego czasu masę przelewam do miksera i na najniższych obrotach, powoli dosypując mleko w proszku, miksuję. Wtedy też zaczyna się walka – ile mój Zelmer wytrzyma – bo wiadomo im blok gęściejszy tym lepszy i najczęściej poddaje się w okolicach 2/3 opakowania mleka. Wtedy też ratuję się tą nieokreśloną ilością mleka, ale w granicach rozsądku, aby tylko mikser dał radę. Gdy już wszystko pięknie się wymiesza, wsypuję pokruszone herbatniki (mam jakiś magiczny tłuczek, nieznanego pochodzenia do takich czynności), wszystkie bakalie, orzechy itp. Mieszam delikatnie łyżką, która czasami się wygina, ale co tam – warto! i blok ląduje w silikonowej formie, zależnie od nastroju i okoliczności małpka, gwiazdki, serca i zostaje zamknięty w lodówce. Należy pamiętać, że blok potrzebuje odpowiedniej dawki śmiechu, szaleństwa i spontaniczności, więc do dzieła… i smacznego!

Anioł by Martyna Salich


Byłam przez chwile aniołem
Dziewczyno Ty nie masz skrzydeł
I brudną połamaną aureole
Nie wiesz co to blask
Możesz marzyć by dotknąć chmur

Byłam przez chwile aniołem
Ktoś piórko po piórku
Obdarł mnie z odwagi
Nikt nie chciał przytulać strachu
Dziewczyno anioły nie plączą

Byłam przez chwile aniołem
Ktoś podstawił mi nogę
Siedząc w kałuży milczałam
Dziewczyno anioły pięknie śpiewają
Zaczął otaczać mnie mrok

Byłam przez chwile aniołem
Lecz nikogo stróżem
Dziewczyno anioły są potrzebne
Ciebie nikt nie chce nigdzie
Szyderczy śmiech

Byłam przez chwile aniołem
Nikt na mnie nie patrzył
Nie słuchał nie mówił nie pytał
Nikt się do mnie nie uśmiechał
Nie niosłam ciszy
Dziewczyno anioły są piękne

Dziewczyno pamiętaj to tylko sen
Ty nigdy nie będziesz aniołem
Śpij...

                                                                   Warszawa, 24.11.2013, 2:26

piątek, 22 listopada 2013

Tajemnice Gór Azaba (część dwa i pół...) – Ewa Chani Skalec



Sopot. Nigdy nie była w Sopocie. Może to trochę dziwne – kochała morze, nie przepadała za górami, ale jakoś nigdy nie znalazła czasu ani na Sopot, ani na Kołobrzeg. Zbliżała się już do trzydziestki i zaczynała zastanawiać, ile z wymarzonych podróży uda się jej jeszcze odbyć. Sopot? Kiedy Anka zaproponowała Trójmiasto, Sylwia nie była zachwycona – miała nadzieję na coś bardziej egzotycznego – może na Toskanię, albo chociażby Pragę, która ją urzekła całe lata temu. Sopot?
***
            Pogoda dopisywała – chyba mieli dużo szczęścia, bo nad polskim morzem taki słoneczny tydzień nigdy nie mógł być pewniakiem. Kiedy wszyscy uciekali do cienia, Sylwia zostawała na plaży – uwielbiała słońce i nigdy jej nie przeszkadzało. Owszem – ostatnio trochę bardziej, niż dawniej, ale zrzucała to na karb wieku i zmęczenia nudną pracą. Teraz też wszyscy znajomi udali się do którejś z kafejek nieopodal mola, by odpocząć w klimatyzowanych pomieszczeniach, pałaszując olbrzymie porcje lodów i popijając chłodne piwko. Sylwia została – spacerowała brzegiem morza, czując przyjemny chłód wody, która muskała jej stopy.
Nagle jej uwagę przykuło coś dziwnego. Zamrugała, niepewna, czy to nie pot cieknący jej z czoła do oczu, jednak teraz nie miała już wątpliwości – tam coś było. Podeszła ostrożnie – zapędziła się już dość daleko od miejsca, z którego wyruszyła. Tutaj plażowało niewiele osób, a wszystkie schroniły się w wodzie, albo uciekły do miasta, więc poza starszą parą całkowicie zajętą przeglądaniem prasy, w okolicy było pusto.
Wydma migotała… Jakieś nieprawdopodobnie świecące drobinki, których nie mogła przecież pomylić z piaskiem. Błękitne i różowawe. Co to mogło być? Zagryzając w skupieniu wargi, powoli zbliżyła dłoń. Czy to rozważne? Jej palce… zniknęły! Nie, nie przestały istnieć. Czuła je, a na nich nieprzyjemny chłód. Jakby znajdowały się w innym wymiarze. Rozejrzała się dookoła i, mając całkowitą pewność, że nikt jej nie obserwuje, zbliżyła się do tajemniczego... Czego?
***
Zamknęła oczy, kiedy jej ciało przeszył paraliżujący chłód. Kiedy otworzyła je ponownie… To nie był Sopot! To nie była polska plaża, na której znajdowała się przed chwilą. Rozejrzała się przerażona. Czy to jakiś stary eksperyment sowiecki, pozostawiony na pastwę losu, kiedy upadł ZSRR? To miejsce…
Wciągnęła głęboko powietrze. Jej płuca rozciągały się. Było chłodno i wilgotno. Rozejrzała się – stała w jakiejś jaskini, właściwie na jej progu. Widziała z góry wielką dolinę, pokrytą czymś różowym. Niesamowita cisza, która panowała w całej okolicy była chyba jednak najbardziej przerażająca. Czy kogokolwiek spotka? Czy w ogóle powinna się stąd ruszać? Co się stanie, jeżeli nie będzie potrafiła odnaleźć tego miejsca i pozostanie tu na zawsze… sama?
Wiedziała, że czyni nierozważnie, ale miała już dość bycia rezolutną i roztropną. Przypomniała jej się natychmiast Lilanna – partnerka jej wuja. To oni ją wychowywali, odkąd w wieku trzynastu miesięcy została sierotą. Nigdy jednak nie potrafiła zaufać tej dziwnej kobiecie, która właściwie się nie starzała. Miała tajemnice, a Sylwię straszliwie to irytowało. Cóż, pora ruszać. Jej nudne życie może w końcu zaowocuje jakąś ciekawą przygodą.
***
– Gdzie ona się podziewa? – Anka była wściekła. Sylwia obiecała, że pojawi się na obiedzie. Oczywiście nie miała pojęcia, jakie to dla Anki ważne, ale co z tego.
– Poczekamy jeszcze kilka minut i zaczniemy bez niej – odpowiedział Przemek, całując dziewczynę w policzek. – Chyba jej to słońce zaszkodziło, ale to już nie twój problem, Kochanie.
Anka zrobiła marsową minę i nic nie mogła poradzić na to, że Sylwia sprawiła jej zawód. Pokiwała z rezygnacją głową i postanowiła wrócić do stolika, przy którym siedzieli już wszyscy pozostali. Może Sylwia się domyśliła, w czym rzecz i po prostu nie chciała brać w tym udziału? Nie, to by było głupie i niedojrzałe. Właśnie siadała, kiedy zobaczyła Sylwię w drzwiach restauracji.
– Jesteś, nareszcie – przywitała przyjaciółkę. – Już się zastanawialiśmy, czy nie wysłać ratowników – próbowała żartować, żeby nie dać po sobie poznać, że się martwiła. – Dziwnie wyglądasz, blada jesteś. Dobrze się czujesz?
– Wszystko w porządku – odpowiedziała Sylwia, siadając do stołu. Czy to możliwe, że tutaj upłynęło zaledwie kilka godzin, kiedy jej życie przeskoczyło o kilka dobrych lat? Może to wszystko było snem, może mieli rację, że za dużo czasu spędza na słońcu i miała jakiś udar, albo coś w tym rodzaju? Nie, to głupie. Dotarło do niej, że wszyscy się jej bacznie przyglądają. Uśmiechnęła się i chwyciła za menu.
Nie zdążyła niczego wybrać, kiedy Przemek wstał i poprosił o chwilę uwagi. Zaręczyny? Czy on mówił serio? Zerknęła na Ankę. Chyba tak. Rany, kiedy ona podróżowała po obcym świecie i uczyła się magii, jedyny mężczyzna, na którym jej zależało i którego chyba kochała, zaręczył się z jej najlepszą przyjaciółką! I po co jej teraz ta wiedza, skoro już go straciła? Beznadziejna sytuacja...
***
Te ostatnie dwa dni urlopu były absolutną katastrofą. Anka i Przemek byli w centrum uwagi, wszyscy się z nimi cieszyli, a oni już snuli plany, jak będzie wyglądać ich ślub. Sylwia była zrozpaczona. Do tej pory miała nadzieję, że jeszcze go odzyska, ale teraz wiedziała, że to niemożliwe.
            Powrót do Poznania okazał się nieprzyjemny. Jechała z nimi samochodem i przez całą drogę musiała wysłuchiwać, jacy są szczęśliwi i udawać, że również się cieszy. Na dodatek jeszcze perspektywa powrotu do nudnej i nielubianej pracy. Chyba musiała być przeklęta, skoro już od pierwszych miesięcy jej życia, ciągle ponosiła klęski.
Szef ją zdenerwował i miała dość. Nie  minęły jeszcze dobrze trzy godziny odkąd pojawiła się w biurze, a już jakieś problemy, pretensje. Czy naprawdę nie potrafią sobie bez niej poradzić przez te dziesięć dni roboczych? Czy ona musi myśleć o wszystkim?
Wyszła na papierosa. Na ogół szła z kimś ze znajomych, ale dzisiaj nie miała nastroju do rozmowy. Chciała pobyć sama, przemyśleć wszystko. Kiedy odpalała drugiego papierosa, w głowie zakiełkowała pewna myśl. Szalona? Dlaczego by nie spróbować? W końcu przez te kilka lat w równoległym świecie opanowała magię w całkiem niezłym stopniu. Mogła być z siebie dumna – w całej okolicy nie było tak dobrej czarodziejki, jak ona. Poza mistrzynią Ka-Raną oczywiście – jej nauczycielką. Czy magia zadziała i tutaj? A jeśli tak, jakie będą tego konsekwencje? Może w końcu uda jej się coś zmienić w swoim życiu, pokierować nim tak, żeby w końcu była zadowolona? Lata temu utknęła w tej nudnej robocie w kancelarii i teraz nie może się z tego wydostać, bo zawsze to lepiej mieć nudną pracę, ale stałą i bezpieczną, niż szukać czegoś nowego, nieznanego, na dodatek bez pewności, że się w ogóle znajdzie. Takie czasy. Może dzięki magii…
Zastanowiła się poważnie, od czego powinna zacząć i jakiego zaklęcia użyć, żeby było bezpiecznie, a jednocześnie by nie miała wątpliwości, że to nie przypadek, a jej czary.
***
Teraz już miała pewność – magia działała i tutaj.
Kiedy tylko wróciła z papierosa, sekretarka wezwała ją do szefa. Dostała awans i podwyżkę. To jej dodało siły. Zadziałało. A może jedynie do szefa w końcu dotarło, że bez niej nie potrafi sobie poradzić? Jak to sprawdzić?
Była tak zamyślona w drodze powrotnej, że przegapiła swój przystanek i musiała wracać część drogi pieszo, by nie tracić czasu na czekanie na kolejny autobus. Teraz znów nie mogła opanować tych myśli. Czy rzeczywiście udało jej się to sprawić magią? Czy ta podwyżka – spora, bo teraz miała zarabiać prawie dwa razy tyle, co poprzednio – to była jej zasługa? Nawet nie zauważyła, że wsypała do filiżanki trzy łyżeczki cukru, mimo że kawę słodziła zazwyczaj połową łyżeczki.
Przemek. Chciała Przemka. Tylko jego. Nie chodziło o to, że nie lubiła Anki. Ona była jej jedyną przyjaciółką. Wszystko byłoby cudowne, gdyby nie to, że lata temu obie zakochały się w tym samym facecie. Po dwóch latach spotykania się z Sylwią, Przemek stwierdził, że popełnił błąd i ostatecznie wybrał Ankę. Sylwia nigdy się z tym nie pogodziła. To bolało. Teraz mogła go odzyskać!
– Jak brzmiało to zaklęcie? – Wyszeptała, kręcąc się po kuchni. Miała je na końcu języka. Przysiadła na niewielkim drewnianym zydelku, który odziedziczyła po poprzednich właścicielach. Zwykła, niepozorna ryczka, typowy poznański mebelek pani domu. – Pamiętam.
Pstryknęła palcami, niby dla rozluźnienia i głośno wypowiedziała magiczne wyrazy, których nauczyła jej Mistrzyni. Dziwne słowa w języku, którego w tym świecie nikt nigdy nie słyszał odbijały się echem po niewielkiej kuchni.
Pokręciła głową. Magia! Cóż za głupota. Chyba rzeczywiście spędzała za dużo czasu na słońcu i zaczęło jej odbijać. Ona, po dwóch fakultetach, wierzyła w czary. Idiotyzm!
Wstała i chwyciła filiżankę. Upiła trochę i niemalże wypluła ciemny płyn. Co za ulepek! Wylała go, wlała wodę do czajnika i wyjęła czysty kubek.
***
– Odbiło mu, nie wiem, co począć – biadoliła Anka, przerywając co kilka słów, by znów ryczeć. – Nie wiem, co mu się stało. Kilka dni temu mówił, że mnie kocha. Poprosił mnie o rękę. Planowaliśmy ślub. Wszystkim już o tym powiedzieliśmy. Rodzicom, znajomym – chwila na kolejny spazmatyczny płacz. – Ja nie wiem, co się z nim stało. Nagle zabrał swoje rzeczy i powiedział,  że odchodzi, że popełnił błąd. Sylwia, jesteś tam?
Nie odpowiedziała. Co miała powiedzieć? Że jest zaskoczona? Właściwie była – nie sądziła, że to się uda. Kiedy wymawiała dziwaczne zaklęcie, nie wierzyła tak naprawdę, że to się powiedzie. Przemek jest jej. Kocha ją!
– Halo.
– Jestem – odpowiedziała w końcu.
– On twierdzi, że to wszystko moja wina, że wtedy ci go zabrałam. Czy ty też tak uważasz?
Znowu chwila ciszy. Oczywiście, że tak uważała. Przez te wszystkie lata posądzała Ankę, że jest winna wszystkim jej nieszczęściom. A jednak kochała ją na swój sposób. Może dlatego, że poza nią i Przemkiem nie miała nikogo bliskiego. Teraz to się mogło zmienić. Mogła naprawdę mieć jego. Chciał do niej wrócić.
– Tak – odpowiedziała w końcu. Nie poznawała własnego głosu. Była taka zdecydowana, silna, zimna. Jak w tamtym świecie, w którym dowiedziała się o istnieniu prawdziwej magii. Nie zdążyła już niczego więcej powiedzieć – usłyszała jedynie kolejny atak histerii i Anka się rozłączyła.
***
Siedzieli na tarasie, popijając wino. Zaskoczyło ją, że Przemek nadal pamiętał, jakie jest jej ulubione, mimo że nie należało do popularnych wśród ich znajomych. Przyglądała się z fascynacją bąbelkom w kieliszku, kiedy nagle zauważyła, że zmieniły kierunek i teraz lecą do dołu. Magia… Jak nad nią panować?
– Wybaczysz mi kiedykolwiek? – Zapytał.
– Co takiego?
– Że wówczas popełniłem błąd i wybrałem Ankę.
Nie odpowiedziała. Raz jeszcze zerknęła na kieliszek i odstawiła go na stolik. Wstała, przeszła się do balustrady i spojrzała na piękną Starówkę. To niesamowite, że udało jej się znaleźć tu mieszkanie. W samym centrum Poznania, na tak wysokim piętrze, że widziała z okien Stary Rynek. Westchnęła, wspominając paskudne mieszkanko z czasów studenckich. Powoli odwróciła się w jego stronę, podeszła do leżaka, na którym siedział i uśmiechnęła się.
– Oczywiście – odparła w końcu, biorąc jego dłoń.
– Nie chciałem zranić Ani – powiedział ledwie słyszalnym głosem. Wiedziała, że tego nie chciał. Ona też nie. Ale tak się musiało stać. Po prostu musiało.
***
Ślub odbył się jeszcze w grudniu. Fakt, że małżeńską przysięgę składali sobie w pierwsze święto Bożego Narodzenia większość ludzi uznało za niesamowite. Jak jej się to udało zorganizować i to w tak krótkim czasie, pozostawało tajemnicą. Na ten dzień zapowiadano opady deszczu i dodatnią temperaturę. Ot, jesień w środku zimy – pogoda, do której poznaniacy się już przyzwyczaili. Jednak na kilka godzin przed uroczystością spadł puszysty śnieg, pokrywając wszystko dookoła, a termometry wskazały minus dziesięć. To dopiero pogodowy cud!
Na weselu nie bawiła się dobrze właściwie tylko Anka, ale nikt się temu nie dziwił. Niedawno jeszcze sama planowała zamążpójście i to na dodatek z tym samym panem młodym. Siedziała w kącie, smutna i nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Zastanawiała się cały czas, dlaczego w ogóle przyjęła zaproszenie. Tak, kochała ich oboje i chciała ich szczęścia. Nawet jeśli to tak cholernie bolało, a jej serce tak mocno krwawiło.
W lutym Sylwia dostała kolejny awans. Zarabiała już naprawdę świetnie i… Postanowiła odejść. Chciała w końcu wziąć swój los we własne ręce i założyć własną firmę. Patrzyli na nią z niedowierzaniem. Wszyscy poza mężem, który ją nieustannie wspierał. Nie musiał, przecież i tak by sobie poradziła, chociaż cieszyła się, że był przy niej. Nawet, jeśli miała świadomość, że tak go zaprojektowała.
O dziwo, jej wydawnictwo osiągnęło sukces. Już po niecałym roku przynosiło zyski i to niemałe. W niesamowitym tempie nawiązywała kontakty z pisarzami, tak polskimi, jak i zagranicznymi. Wydawało mnóstwo ciekawych pozycji. Dużo, drogo, na wysokim poziomie i z rozmachem – a jej książki z półek sklepowych schodziły po zaledwie kilku tygodniach od premiery i zaczynały się dodruki.
Wtedy dotarło do niej, że chce mieć dziecko. Ta myśl nigdy wcześniej nie pojawiła się w głowie Sylwii. Jej koleżanki ze szkoły dawno już były mamusiami. Jej znajomi z pracy mieli kilkuletnie dzieciaki, a ona nie czuła potrzeby. Teraz to się zmieniło. Miała męża, którego pragnęła od lat i w końcu jej się udało. Miała przyjaciółkę, która nie opuściła jej nawet mimo całej tej awantury wokół Przemka. Miała świetny interes, który kwitł i pokazała ludziom, że nie mają racji. Teraz chciała mieć coś, kogoś tak naprawdę tylko dla siebie. Przemek był zaczarowany. Gdyby magia prysła... Co by się wtedy stało? Nawet nie chciała o tym myśleć. Przerażające!
Chciała zostać matką. Wychować dziecko. Wiedziała, że Przemek jest zbyt zajęty na bycie tatusiem, więc i tak całe wychowanie spadnie na nią. To ona będzie najbliżej tego nowego życia. Ona i tylko ona.
Nie miała bliskiej rodziny. W trzynastym miesiącu życia straciła rodziców. Wychowali ją wuj Piotr i ciotka Lilka. Starali się, na pewno, jednak coś im nie wyszło. Uciekła z domu, kiedy tylko mogła. Właściwie nie uciekła – po maturze spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się, tłumacząc, że musi spróbować życia na własny rachunek. Wynajęła maleńką i paskudną kawalerkę i zaczęła dwa kierunki studiów. Później wymawiała się sesjami, egzaminami, wymaganiami profesorów, nowymi znajomymi. Kiedy poszła do pracy niewiele się zmieniło i teraz miała kontakt ze swoimi opiekunami dwa, góra trzy razy do roku, mimo że mieszkali przecież w tym samym mieście. Chciała sama sobie udowodnić, że ona podoła macierzyństwu, że poradzi sobie lepiej od ciotki Lilki.
***
– Rodzice uważają, że to głupie i powinienem dać sobie spokój – Przemek był przygnębiony.
– Rodzice nie są wyrocznią – odpowiedziała Sylwia, nasypując Marysi płatków do miseczki. Dlaczego teściowie zawsze starają się stanąć im na drodze? Dlaczego byli tacy twardo stąpający po ziemi i nie chcieli, by ich syn miał marzenia? Wkurzało ją to i nie raz już złapała się na myśli, że mogłaby ich jakoś zaczarować. Ale tego nie zrobiła, bo nie było takiej konieczności. Często korzystała z magii dla własnych wygód, ale lubiła sobie powtarzać, że potrafi żyć bez czarów. 
– Uważasz więc, że powinienem spróbować?
– Jeśli czujesz, że masz szansę, to oczywiście, że tak. W najgorszym razie ci się nie uda. Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz.
Mówiła to, co czuła. Powinien się zmierzyć z tym wyzwaniem. Jeśli natomiast nie będzie mu szło, ona mu pomoże. Magią, rzecz jasna. Nie musiał wiedzieć. Ona miała świadomość, jakie to dla niego ważne i chciała, żeby był szczęśliwy. Skoro chce zostać prezydentem miasta, tak się właśnie stanie.
– Smacznego – Marysia wpadła do kuchni i od razu chwyciła za łyżkę. Uwielbiała owsiankę z malinami. Uśmiechnęła się i usiadła. Spojrzała na rodziców – wiedziała, że nie wolno im przeszkadzać, kiedy mają takie poważne miny. Była taka rezolutna, że posłali ją do szkoły z rocznym wyprzedzeniem. Dziadkowie uważali, że to makabrycznie zły pomysł, ale Przemek i Sylwia wiedzieli swoje.
– Tak właśnie uważam – odpowiedział Przemek po chwili namysłu, odstawiając do zlewu kubek po kawie. – Smacznego, Marysiu – dodał, jakby teraz dopiero spostrzegł, że córeczka do nich dołączyła. – Chcę wystartować. Mam dużo pomysłów, sądzę, że Poznaniowi zrobiłyby dobrze reformy, które opracowałem, a jednocześnie mam świadomość, że jeśli wygra ktokolwiek inny, nie uda się ich przeprowadzić. Mamy duże poparcie, ale nadal jestem mało znany.
– Nad tym możemy popracować. Zostaw to mnie – odpowiedziała z uśmiechem. – W końcu wydawnictwo może czasami zdziałać cuda – dodała.
– Zdajesz sobie sprawę, że poświęcę się temu całkowicie? Że będę miał jeszcze mniej czasu dla ciebie i Marysi?
– Jeśli to cię uszczęśliwi, obie jakoś przetrwamy trudne chwile – powiedziała Sylwia, już rozmyślając nad tym, jak zorganizować mężowi kampanię i ewentualnie wspomóc go zaklęciami, gdyby okazało się to absolutnie konieczne.
***
To była ciężka batalia. Kontrkandydat Przemka okazał się rywalem godnym stanowiska. Sylwia wściekała się za każdym razem, kiedy widziała niepokojąco nieprzychylne mężowi komentarze i prognozy. Przemek powoli się załamywał – walczył cały czas, wydawał się w pełni sił, nie poddawał ani na chwilę – dopóki nie zamykał drzwi od mieszkania i nie zostawał jedynie z dwiema najbliższymi osobami. Wówczas zmieniał się nie do poznania – był markotny, rozdrażniony, złościło go niemalże wszystko, a na dodatek obwiniał o to Sylwię, która nie wybiła mu tego głupiego pomysłu z głowy.
Niedzielny ranek zapowiadał się spokojnie. Do wyborów zostały jeszcze tylko trzy tygodnie i Przemek nie miał już właściwie wątpliwości, że przegrał tę batalię. Sondaże wskazywały, że ma niecałe trzydzieści procent głosów – zdecydowanie za mało, żeby jeszcze się coś zmieniło w rozkładzie sił.
Siedzieli przed telewizorem, oglądając film z Marysią. Już jakiś czas temu obiecał Sylwii, że niedziele zostaną dla rodziny – zresztą nie chciał, żeby córka przestała go widywać. Tak bardzo pragnęła obejrzeć tę bajkę, że jej uległ. Poza tym stary dobry Disney zawsze poprawiał mu humor.
Biegające po pięćdziesięciocalowym ekranie krasnoludki, które śpiewają "Hej ho, hej ho" i śliczna Śnieżka rzeczywiście pozwoliły mu na chwilę wyrwać się z brutalnego świata władzy, interesów i podchodów. Już niemal zapomniał o nieprzyjemnościach walki o stanowisko, kiedy zadzwonił telefon.
– Odbierzesz? – Zapytała Sylwia, robiąc dziwną minę. Co chciała mu przez to powiedzieć – że powinien odebrać, czy może nie? – Chyba powinieneś odebrać – dodała, widząc jego wahanie. – To może być coś ważnego.
Niechętnie podszedł do telefonu. Niedziele miały być dla rodziny, nikt nie miał im przeszkadzać. Zły, że ktoś narusza jego spokój, odebrał. Bladł z każdą sekundą, z ledwością utrzymał się na nogach. Kiedy połączenie zostało zakończone, resztkami sił oparł się o bufet. Przyglądał się żonie szeroko otwartymi oczami, z niedowierzaniem kręcąc głową.
– Co się stało? – Zapytała zatroskana. Doskonale wiedziała, ale teraz nie było już odwrotu. Gdyby kiedykolwiek się dowiedział, co dla niego zrobiła, z pewnością by jej tego nie wybaczył. Nie mogła sobie na to pozwolić. Zrobiła to dla niego, dla jego szczęścia, dlatego, że tak bardzo chciał zostać prezydentem. Dlatego, że go kochała, dlatego, że w niego wierzyła...
– Barecki… miał wypadek. Przeżył, ale lekarze twierdzą, że jego stan jest bardzo ciężki. Nawet jeśli przetrwa najbliższą dobę, z pewnością nie wróci do wyścigu. Ani teraz, ani w przyszłości. W najlepszym razie spędzi resztę życia na wózku, dobrze będzie, jeśli nie skończy jako warzywo – opadł na fotel.
– O, Boże – powiedziała jedynie cicho, przytulając go. – To straszne. I co teraz?
Nie przypuszczała, że sprawy zaszły aż tak daleko. Chyba przesadziła. Mimo upływu lat nadal miewała problemy z kontrolą mocy. Magia raz po raz wypływała z niej nieświadomie, czasami zdarzało się, że była znacznie silniejsza, niż Sylwia sobie tego życzyła. Owszem, chciała, żeby Barecki ustąpił. Jeśli to konieczne była gotowa wysłać go na dłuższy czas do szpitala. Ale nie na wózek do końca życia. Nie tak! Czy uda jej się jakoś odwrócić ten czas? Pomóc mu w jakikolwiek sposób wyzdrowieć, chociaż częściowo?
***
– Ciociu – przywitała się chłodno Sylwia. Dawno już nie widziała wujostwa i pewnie niewiele by się zmieniło, gdyby nie Pierwsza Komunia Marysi. – Cieszymy się, że udało wam się dotrzeć.
– My również. Gdzie mała? – Rozejrzała się Lilanna.
Sylwia badawczo się jej przyglądała. Z pewnością była już po sześćdziesiątce, ale nadal niewiele się zmieniła od czasów dzieciństwa Sylwii. Przybyło jej kilka siwych włosów, ale tak naprawdę nie postarzała się więcej niż o kilka lat, gdy tymczasem wuj Piotr wyglądał na swoje sześćdziesiąt trzy lata.
– Bawi się w ogródku – powiedział Przemek, wchodząc do foyer. Mieszkali teraz w dużym domu na przedmieściach Poznania, wśród zieleni, niedaleko jeziora. Lubili to miejsce – było swego rodzaju ucieczką przez codziennym biegiem, azylem. Sylwia nadal prowadziła z sukcesami swoje wydawnictwo, Przemek okazał się świetnym prezydentem. Chcieli jednak mieć choć trochę prywatności – szczególnie ze względu na Marysię.
Piotr już kierował się do wyjścia na taras, z którego można było wejść bezpośrednio do ogrodu, jednak Sylwia zatrzymała ciotkę.
– Chciałam z tobą porozmawiać – powiedziała cicho, jakby w obawie, że ktoś może je podsłuchać. – To ważne – dodała.
Lilanna zgodziła się bez wahania. Starała się być dla Sylwii matką, chociaż wiedziała że nią nie jest. Straszliwie zabolała ją wyprowadzka dziewczyny zaraz po maturze i to, że kontakt między nimi był taki słaby. Widziała, że Piotr również cierpiał z tego powodu, ale mimo upływu lat nie potrafiła w żaden logiczny sposób wytłumaczyć sobie, dlaczego Sylwia ich nie kochała.
– Jak się poznaliście? Ty i wuj – Sylwia wypaliła jeszcze zanim zamknęła drzwi. Lilanna była zszokowana. To miała być ta ważna rozmowa?
– Nigdy cię to nie interesowało – odpowiedziała, zmieszana, przysiadając na rogu łóżka. Żeby o tym rozmawiać nie musiały przecież wchodzić do sypialni, spokojnie mogły zostać w salonie, albo przejść do ogrodu.
– Teraz mnie interesuje. Jak, gdzie, kiedy? – Zadawała pytania, jakby strzelała z karabinku. Oparła się o drzwi, by dać ciotce do zrozumienia, że nie wyjdą z tego pomieszczenia, póki nie otrzyma odpowiedzi. – Nie starzejesz się. Możesz oszukiwać innych, ale ja cię za dobrze znam. Jak to robisz?
Lilanna oparła się łokciami na łóżku. Zawsze wiedziała, że Sylwia jest inteligentna i spostrzegawcza. Miała świetny wzrok, choć tego nie powinna była dostrzec.
– Nie starzeję się? – Zapytała, śmiejąc się głośno. – Chciałabym. Niestety te siwe włosy…
– Farbujesz pasemka, żeby wyglądały, jakbyś siwiała – Sylwia znowu ją zaskoczyła. – Dlaczego? Czy… Czy używasz magii?
– Magii?
– Gdzie się poznaliście?
– Na wakacjach, nad morzem, już kiedyś o tym wspominałam, nie pamiętasz? – Odpowiedziała Lilanna, nie wiedząc, że właśnie zdradziła swoją największą tajemnicę i nie ma już odwrotu.
– W Sopocie?
– Owszem. – Skąd Sylwia wiedziała? – Czy to ma znaczenie?
– Nauczyłaś się tam magii? W tym drugim świecie?
– Co takiego?! – Lilanna poderwała się, jakby do niej strzelano. Co też Sylwia mówi? W drugim świecie? Czy ona znalazła portal?
– Zadałam proste pytanie. Czy nauczyłaś się magii w równoległym świecie i dlatego się nie starzejesz? Potrzebuję pomocy kogoś, kto potrafi cofnąć czary – dokończyła z rozpaczą w głosie. – Nie mam już siły sama z tym walczyć. Czy możesz mi pomóc?
– Nie znam magii – odpowiedziała ciotka, przytulając Sylwię. – Myślę jednak, że wiem, o jakim świecie mówisz. Nie byłam w nim od... Dawna. Przybyłam z niego razem z częścią mojej rodziny. Oni wrócili lata temu, ja zostałam, ponieważ się zakochałam. Ale nie przyniosłam ze sobą magii. Nie potrafiłam jej tutaj zastosować. Elfy nie były bardzo magicznymi stworzeniami.
– Elfy? – Sylwia podniosła głowę, z fascynacją i niedowierzaniem przyglądając się kobiecie, która ją wychowała.
– Jestem Elfem, dlatego się nie starzeję. Przybyłam do waszego świata w roku 1973.
– Razem z królem Elfów, Rofamem? – Sylwia przypomniała sobie historie zasłyszane w tamtym świecie. – Przecież to jedynie legendy, opowiadane od wieków bajki.
– Od wieków?
– Kiedy przekroczyłam portal, trafiłam do świata magicznego. Tam nauczyłam się czarów. Opowiadano o królu Elfów, który przeszedł na drugą stronę i wrócił po tysiącleciach.
– Przecież on był tu zaledwie dziesięć lat – Lilanna kręciła głową.
– Tam czas biegnie inaczej. Byłam tam kilka lat, ciociu, a tutaj minęło zaledwie kilka godzin. Kiedy on wrócił do swojego świata, wasze królestwo chyliło się już ku upadkowi, a on nie był już wszechmocnym królem. Kazał nawet zasypać portal. Zmarł, oszalały z rozpaczy.
– Rofam – Lilanna osunęła się na podłogę. Do tej chwili zawsze pocieszała się, że jej brat i bratowa szczęśliwie dotarli do domu i wprowadzili wszystkie reformy, które wspólnie zaplanowali. Dzisiaj jej świat runął w gruzach. Podniosła głowę, z rozpaczą patrząc na Sylwię. – Dlaczego potrzebujesz pomocy?
***
Sylwia nie potrafiła sobie z tym poradzić. Minęły już cztery lata odkąd Przemek wygrał wybory, a ona cały czas śledziła postępy w rehabilitacji Bareckiego. Niewiele się zmieniało. Przynajmniej na lepsze. Odzyskał przytomność, ale pierwsze półtora roku spędził nic nie mówiąc. Gdy w końcu lekarzom udało się przeprowadzić operację i niedoszły prezydent miasta odzyskał mowę, okazało się, że rany psychiczne są jeszcze gorsze. Co się właściwie z nim stało, tego nikt nie wiedział. Nagle pojawił się na środku ulicy, zakrwawiony, z połamanymi żebrami, wstrząsem mózgu i kompletnie zmiażdżonymi nerkami. Miał też ranę kłutą szyi i cud chyba tylko sprawił, że nie przebito mu aorty.
Każdego dnia miała nadzieję, że uda jej się jakoś temu zaradzić, że znajdzie jakieś zaklęcie, które mu pomoże. Jej pomoże. Uleczy go, chociaż częściowo. Pozwoli wrócić do normalnego życia, do żony, do dzieci. A jej w końcu da spokój ducha. Niczego nie znalazła. Nawet chciała jechać na wakacje do Sopotu, w nadziei, że odnajdzie portal, uda jej się z niego skorzystać i po tamtej stronie uzyska odpowiedzi. Wtedy Marysia poważnie się rozchorowała i nie mogli jechać. Zawsze coś stawało jej na drodze, jakby świat chciał dać jej do zrozumienia, że musi zapłacić za swoje przeszłe błędy. Nawet, jeśli płaci za nie także ten nieszczęsny i niewinny człowiek.
Lilanna nie potrafiła jej pomóc. Wspólnie doszły do wniosku, że przejście na drugą stronę nie wchodzi w rachubę. Czas tam płynie tak szybko, że z pewnością świat, który poznała Sylwia już dawno przestał istnieć. Nie wiadomo, czy przejście teraz nie groziło jakąś katastrofą.
Sylwia spojrzała na Marysię, która właśnie opowiadała dziadkowi o tym, jak cudownie było przyjąć do serca Pana Jezusa. Zastanowiła się, kiedy ona po raz ostatni tak naprawdę przystąpiła do Komunii. Dzisiejszy ranek się nie liczył. Poszła do spowiedzi i komunii, bo nie mogła inaczej, nie w tak ważnym dniu dla jej córki. Ale to nie było szczere – nie czuła potrzeby. To było, jak spróbowanie kawałka wędliny na promocyjnym stanowisku w jakimś markecie. Zjadła i tyle. Spowiedź też była wielkim oszustwem. Co miała powiedzieć temu księdzu? Że jest czarodziejką i prawie zabiła czarami niewinnego mężczyznę, niszcząc jego rodzinę i całe życie?
Usiadła na leżaku – wiedziała, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Musi odejść. Na zawsze. Pewnego dnia Marysia przeczyta listy, które Sylwia do niej pisała, kiedy córeczka leżała jeszcze w kołysce. Dowie się prawdy o magii. Być może sama postanowi odszukać to tajemnicze przejście. A może będzie mądrzejsza od matki i nie skusi ją władza wynikająca z zaklęć. Tego jednak miała się już nie dowiedzieć. Wstała powoli, założyła lekki sweterek i wyszła z domu. Teraz wystarczy jedynie pomyśleć o tym, jakim zaklęciem się unicestwić…