Dune fairytales

sobota, 29 grudnia 2012

Dom - serial telewizyjny

Dwadzieścia lat i zaledwie dwadzieścia pięć odcinków – już sam ten fakt jest intrygujący, a jednocześnie tym, którzy serial obejrzeli sprawia nie lada kłopot. Z jednej bowiem strony czujemy niedosyt, że odcinków nie nakręcono więcej, z drugiej mamy pełną świadomość, że "Dom" jest zamkniętą serią. Owszem, pojawiają się czasem głosy, że możnaby nakręcić ciąg dalszy, nawet pewne pomysły dotyczące fabuły. W ostatnim czasie o takim właśnie pomyśle informował odtwórca głównej roli – Tomasz Borkowy. Na razie jednak plany takie pozostają planami, nam natomiast przychodzi cieszyć się z tych dwudziestu pięciu półtoragodzinnych odcinków.

Serial jest znakomitą lekcją historii, obejmującą czasy od roku 1945 (od kwietnia dokładnie, więc tuż przed zakończeniem działań wojennych w Europie) do 1980 (podpisanie porozumień sierpniowych). To jednak nie tylko wielka historia, o której uczymy się w szkołach – to przede wszystkim losy kilku warszawskich rodzin, które w tym czasie toczyły również swoje bitwy – o wolność, miłość, zrozumienie, życie. Wszystko to pięknie przedstawione, idealnie zagrane, opatrzone ciekawymi dialogami, które zapadają w pamięć na lata oraz znakomitą muzyką.

Od muzyki więc zacznę, jako że dla mnie jest zawsze bardzo istotną składową każdego filmu, czy serialu. W tym wypadku ścieżką dźwiękową zajęło się dwóch panów –  Waldemar Kazanecki, a po jego śmierci – Piotr Hertel. Już pierwsze takty tytułowego utworu, zagranego przez Orkiestrę Wojska Polskiego, wpadają w ucho. Nuci się ją długimi godzinami, kiedy przez kolejne ponad trzydzieści siedem godzin pojawia się co jakiś czas. Jednocześnie zawsze już, słysząc utwór ten, zasłyszany w jakichkolwiek okolicznościach, kojarzyć się będzie z ruinami polskiej stolicy i obrazem powrotu do domu po wojennej tułaczce. Wzruszająca scena otwierająca każdy odcinek i... poczciwy pan Popiołek. Och, takiego dozorcę domu chciałby mieć każdy. Tu dodam ciekawostkę – scenę, którą zobaczycie dwadzieścia pięć razy nakręcono w Czechosłowacji, w autentycznych ruinach miasta, nie zaś w studio.

Bohaterowie? Jest ich wielu – to zwyczajni ludzie, którzy w taki, czy inny sposób zostali wplątani w wielką historię. To także tytułowy Dom – kamienica przy ulicy Złotej 25. Kolejna ciekawostka – po zburzeniu Warszawy przez hitlerowskiego najeźdźcę, adres ten już nie istniał, a następnie w jego miejscu pobudowano Pałac Kultury i Nauki. Dziś, wędrując po okolicy możemy znaleźć Złotą, która jest ulicą długą, jednak przeciętą właśnie przez słynny PKiN. Numeru 25 nie można odnaleźć, a szkoda – dla fanów serialu, byłaby to z pewnością niezła gratka. Sam jednak spacer po ulicy Złotej przyprawił mnie ostatnio o całą masę wrażeń i przyjemny dreszczyk emocji. Polecam gorąco, nawet przy siąpiącym deszczu i przenikliwym zimnie, choć z pewnością wiosną będzie to spacer przyjemniejszy. Również więc rolę samego Domu zagrały inne kamienice.

Serial to nie tylko niezapomniane kreacje aktorskie. Jednak i o nich słów kilka. Na zawsze już Tomasz Borkowy zostanie Andrzejem Talarem – wiejskim chłopcem, dezerterem, który kocha i pragnie być kochany, a jednocześnie walczy o Polskę silną i rozwiniętą, nigdy nie chodząc na skróty. Bożena Dykiel – mimo wielu znaczących ról, dla mnie jest po prostu Haliną Wrotkową – zaradną, silną kobietą o wielkim sercu, która chce się swą miłością dzielić z każdym, choć na zawsze zostaje wierna ukochanemu mężczyźnie. W pamięć zapada przeuroczy Jerzy Michotek w roli Tolka Pocięgło – aż chciałoby się posłuchać więcej jego pięknego głosu, kiedy śpiewa, przygrywając na harmonii. Dwie jeszcze męskie kreacje zasługują bezsprzecznie na wspomnienie. Wacław Kowalski w roli pana Popiołka to postać barwna, przyjazna, ciepła i o wielkim sercu. Śmierć jego wyciska strumienie łez, a mowa, którą wygłosił na pogrzebie doktor Kazanowicz wzrusza i... Chyba najlepiej ją przytoczyć. Dr Kazanowicz mówi: "Panie Boże, tak się nie robi. Czy On był Ci tam potrzebny? Czy tam trzeba zamiatać? Czy tam trzeba polewać? Czy tam trzeba kogoś, żeby bramę otwierał? Dlaczegoś nam go zabrał? Co to za dom bez pana Popiołka? Co to za Warszawa bez Niego? Panie Rysiu, tu nie lokatorzy stoją. Tu stoją sieroty. Sieroty po Tobie." Wzruszające nawet dla kogoś, kto serialu nie oglądał, wyobraźcie więc sobie wrażenie, jakie te słowa robią na kimś, kto od kilkunastu godzin podziwiał i uwielbiał postać tego wspaniałego pana Rysia. Drugim bohaterem jest właśnie doktor Kazanowicz, który wraca do swej kamienicy po straszliwym pobycie w Oświęcimiu i stracie żony oraz córki. Suche kromki chowane po kieszeniach i opieka nad psem, którego właściciele zginęli na wojnie to tylko niektóre z cech pana doktora – osoby cierpiącej i zagubionej, doszczętnie zniszczonej przez Niemców. Obaj aktorzy: Wacław Kowalski, czyli Rysiu Popiołek i Tadeusz Janczar, czyli doktor Sergiusz Kazanowicz, niestety dziś już nie żyją. Wezwał ich Bóg do ostatniej warty. Pozostaną jednak w naszej pamięci jako aktorzy, którzy stworzyli tak wspaniałe kreacje w serialu "Dom". Warto tu także wspomnieć, że scena z pogrzebu pana Rysia była rzeczywiście nagrana na pogrzebie Wacława Kowalskiego, na którym stawili się wszyscy koledzy-aktorzy z planu oraz znaczna część ekipy, której na ekranie nie widać.

Bohaterowie serialu są naturalni i przekonujący. To oczywiście w dużej mierze zasługa aktorów, odtwórców ról, jednak nie zapominajmy w tym momencie o scenarzyście i reżyserze, którzy mają w tej kwestii przeogromny wpływ. Scenariusz bowiem tak został napisany, by dialogi były właśnie realne, nie sztuczne i nadęte, ale prawdziwe. Takie, jakie można było spotkać w czasach, domach, rodzinach i sytuacjach, które oglądamy. Wspaniałym natomiast pomysłem okazał się zabieg polegający na tym, że kilku głównych bohaterów miało swoje powiedzonka, po których można ich rozpoznać. Niektóre bawią, inne dają do myślenia. Każde jednak jest specyficzne i kojarzy się od razu z konkretną postacią. Oto kilka z nich:

– Ryszard Popiołek: "Koniec świata."
– Edward Prokop: "Dla mnie to małe piwo przed śniadaniem."
– Stanisław Jasiński: "Mówi wam to coś?" 
– Kajetan Talar: "To, co robisz, rób dobrze."
– Gienek Popiołek: "Tu się zgina dziób pingwina."
– Andrzej Talar: "Wiśta wio, łatwo powiedzieć."
– Maria Talar: "Żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał."
– Rajmund Wrotek: "Powiem ci, jak czekista czekiście."

Wiele jeszcze powiedzeń przewinęło się przez te dwadzieścia pięć odcinków. Niektóre tylko jeden raz, a mimo to zapadły w pamięć. Jak choćby to jedno zdanie Mietka Pocięgło, które było odpowiedzią na pytanie, co wie o RWPG: "To, co każdy: to polska pracowitość, radziecka abstynencja, niemieckie poczucie humoru, rumuńska uczciwość, mongolska myśl naukowo-techniczna, no i oczywiście węgierski... język, który jak wiadomo... ułatwia porozumienie..."

Byście nie sądzili, że jestem nieobiektywna, pojawiły się także postacie, za którymi nie przepadałam. Najbardziej denerwowała mnie postać Martyny, która była apatyczna, nieczuła i obojętna na cały otaczający ją świat. Liczyło się dla niej jedynie jej własne cierpienie, jej męka po utracie siostry, która była dla niej, a powinna przecież dla wszystkich być, prawdziwą udręką. Przyznaję, że wątek Klary był ciekawy, ale ani Martyna, ani aktorka ją grająca nie przypadły mi do gustu. Najchętniej usunęłabym ją z serialu, choć to jej właśnie zawdzięczamy znakomitą postać Alfreda Bizanca, którego bardzo polubiłam. Jakoś nie przekonała mnie również kochanka Andrzeja, Nika Frej. Nie pasowała zupełnie do tego świata i do tej historii.

Z racji tego, że od pierwszego do ostatniego odcinka serialu w życiu rzeczywistym (czyli nie filmowym) minęło dwadzieścia lat – widzimy, że bohaterowie w naturalny sposób starzeją się, dojrzewają, zmieniają. Nie są to zabiegi charakteryzacji, ale życia, co jest wspaniałym dodatkiem. Bardzo przekonującym i naturalnym.

Powstała również książkowa adaptacja scenariusza serialu, niestety nie dane mi było dotychczas do niej dotrzeć, a szkoda. Jeśli to się zmieni, z pewnością ją chętnie przeczytam. Do serialu natomiast zapewne jeszcze wrócę – po raz trzeci. Ostatnio obejrzałam go w czasie choroby – całość w ciągu siedmiu dni. Nie mogłam się odkleić od ekranu, tak się wciągnęłam, mimo że przecież znałam już fabułę. Oto prawdziwa magia...

Jedyne zastrzeżenie jakie mam do serialu "Dom" to to, że w żaden sposób nie wytłumaczono, jak doszło do tego, że kamienica jednak ocalała. W dwunastym odcinku bowiem jest mowa o tym, że przeznaczono ją do rozbiórki. Mieszkańcy Domu pakują się, szykując do przeprowadzek w różne zakątki Warszawy. Widzimy, jak z tego powodu cierpią. Złota 25 to bowiem Dom przez duże D. To Rodzina, której teraz przyszło się rozejść. Nagle jednak, cudownym zrządzeniem losu w odcinku 13 wszyscy znów mieszkają w tym Domu i nikt nigdy już nie wspomina tamtego postanowienia. Jedyny niezakończony wątek, jedyna prawdziwa tajemnica. Czy kiedyś poznamy odpowiedź?

piątek, 28 grudnia 2012

Moje ciasto imieninowe

Nie śmiejcie się z tytułu, proszę. To ciasto nie ma innej oficjalnej nazwy, dlatego problem z nazewnictwem mają ci poza mną. Na ogół mówią, że zrobimy "Twoje ciasto imieninowe". Rzeczywiście, sporządzamy je raz do roku, na Wigilię, jako że mam na imię Ewa. Uwielbiam je i uważam za najlepsze na świecie. Dlaczego więc nie piekę go częściej? Proste! Nie chcę by straciło magię.
Cóż takiego należy zrobić, by móc razem ze mną świętować imieniny (bądź też poczęstować się tym smakołykiem w innym terminie)? Oto przepis:

Składniki:
- 5-6 dużych jabłek
- 3 jaja
- 2 szklanki mąki
- 1 szklanka obranych już orzechów włoskich
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- ćwierć szklanki oleju (bądź oliwy)
- 1 cukier waniliowy
- 1 szklanka i 3 łyżki cukru.

Przygotowanie:
Jabłka kroimy w drobną kostkę i zasypujemy 1 szklanką cukru, po czym odstawiamy na około 2 godziny. Po tym czasie odlewamy sok, który puszczą owoce, ale go nie wylewamy, ponieważ może się później przydać.
Jaja i 3 łyżki cukru ubijamy. Następnie dodajemy mąkę z proszkiem i sodą oraz olej i ponownie ubijamy.
Na końcu dodajemy jabłka i orzechy.
Gdyby ciasto było za gęste, albo za suche, dolewamy soku z jabłek.
Nie zrażajcie się widząc, że ciasta jest mniej niż owoców. Tak właśnie powinno być.
Przekładamy całość do blachy i wstawiamy na 40-60 minut do piekarnika. Pieczemy w temperaturze 150-180 stopni. W moim wydaniu jest to 45 minut w temperaturze 170 stopni, jednak każdy piekarnik piecze troszkę inaczej.
Życzę Wam smacznego.

piątek, 21 grudnia 2012

Modelinowa pasja

Jak sama o sobie pisze – jest od zawsze zakochana w muzyce i masach modelarskich. Ma na imię Angelika i jest rzeczywiście anielsko uzdolniona. 
Na blogu http://modelinowapasja.blogspot.com możecie zobaczyć najcudowniejsze figurki z modeliny, jakie mi przyszło oglądać w życiu.
Poznałyśmy się dzięki temu, że robiła figurki na nasz tort ślubny i okazała się tak fantastyczną osobą, że przyjaźnimy się nadal.
Na modelinie zna się, jak chyba nikt w Polsce i na dodatek kocha to, co robi. Ponadto jest również piosenkarką o zniewalającym głosie i równie wielkim talencie, jak do lepienia w masie termoutwardzalnej.
Angelika Chwyć to osoba naprawdę nietuzinkowa, co zauważył również wielki artysta – Wojciech Siudmak. To dzięki współpracy z nim, tworzy obecnie (na podstawie jego szkiców) makiety i rzeźby nawiązujące do cyklu "Diuna" Franka Herberta. Właśnie wystawia swe prace w Sannois pod Paryżem.
Natomiast jej niezwykle dokonania możecie obejrzeć właśnie na blogu http://modelinowapasja.blogspot.com








Wesołych Świąt

Kochani, z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia chciałam Wam życzyć wszystkiego, co najlepsze – tradycyjnie już zdrowia i szczęścia, wiele spokoju w tych dniach spędzonych w cieplej rodzinnej atmosferze oraz spełnienia marzeń. Przede wszystkim zaś nieograniczonych środków finansowych, dzięki którym będziecie mogli powiększać zasoby swych biblioteczek oraz czterdziestogodzinną dobę, która z kolei umożliwi Wam czytanie, czytanie i czytanie...
Wesołych Świąt i szczęśliwego roku 2013, obfitującego w kolejne literackie przygody!

Wayambeh the Turtle


AUSTRALIAN LEGENDARY TALES
FOLK-LORE OF THE NOONGAHBURRAHS
AS TOLD TO THE PICCANINNIES

COLLECTED BY MRS. K. LANGLOH PARKER
WITH INTRODUCTION BY ANDREW LANG, M.A.



Oolah, the lizard, was out getting yams on a Mirrieh flat. She had three of her children with her. Suddenly she thought she heard someone moving behind the big Mirrieh bushes. She listened. All of a sudden out jumped Wayambeh from behind a bush and seized Oolah, telling her not to make a noise and he would not hurt her, but that he meant to take her off to his camp to be his wife. He would take her three children too and look after them. Resistance was useless, for Oolah had only her yam stick, while Wayambeh had his spears and boondees. Wayambeh took the woman and her children to his camp. His tribe when they saw him bring home a woman of the Oolah tribe, asked him if her tribe had given her to him. He said, "No, I have stolen her."
"Well," they said, "her tribe will soon be after her; you must protect yourself; we shall not fight for you. You had no right to steal her without telling us. We had a young woman of our own tribe for you, yet you go and steal an Oolah and bring her to the camp of the Wayambeh. On your own head be the consequences."
In a short time the Oolahs were seen coming across the plain which faced the camp of the Wayambeh. And they came not in friendship or to parley, for no women were with them, and they carried no boughs of peace in their bands, but were painted as for war, and were armed with fighting weapons.
When the Wayambeh saw the approach of the Oolah, their chief said: "Now, Wayambeh, you had better go out on to the plain and do your own fighting; we shall not help you."
Wayambeh chose the two biggest boreens that he had; one he slung on him, covering the front of his body, and one the back; then, seizing his weapons, he strode out to meet his enemies.
When he was well out on to the plain, though still some distance from the Oolah, he called out, "Come on."
The answer was a shower of spears and boomerangs. As they came whizzing through the air Wayambeh drew his arms inside the boreens, and ducked his head down between them, so escaped.
As the weapons fell harmless to the ground, glancing off his boreen, out again he stretched his arms and held up again his head, shouting, "Come on, try again, I'm ready."
The answer was another shower of weapons, which he met in the same way. At last the Oolahs closed in round him, forcing him to retreat towards the creek.
Shower after shower of weapons they slung at him, and were getting at such close quarters that his only chance was to dive into the creek. He turned towards the creek, tore the front boreen off him, flung down his weapons and plunged in.
The Oolah waited, spears poised in hand, ready to aim directly his head appeared above water, but they waited in vain. Wayambeh, the black fellow, they never saw again, but in the waterhole wherein he had dived they saw a strange creature, which bore on its back a fixed structure like a boreen, and which, when they went to try and catch it, drew in its head and limbs, so they said, "It is Wayambeh." And this was the beginning of Wayambeh, or turtle, in the creeks.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Paryski spacer

Paryż – miasto zakochanych, europejska stolica mody, stylu i szyku. Piękny, uroczy, romantyczny. Średniowieczne kościoły, dziewiętnastowieczne metro i strzelające w niebo szklane drapacze chmur. Francuski język, wino, sery pleśniowe, ślimaki i ludzie, przede wszystkim ludzie z każdego zakątku świata, którzy chcą zobaczyć to niesamowite miejsce. Miasto wielu barw i przeciwności, które we wspaniały sposób łączy tradycję i historię z nowoczesnością. Olbrzymia metropolia, która jest znacznie mniej zakorkowana od naszych polskich miast i miasteczek i której mieszkańcy, mimo dość dużej ilości spożywanych posiłków żyją, zdrowo i daleko im do poczciwych grubasków.

Cóż jest takiego w tym mieście, że chce się do niego ciągle wracać, a moment wsiadania na pokład samolotu powrotnego jest zawsze przykry? Zostać, choćby jeszcze jeden dzień, choćby parę godzin, bo przecież tyle jeszcze zostało do zwiedzenia, do poznania, do zbadania.

Łącznie w Paryżu spędziłam około trzech i pół, może czterech tygodni na przestrzeni trzynastu lat. Połowę z tego czasu w ciągu ostatnich dwóch i pół roku. Nie mogę się już doczekać kolejnego powrotu do stolicy Króla z żelaza i Napoleona. Wszakże nigdzie indziej kawałek bagietki i sera camembert jedzonych w parku nie smakuje tak wyśmienicie, a cidr nie ma tak kwiecistego aromatu. Przyznaję, że jedzenie urzeka mnie niemal w każdym miejscu, do którego trafiam, jednak to francuskie ma w sobie coś wyjątkowego. I choć typowe paryskie śniadanie, czyli ciastko francuskie, croissant z kremem czekoladowym, popijany słodkim kakao z dżemem na deser to zdecydowanie nie jest to, co ten tygrysek lubi najbardziej – znajduję w Paryżu znakomite jedzenie. Ślimaki są wspaniałe, pleśniowe sery wyraziste, jak nigdzie, ser kozi urzeka, wino smakuje, jak mityczna ambrozja, croissanty rozpływają się w ustach, a kasztany są słodkie i miękkie.

Mamy też z Mężem swoją ulubioną knajpkę w samym centrum miasta, przy Bulwarze St-Michel. Nie serwują w niej wprawdzie ani ślimaków, ani cidru, ale ją uwielbiamy. To klimatyczne miejsce w stylu rock'n'rollowym – zupełnie, jakby przeniesione z planu filmu Grease. Olbrzymie porcje, wielki wybór dobrej kuchni i nieprawdopodobne shake'i, do których te z McDonalds'a się zupełnie nie umywają. Wszystko to przy dźwiękach najlepszych rock'n'rollowych utworów. Miejsce nazywa się Happy Days Diner (adres 25 Rue Francisque Gay). Gorąco polecamy.

Paryż jednak to nie tylko wspaniała kuchnia, która uzależnia smakami i zapachami. To przede wszystkim ogrom zabytkowych budowli, pięknych i zadbanych skwerków i parków, czystych ulic, którymi chodzili przez stulecia wielcy tego świata. To muzea, kościoły, prywatne domy, podwórka, niezliczona ilość rzeźb, fontann i niewielkich sklepików w kamienicach pamiętających naprawdę dawne czasy. Paryż nie został zrównany z ziemią, jak nasza Warszawa i w gruncie rzeczy w wielu miejscach niewiele się zmieniło od czasów Napoleona. Opowiem o zaledwie kilku miejscach, które naprawdę warto zobaczyć, choć jest ich wiele i wybór ten nie jest dla mnie łatwy. Nie sposób jednak opisać ich wszystkich, jeśli zaś będziecie zainteresowani – zawsze możecie sięgnąć po profesjonalny przewodnik. Nam się przytrafiło zwiedzać Paryż w niestandardowy sposób, na własną rękę, za przewodnika zaś mieliśmy wspaniałą naszą koleżankę, która w tym mieście bywa dość często i postanowiła pokazać nam miejsca, których wiele wycieczek nigdy pewnie nie zobaczy. Posiłkując się natomiast jej wskazówkami i przewodnikiem – przy kolejnym wyjeździe poznawaliśmy francuską stolicę samodzielnie.

Oto mój bardzo subiektywny przewodnik po Paryżu.

Najczęściej odwiedzanym przeze mnie w Paryżu miejscem jest gotycka Katedra Notre Dame. Znana jest każdemu, niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że budowano ją przez ponad 180 lat! Zarówno z zewnątrz, jak i w środku jest to budowla niesamowita i zapierająca dech w piersiach. Zwłaszcza środek jest magiczny. Olbrzymie, zdobne witraże przepuszczają do środka kolorowe światła, nadając wnętrzu niezapomniany i niepowtarzany charakter. Nie ma słów, które mogą opisać, choćby w przybliżeniu, uczucie, chwytające za serce, gdy wchodzi się do tego monumentalnego arcydzieła architektury i sztuki sakralnej. Co ciekawe, w Katedrze Notre Dam znajduje się również relikwiarz drzewa świętego, które było obecne przy koronacjach polskich królów od czasów Władysława Jagiełły, natomiast przepiękny plac przed świątynią od roku 2006 nosi imię papieża-Polaka, Jana Pawła II. Osobiście, nie wyobrażam sobie, że ktoś może być w Paryżu i nie zobaczyć Notre Dame. Ja byłam już przynajmniej osiem razy i z pewnością odwiedzę Naszą Panią po raz kolejny przy następnej wizycie we francuskiej stolicy.

Z najcudniejszego kościoła przejdźmy do największego muzeum świata, czyli Luwru. Można doznać szoku, kiedy ogląda się ten budynek z zewnątrz, jednak czeka nas niespodzianka, gdy wejdziemy do środka. Okazuje się bowiem, że muzeum jest jeszcze większe, niż wydawało nam się w pierwszej chwili! Nam jego zwiedzenie zajęło dwa dni. Dla osób, które nie pasjonują się malarstwem czy rzeźbą są tu także sztuki użytkowe, przepiękne królewskie komnaty, czy pokoje Napoleona. Nie zapomnijmy również o słynnej już szklanej odwróconej piramidzie. Luwr jest tak zajmujący, że czas w nim umyka, a wrażenia pozostają na długie miesiące. Z resztą czekanie dwie godziny w kolejce musi oznaczać, że naprawdę warto tam pójść. Nadmienię jeszcze, że dwa ostatnie wyjazdy do Paryża wypadały w początkach miesiąca. Jest to o tyle istotne, że w pierwszą niedzielę każdego miesiąca wstęp do muzeów jest wolny, w związku z czym, można zobaczyć choćby i Luwr, nie płacąc złamanego euro centa.

Jeszcze tylko kilka słów o trzech muzeach i przejdziemy do innej dziedziny. Zauroczyłam się całkowicie muzeum średniowiecza. Nawet do głowy nie przyszło mi, że można mieć tak fascynujące zbiory i to w naprawdę niesamowicie dobrym stanie. Bardzo polecam także muzeum miasta Paryża, czyli Muzee Carnavalet – znajdziecie tam nie tylko mnóstwo ciekawych drobiazgów dotyczących stolicy, ale również znakomicie wykonane z wielką pieczołowitością i dokładnością – przeróżne makiety. Będzie więc Bastylia (i to w kilku wydaniach), czy paryskie kamieniczki, a nawet gilotyna z okresu rewolucji francuskiej. Ostatnim muzealnym obiektem, którego nie mogłam pominąć jest Pałac Inwalidów. Monumentalny grobowiec Napoleona daje rzeczywiście do myślenia i sprawia, że mimowolnie człowiek chyli czoła przed Bonapartem. Może nie jestem obiektywna, ponieważ mam jakąś nadprzyrodzoną i niewyjaśnioną słabość do tego człowieka, myślę jednak, że ci, którzy tam byli, zgodzą się ze mną w pełni. Przy Pałacu Inwalidów mamy cały kompleks muzealny, z pewnością więc warto skorzystać z tej okazji i zobaczyć na przykład świetnie wyposażone muzeum broni. Rzeczywiście trzeba przyznać, że ludzie z zabijania potrafili robić prawdziwą sztukę, która do dzisiaj zachwyca, tak pomysłowością, jak kunsztem wykonania.

Dla tych, którzy wolą zwiedzanie na wolnej przestrzeni, ale z pewnym dreszczykiem emocji być może, a może po prostu lubią sztukę na zewnątrz, mam inną propozycję. Pere Lachaise - największy paryski cmentarz, na którym znajdziecie groby takich osobistości, jak Fryderyk Chopin, Edith Piaf, Molier, Maria Walewska, czy Józef Wybicki. Jednak nie tylko groby znanych przyciągają uwagę – Pere Lachaise to nie jest po prostu cmentarz – to miasto umarłych. Prawdziwe dzieło sztuki, które szokuje i wzrusza, czasem zastanawia, innym razem degustuje – zawsze jednak wywołuje mnóstwo emocji, których się nie spodziewaliście. Miejsce, które jest idealnym wyborem, jeśli macie ochotę chwilę przystanąć i zastanowić się nad sensem istnienia, przemijania i trwania.

Sztandarowy zabytek paryski, czyli Wieża Eiffla – zachwyca od pierwszego wejrzenia. Jeśli jednak znaleźlibyście się w tej naprawdę nielicznej grupie osób, którzy nie zakochali się w tej metalowej budowli od pierwszej chwili – z pewnością zmienicie zdanie, kiedy wybije godzina dwudziesta. Wieża zostanie oświetlona i zaczną na niej migać tysiące lampek. Nazywam ją wówczas największą choinką świata. Serce przyspiesza, że aż chce się śpiewać z radości – tak wspaniały jest to widok. Ni  sposób oderwać oczu i smutno się robi dopiero w chwili, gdy światełka przestają migać i na kolejne trzeba czekać niemal godzinę. Nic to jednak – Wieża nadal jest podświetlona, co pozwala nam dokładniej przyjrzeć się jej koronkowej budowie. Od razu do głowy przychodzi myśl – jak coś tak potężnego może być jednocześnie tak delikatne. Odpowiedzi nie znam, wiem jednak z całą pewnością, że tak właśnie jest. Jeśli zaś wjedziecie na górę – zobaczycie widok, którego nie zapomnicie do końca życia – gwarantuję Wam to. Szczególnie polecam wjazdy późnym wieczorem – nie dość, że widok jest jeszcze bardziej czarujący, są znacznie krótsze kolejki – zamiast stać i czekać dwie godziny, można się dostać na górę nawet w ciągu pół godziny.

Gorąco polecam również zwiedzenie pięknego kościoła Sacre-Coer, czyli Świętego Serca. Jest to niesamowita budowla, która sprawia wrażenie bardzo starej średniowiecznej bazyliki, a jest tak naprawdę pobudowana dopiero w początkach XX wieku. Sama nie mogłam w to uwierzyć. Nadto ciekawostką jest fakt, że znajduje się ona na najwyższym wzniesieniu w mieście, z którego rozciąga się przepiękny widok.

Czy lubicie metro czy nie – warto skorzystać z metra w Paryżu. Nie dość, że jest to naprawdę najlepszy sposób podróżowania, to niektóre stacje warte są również zobaczenia. Pamiętają bowiem jeszcze dziewiętnasty wiek i są swoistym zabytkiem. Wierzcie mi – nie jestem fanką metra, a warszawskiego nie znoszę, jednak paryskie to zupełnie inna historia.

Jak wspominałam wcześniej – w Paryżu jest ogrom rzeźb, posągów, płaskorzeźb i fontann. Jedną z najpiękniejszych jest fontanna St Michel. Jeśli zaś postanowicie ją obejrzeć – pokręćcie się po okolicy. Znajdziecie tam zagłębie knajpek z każdego zakątku świata, w tym także wspomnianą przeze mnie już amerykańską jadłodajnię którą uwielbiam. Poza tym fontanna znajduje się niemal przy Sekwanie, bardzo blisko Katedry Notre Dame. Wszystko więc na wyciągnięcie ręki.

Przejdźcie się także koniecznie Polami Elizejskimi, podziwiając Łuki Triumfalne i całe mnóstwo przepięknych witryn sklepowych. Znajdziecie tam także sklep Walta Disneya, co z pewnością sprawi radość nie tylko dzieciom. Jeśli zaś spodoba Wam się w środku, co mogę zagwarantować – nie zapomnijcie, że to właśnie pod Paryżem pobudowano Euro Disneyland – cudowne miejsce na spędzenie dnia w rodzinnej atmosferze z uśmiechami na twarzach i naprawdę przyjemnymi wspomnieniami.

Ostatnim miejscem, o którym chciałam wspomnieć jest miasto Sannois, w którym mieliśmy zaszczyt i przyjemność mieszkać w październiku. Ma świetne połączenie kolejowe ze stolicą (około pół godziny jazdy pociągiem), dlatego nie będziecie mieć problemów z dotarciem do niego. Jest urokliwe, piękne i można w nim naprawdę odpocząć. Czułam się tam, jakby czas się zatrzymał – gdyby nie samochody i znaki drogowe, to w niektórych miejscach możnaby pomyśleć, że przenieśliśmy się do lat czterdziestych minionego stulecia i za chwilę natkniemy na wesołą gromadę tancerek z wodewilu, czy grającego na akordeonie francuskiego pieśniarza, a nawet bohaterów serialu "Allo, Allo". Doprawdy bardzo ładne miejsce, zielone i zadbane – genialny pomysł na nocleg, ponieważ, niestety, sam Paryż jest pod tym względem okrutnie kosztowny.

Tyle wiadomości z francuskich wojaży. Komu w drogę, temu czas. Do następnego razu zatem. Plan już jest, co zobaczymy, a będą to między innymi – muzeum szpitali i muzeum sztuk dekoracyjnych.







czwartek, 13 grudnia 2012

Czas honoru - serial TVP

Skończył się niedawno piąty sezon wspaniałego polskiego serialu "Czas honoru". Dla fanów nastąpiły długie miesiące oczekiwania na szóstą serię, którą zapowiedziano dopiero, gdy dobiegała końca piąta. Nie liczyliśmy na to, że przyjdzie nam obejrzeć dalsze losy naszych ulubionych bohaterów, jednak filmowcy sprostali wymaganiom rynku – zrobili nam miłą niespodziankę. Szkoda, że już nie wszystkie główne postaci dotrwały, jednak było to do przewidzenia (nawet, gdyby już dawno było wiadomo, że powstanie ciąg dalszy). Nieprawdopodobieństwem przecież było, aby wszyscy bliscy z paczki i ich rodziny bez żadnych "strat w ludziach" przetrwali wojnę.
W pierwszym (z dotychczas wyemitowanych 65) odcinku poznajemy czwórkę młodych Polaków, którzy mają skoczyć do okupowanej przez hitlerowców Polski. Dziś nazywamy ich Cichociemnymi, w serialu używany jest po prostu termin skoczkowie. Dwóch z nich to bracia – Władek i Michał Konarscy. Pozostali to Bronek i Janek. Ich dowódcą jest ojciec Władka i Michała.
Skok się udaje. Lądują na ziemiach polskich i przyjdzie im stoczyć niejedną bitwę - nie tylko zbrojną. Każdy z nich ma przecież rodzinę, przyjaciół – a wszyscy bliscy są w niebezpieczeństwie, szczególnie ci mieszkający w Warszawie.
Jest rok 1941. Wojna tak naprawdę dopiero się zaczęła, jeśli patrzyć z perspektywy czasu. Dopiero w piątej serii usłyszmy o zakończeniu działań wojennych na europejskich frontach, choć dla naszych chłopców i ich najbliższych walka wcale się nie zakończyła. Trwa - nie o taką, nie o komunistyczną Polskę przecież walczyli, poświęcając najwspanialsze lata swego życia.
Serial nie skupia się jednak tylko na skoczkach. Spotykamy tu wiele rodzin, które w taki, czy inny sposób cierpią, wiele osób o różnych charakterach, historiach, przeżyciach i stosunku do świata. Bohaterów przez duże B i zdrajców, konfidentów, podłych ludzi, którzy myślą jedynie o sobie.
Wzruszająca jest opowieść (snująca się przez wiele odcinków) o niedoli rodziny profesora Sajkowskiego, którą Niemcy uznali za żydowską. Janek będzie starał się wydostać ich z getta, w szczególności zaś swoją ukochaną Lenę Sajkowską. Jednak nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Niestety, tylko jedna osoba z tej rodziny będzie mogła się pojawić w szóstym sezonie.
Wszyscy nasi bohaterowie wcześniej czy później znajdują się w niewoli. Najpierw Władek, później Wanda – ukochana Bronka. Nie ominie to i Janka i Leny, ani doktor Marii Konarskiej – matki naszych braci. Także Michałowi przyjdzie odsiedzieć swoje, choć już w więzieniu komunistycznym, w "wolnej" Polsce – a za "kompana" w celi będzie miał nie kogo innego, tylko jednego z największych swych wrogów, hitlerowca Larsa Reinera. Bronek zostanie poważnie ranny i przez przynajmniej kilka miesięcy widzowie będą myśleli, że zginął, zanim okaże się, że jednak pojawia się w kolejnym sezonie.
Niemcy, który potrafią być bardziej ludzcy, niż ówczesny Polak chciałby to widzieć, czego przykładem jest doktor Kirschner, przyjaciel Marii Konarskiej oraz Polacy, którzy lawirują tam, gdzie im się najbardziej opłaca – czy to jako agenci gestapo, czy bezpieki (jak były mąż Wandy).
Rodzinne sekrety, miłości, zdrady – wszystko to na tle wielkich wydarzeń historii, które kształtują nawet jeszcze dzisiejsze społeczeństwo. Piękny obraz, naturalny, prawdziwy. Bo każdy z tych dobrych i wspaniałych chłopców, którzy potrafili życie oddawać za wolność swojej ojczyzny miał przecież swoje wady. Nikt nie był bez skazy. I "Czas honoru" o tych skazach również powie. Zobaczymy więc postaci z krwi i kości, na dodatek zagrane przez naprawdę wyśmienitych aktorów.
Obsada dobrana jest wyborowo. Ma się niemal wrażenie, że role są skrojone dla danych odtwórców, a aktorzy urodzili się właśnie po to, by zagrać te postaci. Genialny jest więc Piotr Adamczyk, za którym nie przepadam, w roli Reinera. Świetna jest Katarzyna Gniewkowska w roli doktor Marii. Niesamowitą kreację stworzył  Łukasz Konopka, jako Karol Ryszkowski. Wiele jest takich osób, które zapadają w pamięć.
Dodatkowym atutem serialu jest wspaniała, nastrojowa muzyka oraz pojawiające się co jakiś czas kadry z kronik filmowych z czasów okupacji. Widz ma więc szansę zobaczyć, jak rzeczywiście wyglądała polska stolica, kiedy panowali w niej hitlerowcy.
Dla tych, którzy mają ochotę raz jeszcze obejrzeć poprzednie serie pojawiła się niedawno nie lada gratka. Cztery sezony "Czasu honoru" można zakupić razem (i to za naprawdę niewielką kwotę, kiedy porównać, ile musiałam zapłacić za dwa pierwsze sezony w boksie) w pięknym chlebaku z logiem serialu. Rzeczywiście rzecz, którą warto mieć.
Poza tym w tym roku pojawiła się już druga książka nawiązująca do serialu. "Czas honoru. Przed burzą" autorstwa (podobnie, jak poprzednia) jednego z twórców scenariusza, Jarosława Sokoła. Tak więc – w oczekiwaniu na szóstą serię, można przypomnieć sobie poprzednie oraz poczytać książki, do czego gorąco zachęcam. Ja już niedługo zabiorę się właśnie do obu książek pana Sokoła.





poniedziałek, 3 grudnia 2012

Halloween Blues (wydanie zbiorcze)


Scenariusz: Jean Claude Smit-le-Benedicte
Rysunki: Zbigniew Kasprzak
Wydanie: I
Data wydania: Październik 2009
Tytuł oryginału: Halloween Blues: Premonitions
Tłumaczenie Maria Mosiewicz
Druk: kolor, kreda
Oprawa: twarda
Format: 215 x 290 mm
Stron: 336
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 978-83-237-3683-7






Miałam to prawdziwe szczęście, że w moje ręce dostało się zbiorcze wydanie, a nie musiałam zastanawiać się po przeczytaniu drugiego, kiedy (i czy w ogóle) wyjdzie kolejny. Szczęście bezsprzeczne, ponieważ napisana i narysowana w tym komiksie historia wciąga niczym trąba powietrzna i nie chce wypuścić do ostatniego kadru.
"Halloween Blues" to dzieło Jean Claude'a Smit-le-Benedicte'a, z genialnymi wręcz rysunkami Kasa (Zbigniewa Kasprzaka), kolorowanymi – tradycyjnie już – przez jego żonę, Grażynę.
Nietuzinkowa historia, zagadki kryminalne w stylu retro, Ameryka lat 50. New Salem i duch zmarłej gwiazdy Hollywood. Jeszcze Wam mało? Nic dziwnego – ten komiks po prostu trzeba przeczytać. I to od deski do deski, dokładnie kontemplując każdy kadr, ponieważ narysowany jest z taka pieczołowitością, że zdarzało mi się nad jedną stroną spędzać nawet kilkanaście minut, podziwiając szczegółowość narysowanych scen. 
Fabuła? Wciągająca, intrygująca, mistyczna. Choć duch pięknej Dany pojawia się często, to jej mąż, policjant Forest Hill, nie stroni od pięknych kobiet. I choć kocha swą zmarłą małżonkę, o której zamordowanie został posądzony, nie potrafi jej dochować wierności. Chętnie podejmuje się zleceń dla uroczych niewiast. Przypominał mi trochę Bonda – przystojny, czarujący i nie potrafiący walczyć ze swoim pociągiem do kobiet. Nie to jednak jest cechą najważniejszą naszego bohatera. Czy popełnił przestępstwo i usunął Danę do świata po drugiej stronie? Och, gdyby sam wiedział, ale nie wie, nie pamięta, a co ciekawsze jeszcze – nie wie tego nawet sama Dana.
Detektywistyczne historie przyprawione ironią, humorem i szczyptą mistycyzmu, których tłem jest czarująca Ameryka lat 50 – z całą swoją elegancją... to jest komiks, który przekona do tego gatunku literackiego chyba nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków.
Czyje ciało przyjmie Dana Anderson w kolejną noc Halloween, by móc choć chwilę spędzić w ramionach małżonka?
Pomysł na ducha, który wprowadza odrobinę humoru, dwuwątkowość akcji, połączenie mistycyzmu z realizmem, co pozwala złamać schemat klasycznego thrillera i rozwinąć trochę mniej szablonowo ideę czarnego kryminału… Po prostu miałem ochotę to wszystko narysować. Poza tym, jest to historia gęsta, trochę jak powieść, no i lata 50. są moim wyborem, nie muszę więc ograniczać się do „dekoru” jak w fantastyce, czy „prawdy historycznej”. Przyznaję, że jest to dla mnie duże odświeżenie”. (Zbigniew Kasprzak, Świat Komiksu, Nr 34/2003)
 









Powstanie wielkopolskie

Kawałek przedstawienia na Placu Wolności, które odbyło się dnia 27 grudnia 2008 roku z okazji 90. rocznicy wybuchu powstania wielkopolskiego (jedynego wygranego przez nas powstania w historii). Było świetnie, chociaż zamarzłam. Ale i tak... zwyciężyliśmy!

Strefa Kryminału Retro

Blogów dzisiaj setki tysięcy, nie da się za żadne skarby ich zliczyć, ani nawet niewielkiej części odwiedzić. Blogi ciekawe, fascynujące, pięknie wykonane, rzeczowe, kolorowe, poważne i rozrywkowe. Czyż jest jakaś dziedzina, której w dniu dzisiejszym nie poświęcono by chociaż jednego bloga? Śmiem wątpić.
Z racji tego, że sama prowadzę w obecnej chwili trzy blogi - staram się być na bieżąco z tym, co obecnie dzieje się w sieci. Uczyć się od lepszych, czerpać inspiracje. A także - tak po prostu - dowiadywać się nowych, ciekawych rzeczy od tych, którzy się na nich lepiej znają. Zupełnie prywatnie, bez związku z prowadzeniem własnych blogów. Tak przecież odkryłam blogerską społeczność.
Co na blogach piszczy? Wiele. 
Dzisiaj zapraszam Was na nowopowstały - w listopadzie - blog kryminalny. 
"Wszystko o kryminale retro w Polsce i na świecie. Przedruki artykułów z czasopisma "Coś na Progu", fragmenty powieści, recenzje, konkursy i wiadomości o najnowszych publikacjach."
Tymi słowy reklamuje się sam blog http://retrokryminal.blogspot.com/, prowadzony przez Wydawnictwo Dobre Historie (wydawcę m.in. właśnie czasopisma "Coś na progu") .
Pięknie wykonany, dopieszczony pod każdym względem (podobnie, jak wydawane przez Dobre Historie książki i pismo) - naprawdę warto zajrzeć.
Co do treści - na razie wpisów jest mało, ale zapowiadają się niebanalne artykuły, z którymi na pewno powinni się zapoznać wszyscy, którzy lubią kryminalne opowieści.
Ja osobiście - nie mogę się już doczekać, kiedy dostanę kolejną powieść wydaną nakładem Dobrych Histrorii - "W otchłani Imatry", na którą przyjdzie mi poczekać jeszcze około miesiąca. wiem jednak, że warto czekać na tak unikatową pozycję.