Dune fairytales

poniedziałek, 25 lutego 2013

Rewolucja oczami rewolucjonisty (opowiadanie z czasów liceum, czyli dawno, dawno temu w trawie) - Ewa Chani Skalec


Jest pierwszy dzień czerwca 1793 roku. W więzieniu przebywam już od dwunastu miesięcy. Zostałem aresztowany przez jakobinów, jako żyrondysta, który sprzeciwiał się rozwiązaniu Legislatywy i stworzeniu Konwentu. Już wkrótce zakończę me życie, czuję zbliżającą się śmierć. Postanowiłem więc opowiedzieć wam o moich losach.
Nazywam się Georges Poitier. Urodziłem się piątego maja 1760 roku w rodzinie mieszczańskiej. Mój ojciec był bankierem, posiadaliśmy duży majątek, jednak nigdy nie mieliśmy wpływu na politykę, jako że pochodziliśmy z tak zwanego stanu trzeciego. Czternaście lat przeżyłem pod rządami króla Ludwika XV. Był to władca nieudolny, który nie potrafił zaradzić problemom panującym w naszym kraju. Pieniądze podatników wydawał on na rozrywki, przede wszystkim jednak na pałac w Wersalu. Piękny to był budynek, jednak… podatków, oczywiście, nie płacili przedstawiciele dwóch pierwszych stanów– duchowieństwa i szlachty. Niewiele zmieniło się, gdy na tron francuski wstąpił, dwudziestoletni wówczas, Ludwik XVI. Ten o sześć lat ode mnie starszy młodzieniec, ożeniony z Marią Antoniną, księżniczką austriacką, również roztrwaniał majątek.
Miałem dwadzieścia jeden lat, gdy na „arenie” pojawił się Emanuel Sieyes, autor broszury „Co to jest stan trzeci?”, która szybko stała się powszechna. Również ja byłem jego gorącym zwolennikiem.
W roku 1789, 5 maja w moje dwudzieste dziewiąte urodziny, król zwołał Stany Generalne. Było to doprawdy zaskakujące. Nie zwoływano ich bowiem od 1614 roku, gdyż ograniczały one władzę absolutną.
Zostałem jednym z przedstawicieli mojego stanu. Na czele stał sam Emanuel Sieyes człowiek, dla którego gotów byłem poświęcić życie. Mój bohater. Marzyłem o tym, by pójść w jego ślady…
Dnia dwudziestego czerwca przybyliśmy do sali obrad. Drzwi były zamknięte. Nie zraziło to jednak mnie ani moich kompanów. Udaliśmy się do jedynego otwartego pomieszczenia sali Jeu de Paume służącej do gry w piłkę. Jako przedstawiciele Zgromadzenia Narodowego złożyliśmy tam uroczystą przysięgę.
– Ja, Emanuel Sieyes i wszyscy przedstawiciele stanu trzeciego obiecujemy nie opuścić tej sali aż do czasu, gdy damy Francji konstytucję. Tak nam dopomóż Bóg!
– Tak nam dopomóż Bóg! Odezwały się krzyki. Tak nam dopomóż Bóg!
– Niech żyje Francja! Vive la France! Niech żyje stan trzeci!
Już wkrótce przyłączyło się do nas duchowieństwo, a w niedługim czasie wszystkie stany połączyły się tworząc niezapomnianą Konstytuantę. To było niesamowite przedstawiciele wszystkich klas razem, przeciw królowi człowiekowi nieudolnemu, którego wojsko nie mogło już nas przestraszyć.
– Cofnąć nas mogą tylko bagnety! Zawołał jeden z obradujących.
Lud zaniepokoił się reakcją władcy na powstanie Zgromadzenia Narodowego Konstytucyjnego. Razem z armią Ludwik XVI ruszył na Wersal. Ludność Paryża chwyciła za broń. Czternastego lipca 1789 nigdy nie zapomnę tego dnia. Ani ja, ani żaden z mieszkańców francuskiej stolicy. Zburzenie Bastylii wtedy się wszystko rozpoczęło. Symboliczny koniec absolutyzmu. „Dlaczego musiało do tego dojść?”  zadaję sobie pytanie.
Nareszcie powróciłem do domu na dłuższy czas. Moja młoda i piękna żona, Margot, była przerażona sytuacją panującą w Paryżu. Chciała wyjechać na wieś.
– Kochanie powiedziałem pewnego dnia,   to nie jest dobry pomysł. Wszyscy nędzarze i rozbójnicy uciekli właśnie na wieś. Rewolucja dotarła tam razem z nimi.
Tak, to były okropne dni. Później ktoś nazwał je Wielką Trwogą. Doskonałe, trafne określenie! Biedacy napadali na dwory arystokracji i duchowieństwa rabując je i niszcząc doszczętnie. Musieliśmy zadziałać. Był to nasz społeczny obowiązek wobec ludu Francji i wobec siebie.
Reformy wprowadzone przez nas w dniach czwartym i piątym sierpnia były wielkim zwycięstwem Konstytuanty. Znieśliśmy feudalizm, który był ostoją państwa, jego podstawą od XIII wieku.
Ludność miasta wyszła na ulice. Świętowano zwycięstwo nad królem, absolutyzmem, podziałem stanowym. Nawet Margot, tak przygnębiona od maja, zaczęła się uśmiechać. „Czyżby to był nasz triumf?” pytałem. Gdybym wówczas wiedział, gdyby wiedzieli ci wszyscy świętujący na ulicach ludzie, co przyniosą kolejne lata…
Chciałbym móc zmienić historię, cofnąć czas i nie dopuścić do zwołania Stanów Generalnych. Niestety…
We wrześniu 1791 kolejny sukces. Daliśmy narodowi upragnioną konstytucję.
– Ludzie rodzą się i żyją wolni i równi wobec prawa rzekł jeden z przedstawicieli konstytuanty.
– Celem każdej organizacji politycznej jest utrzymanie naturalnych i nieprzedawnionych praw człowieka dopowiedział drugi.
Spisaliśmy wszystkie postulaty tak powstała pierwsza w dziejach Francji konstytucja. Ciekawe, że polską obalono tak szybko. Nie pomyśleliśmy, iż u nas może stać się podobnie. Kolejny błąd. Za dużo błędów popełniliśmy. Dlatego tu jestem w ciemnym, zimnym, wilgotnym pomieszczeniu więziennym. Nikogo nie winię, Bóg mnie ukarał. Mogłem do tego nie dopuścić. Sumienie szkoda, że odezwało się tak późno. Szkoda zginęło tylu niewinnych ludzi… Może jednak to było konieczne? Znów za dużo rozmyślam. Od momentu, gdy mnie aresztowano, nieustannie rozmyślam. Co robi Margot? Czy jest szczęśliwa? Chciałbym, żeby była. Wszystko to robiłem dla niej. Z miłości. Och, trzeba było pozostać w domu i nie zajmować się polityką…
Wywołaliśmy wojnę. Kolejny błąd. Za dużo ich, za dużo. Tak bardzo chcieliśmy zaradzić problemom. Nie wystarczyła nam walka wewnętrzna musieliśmy zaangażować w to Austrię i Prusy. Ponosiliśmy ciągłe klęski. Koalicja była silniejsza niż przypuszczaliśmy. Wydaliśmy więc odezwę „Ojczyzna w niebezpieczeństwie” wzywającą do walki. Nigdy nie zapomnę zresztą niewiele już mi czasu pozostało gdy do Paryża przybył oddział ochotników z Marsylii. Byli radośni, pełni życia i nadziei.
– Do broni, hej! Ojczyzny dzieci! Czas wieńcem chwały ubrać skroń! Do walki ludu stań! Śpiewali.
Ta pieśń, tak piękna, nadal „grzeje” me serce i sprawia, że łzy płyną mi po licach. Oni też zginęli. Wiedzieli, iż zginą, a jednak śpiewali. Dlaczego? Dlaczego ja nie miałem tyle odwagi?
Wybuchła druga rewolucja.… Było to w dniach dziewiątym i dziesiątym sierpnia 1792 roku. Czy było to konieczne? Wtedy zaczęło się najgorsze. Jakobini Danton. Oni wszyscy. Niech ich piekło pochłonie! Wybacz Boże! Stworzyli piekło tu, we Francji, w swej własnej ojczyźnie. Zniszczyli wszystko. Przekreślili dzieło konstytucji wprowadzili terror. Nikt już nie mógł spać spokojnie. Pamiętam zapłakaną Margot, siedzącą w nocy na stołku. Wsłuchiwała się w hałasy uliczne.
– Co z nami będzie? Pytała.
Odpowiedź nadeszła wkrótce. Przyszli wieczorem. Zapukali do drzwi
– Aresztujemy was, obywatelu, w imię rewolucji. Użyjemy broni, jeśli stawicie opór Margot płakała, krzyczała… serce mnie ściska na jej wspomnienie. Przecież mogłem temu zapobiec. Dlaczego nie urodziłem się sto lat wcześniej? Dlaczego?
We wrześniu, dwudziestego, 1792 roku, zwyciężyliśmy koalicję pod Valmy. Przestraszyli się nas i wycofali. Dziwne. Jednak to zwycięstwo. Może to znak? Tak.
Dwa miesiące temu Robespierre zwyciężył ostatecznie. Ludwik XVI i Maria Antonina zostali ścięci. Może więc zwyciężyliśmy?
– Jedzenie! Woła strażnik więzienny.
Muszę kończyć.
To moje życie było dziwne. Nie boję się go stracić. Śmierć jest bliska. Czuję… walczyłem o dobro mego narodu, o równość wobec prawa i tolerancję. Chciałem uwolnić Francuzów od władzy tyrana. Co zrobiłem? Dałem im nowego. Robespierre… och, ten jakobin! Chciałbym walczyć pod Valmy i tam stracić życie. Na polu chwały. Nie… stracą mnie, podobne jak przeszło dwa tysiące innych ludzi. Mam jedynie nadzieję, że wkrótce się to skończy i zapanuje pokój. Dla Margot…


poniedziałek, 18 lutego 2013

Kamienie na szaniec - Aleksander Kamiński

Wydawnictwo: Książnica
Katowice 1995
Oprawa: miękka
Liczba stron: 204
ISBN: 83-7232-075-2




„Kamienie na szaniec” każdy z moich rówieśników zna ze szkoły podstawowej jako lekturę obowiązkową. Czy jest nią nadal? Przyznaję, że nie wiem i szczerze mówiąc – nie ma to dla mnie znaczenia.
Pierwszy raz przeczytałam „Kamienie…” w 1997 roku i od tego czasu czytam przynajmniej raz do roku. Jedynie w 2010 zrobiłam (niezamierzenie) wyjątek.
Dlaczego tak często wracam do tej – nie tak przecież długiej – powieści, która nie jest fikcją literacką, a jedynie delikatnie sfabularyzowanym pamiętnikiem jednego z bohaterów wydarzeń z tamtych strasznych dni?
Odpowiedź jest prosta – to nie tylko historyczna, świetnie napisana książka o młodych ludziach, z którymi można się łatwo utożsamić. To również historia prawdziwych przyjaźni, czystych miłości, opowieść o lojalności, dążeniu do celu (ale nie, jak dzisiaj to się często prezentuje – po trupach). To świetna lekcja patriotyzmu – jak sam autor mówi o Rudym, Alku, Zośce i ich kompanach – o ludziach, którzy potrafili pięknie żyć. Czerpali z życia pełnymi garściami, nie liczyli na cuda, ale zdobywali wszystko ciężką pracą – uczyli się, pracowali, pomagali rodzicom i przyjaciołom, a poza tym potrafili służyć swej Ojczyźnie.
Nadto „Kamienie…” mają dla mnie niesamowity wymiar edukacyjny. Sięgam po nie niemal zawsze, gdy czuję, że nic mi się nie chce, że jestem zmęczona, przepracowana, mam dość. Jestem szczęśliwą mężatką.  Mam własne mieszkanie. Do spłaty kilka niewielkich kredytów (na wykończeniu z resztą). Co roku jeżdżę gdzieś na wakacje (również za granicę). Mam oboje Rodziców, którzy żyją w związku małżeńskim od ponad 30 lat. Skończyłam dwa kierunki studiów. Mam przyjaciół, z którymi czasami pójdziemy do pubu lub na inną imprezę. A mimo tego – ciągle czuję niedosyt, lubię pomarudzić, że jestem zmęczona i znudzona, że nie stać mnie na dwukrotne w roku wakacje za granicą, że w weekendy nie wypoczywam.
Panie i Panowie – marudni Polacy – siedemdziesiąt lat temu na mapach Europy nie było naszego kraju. Nie było rządu, na który moglibyśmy psioczyć. Nie było prezydenta. Nie było dziurawych dróg – nie było dróg. Nie było drogiego jedzenia – nie było jedzenia. Nie było państwowych szkół, które naszym zdaniem nie są bezpłatne – nie było polskich szkół. Nikt nie myślał o zagranicznych wakacjach – każdy cieszył się, że rano otwierał oczy i nadal jeszcze żył. Nikt nie narzekał na za dużo lekcji do odrobienia i przymus szkolny – oni nie musieli się uczyć, a jednak spotykali się potajemnie, późnymi wieczorami i sami sobie zadawali różne zadania do wykonania. Im się chciało – stworzyć lepszy świat dla nas – nie zaprzepaśćmy tego.
Rada dla każdego, kto lubi marudzić i narzekać, że jest mu ciężko i na nic już nie ma siły i czasu – wróćcie (jeśli już kiedyś czytaliście) do „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego – być może inaczej spojrzycie na swoje codzienne problemy – przez pryzmat tych młodych ludzi, którzy takich określeń zdawali się nie znać.

Druga szansa - Ewa Chani Skalec

Na ławce w parku siedzi przestraszona dziewczyna, do której podchodzi uśmiechnięte dziecko. Dziewczynka – może sześcioletnia – pcha przed sobą wózek z lalką i badawczo przygląda się dziewczynie, która widzi ją, jak przez mgłę, choć na niebie świeci słońce. To łzy i strach zacierają jej możliwość wyraźnego widzenia.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy zaczynała klasę maturalną. Była dobrą uczennicą, miała wysokie aspiracje. Marzyła o tym, że dostanie się na dziennikarstwo, napisze kilka dobrych artykułów do prasy, dzięki którym zasłynie w świecie, być może jakiś czas popracuje jako korespondent dla któregoś z czasopism turystycznych, a później poświęci się całkowicie pisaniu powieści, na które miała już wówczas setki pomysłów. Przygotowywała się do matury i egzaminów wstępnych. Poprosiła swego polonistę, by pomógł jej w skompletowaniu materiałów literackich do prezentacji. Z pewnością żadne z nich nie spodziewało się, że te kilka spotkań zaowocuje gorącym romansem.
Profesor Paweł – tak właśnie mówili do niego uczniowie – był przystojnym mężczyzną w kwiecie wieku. Czarne włosy, wielkie brązowe oczy, zdrowa opalenizna, intelektualista, który nie stronił od sportów. Kamila podkochiwała się w nim od pierwszej klasy – z pewnością nie ona jedna – ale do głowy jej nie przyszło, że on może odwzajemniać jej uczucia. Okazało się jednak, że urzekła go już dawno ta krucha brunetka, która każdą wolną chwilę poświęcała na czytanie i pisanie.
Tamten pierwszy pocałunek był dla obojga szokiem. Kiedy dotarło do nich, co się właśnie stało, byli absolutnie zdezorientowani i przez pierwszych kilka minut nie odezwali się do siebie słowem. Najtrudniejszy był pierwszy tydzień – później w końcu poddali się uczuciom. Spotykali się w tajemnicy – co by się stało, gdyby grono pedagogiczne, rodzice i uczniowie dowiedzieli się o ich romansie? Co prawda Kamila była już pełnoletnia, jednak…
Mijały tygodnie, przyszła zima, rozpoczął się nowy rok. Matura zbliżała się wielkimi krokami, wybiła godzina zero dla studniówki. W pięknej granatowej sukni z kryształkami i wysoko upiętymi włosami, Kamila weszła na salę, powodując, że Pawłowi zaparło dech w piersiach. Miał ochotę chwycić ją w ramiona i całować do upadłego, nie zwracając uwagi na pozostałych uczestników imprezy. Ostatecznie jednak musiał się opanować i dany był im tylko jeden taniec.
Rozpoczęły się ferie. Okłamując rodziców i wszystkich znajomych – Kamila wybrała się na kilka dni do Zakopanego, gdzie już na nią czekał. Spędzili tam wspaniałe dni i noce, właściwie nie wychylając nosa z wynajętego pokoiku na poddaszu starego, drewnianego domku. Romans stulecia – myślała, wracając do domu i wspominając pocałunki, którymi obsypywał ją niemal non stop.
Zaczął się drugi semestr i nagle coś się wydarzyło. Do klasy – co za głupota przenosić się na trzy miesiące przed maturą, myślała w pierwszej chwili – dołączył nowy kolega. Wysoki, świetnie zbudowany, typ buntownika. Chodził w czarnej skórzanej kurtce, włosy ledwie odrastały od czaszki, zielone oczy przypatrywały się wszystkim z mieszaniną ciekawości i złości. Nabijany ćwiekami czarny plecak był jego nieodłącznym atrybutem, podobnie jak wytarte jeansy i skórzane, wysokie buty z dziesiątkami sprzączek. Koledzy patrzyli na niego podejrzanie, koleżanki usuwały się z drogi w obawie, że może zrobić im krzywdę. Nauczyciele… byli zachwyceni jego inteligencją i erudycją, a jednocześnie martwili się jego wyglądem i tym, ile palił.
Widząc, że Krystian sporo czyta, Paweł zaproponował, by Kamila spędziła z nim trochę czasu i pomogła mu nadrobić zaległości. Zgodziła się, zdziwiona tym, że naprawdę chciała go lepiej poznać. Z resztą – robiła to właściwie dla Pawła. Chłopak okazał się naprawdę zjawiskowy i nawet ona musiała przyznać, że nie czytała tyle, co on. Potrafili tak dyskutować całymi godzinami. Nie jeden raz i nie dwa zasiedziała się u niego do późna, albo on u niej. Paweł zaczynał być zazdrosny, ponieważ tracili kolejne wieczory i teraz spotykali się góra trzy razy w tygodniu. Tęsknił za nią. Ona też tęskniła, ale nie potrafiła oprzeć się pokusie kolejnych godzin spędzonych w towarzystwie nowego kolegi.
– Zosiu, wracamy – woła rudowłosa kobieta po trzydziestce, zwracając się do córeczki, która siedzi w piaskownicy i buduje kolejną wieżę zamku.
            Dziewczyna przygląda się tej scenie i nie może odpędzić od siebie wspomnienia tamtego wypadu nad jezioro. Do matury został tydzień i postanowili się trochę rozerwać. Zośka, Marta, Sławek, Eliza, Krystian i ona – weekend w wynajętej chatce nad Jeziorem Srebrnym. Pogoda ich zaskoczyło – świeciło słońce, temperatura nagle skoczyła do trzydziestu stopni – zupełnie jakby był to prezent specjalnie dla nich. Bawili się wyśmienicie. W sobotni wieczór Marta i Sławek urwali się gdzieś na dyskotekę – spotykali się już od dwóch lat i chyba potrzebowali pobyć trochę tylko we dwójkę. Zośka była zachwycona okolicą i namówiła Elizę na wycieczkę krajoznawczą. Kamila wykręciła się bolącym kolanem, które stłukła rano na niewielkim molo.
            Zostali tylko we dwójkę. Krystian zaskoczył ją, szykując znakomitą kolację. Usiedli na – górnolotnie brzmiące określenie – tarasie, zapalili świeczki i długo, długo rozmawiali.
– Popływajmy – zaproponował nagle i nie mogła uwierzyć, że się zgodziła. Woda była lodowata i nie miała najmniejszego zamiaru wchodzić do niej w ten weekend. Nawet nie zabrała ze sobą stroju kąpielowego.
Doskonale znała tatuaż na jego ramieniu, jako że pod skórzaną kurtką nosił zazwyczaj koszulkę bez rękawów. Kiedy jednak zaczął się rozbierać, poczuła dreszcz. Z łopatek wychodziły dwa czarne skrzydła, które biegły wzdłuż całych pleców aż po… kolana. Westchnęła cicho i przygryzła wargi, czując się winna, że ten widok ją podniecił. Pomyślała o szerokich ramionach Pawła i jego kochającym wzroku. Potrząsnęła głową i starała się wyrzucić w głowy widok Krystiana, który zdążył już na szczęście zanurzyć się w wodzie po samą szyję. Dołączyła do niego, trzęsąc się – woda nie była lodowata – miała wrażenie, że wchodzi do balii wypełnionej ciekłym azotem.
            Kiedy wyciągnął do niej rękę, zawahała się na moment. Spojrzała mu głęboko w oczy, co nie było łatwe, kiedy zważyć, że wędrowały po jej dekolcie. Wiedziała, że serce dudni jej w piersiach, oddech stał się płytki i urywany. W końcu podała mu dłoń i pozwoliła przyciągnąć się do niego. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście centymetrów, czuła na twarzy jego gorący oddech. Chciała coś powiedzieć, ale nie starczyło jej sił. Pozwoliła mu absolutnie na wszystko, czerpiąc z jego pieszczot nieograniczoną przyjemność.
            Wychodziła z jeziora z poczuciem winy i wstydem, że zdradziła Pawła. Jednocześnie – była szczęśliwa i spełniona. Krystian szedł tuż obok, obejmując ją w pasie. Pobiegli do domku, zamarzając i szybko schowali się pod kocem. Pocałowała go namiętnie, mając ochotę na więcej.
– No pięknie – chwilkę nas nie ma, a tu już rozpusta – roześmiała się Zośka, stojąc w progu. – Nie przeszkadzajcie sobie, przejdziemy się jeszcze z Elizką – dodała, kiedy zobaczyła zawstydzenie na ich twarzach. Okręciła się na pięcie i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Kamila i Krystian roześmiali się szczerze i wrócili do pieszczot. Ani razu tej nocy, ani następnego dnia nie pomyślała o Pawle. Dopiero w poniedziałek, kiedy stanęła na szkolnym dziedzińcu. Nie wiedziała, jak ma mu o tym powiedzieć – nie chciała go zranić. Na swój własny sposób, nadal go kochała. Był jej pierwszym mężczyzną, szanowała go, podziwiała, była nim zafascynowana i nie chciała, by cierpiał z jej powodu. Wiedziała, jednak, że musi porozmawiać z nim jak najszybciej – zanim do jego uszu dojdą – a z pewnością doszłyby – plotki na temat wydarzeń z nad jeziora.
Musiał oprzeć się o ławkę, niemalże stracił równowagę. Patrzył na nią z niedowierzaniem i nic nie mówił. Słuchał jedynie, jakby się zastanawiał, czy na pewno się już obudził. Zwiesił głowę, bezsilny, pokonany, zdradzony. Nie odezwał się ani słowem, pozwalając jej odejść. Wiedział, że tak musi być – miała szansę na normalny związek, na chłopaka, którego nie będzie musiała przed nikim ukrywać. On był jedynie kulą u nogi, a ona wreszcie została uwolniona. Było jej przykro, kiedy patrzyła w jego smutne oczy. Chciała, żeby na nią nakrzyczał, wyzwał ją. Nazwał zwykłą dziwką. Do niczego takiego nie doszło. Zachował się jak rycerz, którym zawsze dla niej był.
Szkoła się zakończyła. Zdali maturę. Dostali się na wymarzone studia – Kamila na dziennikarstwo, Krystian na lingwistykę stosowaną. Na balu maturalnym przetańczyli razem całą noc, właściwie nie przestając się całować. Kamila zdawała sobie sprawę z tego, że Paweł to wszystko widzi i z pewnością źle się czuje, nie mogła jednak tego wytłumaczyć Krystianowi. Nie chciała mieć przed nim tajemnic, ale ten jeden sekret postanowiła zachować – dla dobra Pawła, jak sobie tłumaczyła.
Po wspólnie spędzonych wakacjach na wsi u dziadków Krystiana, wrócili do miasta. Opaleni, wypoczęci, zaspokojeni. Kamila zaczęła palić. Zrobiła sobie niewielki tatuaż na karku, co straszliwie nie spodobało się jej rodzicom. Pokłócili się, powiedzieli sobie o kilka słów za wiele i ostatecznie na początku listopada zaproponowała Krystianowi, by wynajęli jakąś kawalerkę i zamieszkali razem. Zgodził się z optymizmem. Szczęśliwym zrządzeniem losu znaleźli lokum w ciągu tygodnia, drugie tyle czasu spędzili na jego urządzaniu i jeszcze na koniec miesiąca zamieszkali na trzydziestu metrach kwadratowych.
Wspólne Święta, radosny sylwester, na którego zaprosili wszystkich znajomych (nieprawdopodobne, że na tak niewielkiej przestrzeni mogło się zmieścić i naprawdę dobrze bawić ponad pięćdziesiąt osób), romantyczne walentynki w trakcie pierwszej wspólnej sesji. Wtedy właśnie coś się zaczęło psuć.
– Proszę pani – mówi jakiś starszy mężczyzna, który nie wiadomo kiedy przysiadł się obok niej. – Proszę pani, telefon dzwoni.
            Dziewczyna otwiera torebkę, szuka i nie może znaleźć. Siwy staruszek przygląda się jej badawczo, w końcu ręką wskazuje kieszeń, z której dochodzi denerwujący dźwięk. Dziewczyna odbiera, starając się opanować emocje i nie dać po sobie poznać, jak trzęsie jej się głos.
– Dobra wiadomość – ni to pyta, ni to stwierdza sąsiad z ławeczki. Kiwa jedynie głową na potwierdzenie, a kąciki jej ust unoszą się niemal niezauważalnie. Dobra wiadomość.
            Sesja zrujnowała Krystiana. Wszystkie pieniądze, jakie posiadał, wydał na tabletki, na Plusssze, na kawę, papierosy, takie i siakie lekkie narkotyki. Tak przynajmniej mówił Kamili. Widziała, jak staczał się na dno, ale jej słowa wchodziły jednym uchem i wychodziły drugim. Płakała, kiedy wychodził z domu, szukała rad wśród znajomych. Wracał – pijany, zaćpany, czasami z siniakiem tu, czy tam. Przez dwa miesiące nie dostała od niego grosza i sama musiała zapłacić czynsz, opłacić rachunki za telefon, Internet, kupić sobie podręczniki do przedmiotów na kolejny semestr.
            Po ostatnim egzaminie zaprosił ją na kolację. Romantyczna restauracja, świece na stoliku, on pokrył wszystkie koszty. Przeprosił, obiecał, że się poprawi, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Uwierzyła. Poprawił się. Wszystko było dobrze – znów był tym wspaniałym człowiekiem, w którym się zakochała. Cieszyły go studia, czuł się rewelacyjnie na uczelni. Roztaczał przed nią wizję wspaniałej kariery naukowej, która go czeka. Pomagał jej, kiedy miała gorsze dni.
            Letnia sesja… Teraz dopiero pokazał, że skrzydła wytatuowane na plecach należą raczej do szatana, niż anioła. Zagwarantował jej istne piekło. Nie skończyło się na piciu i ćpaniu. Zapraszał kolegów, z którymi się uczył. W domu zapanował chaos i syf – walające się brudne talerze, potłuczone szklanki, pety porozrzucane w najmniej spodziewanych miejscach, trawka tu, maryśka tam. Miała sińce pod oczami, tyle łez wypłakała, ale nic nie pomagało. Może by to zniosła, gdyby na bałaganie się skończyło. Nawet mogła mu darować szastanie pieniędzmi. Niestety poszedł o krok dalej.
            Pierwszy siniec na policzku pojawił się dzień po jej ostatnim kolokwium. Pił, krzyczał, bił. Obiad był niedobry, na stole nie było miejsca na jego notatki, w łóżku nie dawała mu satysfakcji. Cierpiała prawdziwe męki. Postanowiła wrócić do rodziców – spakowała walizkę i już miała wyjść, kiedy wrócił z imprezy. Wpadł w istny szał – właściwie zmasakrował jej twarz, zdarł z niej ubranie i zgwałcił w korytarzu, po czym poszedł do łóżka i powiedział jedynie, że tam na nią czeka. Siedziała, skulona pod ścianą, zapłakana, zakrwawiona. Dopiero kiedy usłyszała jego chrapanie, chwyciła za walizkę i cichutko wymknęła się z mieszkania.
            Było jej wstyd przed rodzicami, nie wiedziała, do kogo zwrócić się o pomoc. Siedziała na tej samej ławeczce, co teraz – cały czas jeszcze miała siniaki na twarzy, mimo że upłynęły już prawie dwa tygodnie. Krystian siedział w areszcie, a ją czekały wszystkie nieprzyjemności związane z rozprawą w sądzie. Przyglądała się dzieciom biegającym po placyku zabaw i zastanawiała, co się stanie z tym maleństwem, które rosło w niej. Nie powiedziała mu, że jest w ciąży. Chciała jedynie się od niego uwolnić, a dziecko mogło ją do niego przywiązać do końca życia. Myśląc o swojej przyszłości nawet nie zauważyła, że przed nią stanął… Paweł.
            Po tym wszystkim, co zrobiła, po całym tym bólu, który mu wyrządziła – był ciepły, spokojny, uśmiechnięty. Nawet nie wiedziała, jak to się stało, że opowiedziała mu o wszystkim. Nawet rodzice nie wiedzieli, że spodziewała się ich wnuka. Pozwolił jej się wypłakać na swoim ramieniu, przytulił, zaprosił na kawę. Nie narzucał się, ale jasno dał do zrozumienia, że zawsze może do niego przyjść, wygadać się, wypłakać, szukać rady, czy po prostu towarzystwa.
            Rozprawa była koszmarem, ale Paweł był zawsze obok. Kiedy Krystian zobaczył ją po raz pierwszy, była w piątym miesiącu ciąży i nie dało się już tego ukryć. Wyzwał ją od zdzir, nie domyślając się w ogóle, że dziecko jest jego. Nie przeszkadzało jej. Wręcz przeciwnie – cieszyła się. Kiedy w końcu usłyszała wyrok, kamień spadł jej z serca.
            Był początek marca, kiedy poczuła pierwsze skurcze. Zrobiło jej się słabo i oparła się o ścianę bloku. Rozejrzała się wokoło i dotarło do niej, że zaledwie przecznicę dalej jest jej liceum, a tam… Paweł. Resztką sił doszła do drzwi i poprosiła woźnego, żeby go poprosił. Strach w jego oczach mówił sam za siebie, kiedy ją zobaczył. Rzucił wszystko i pojechał z nią do szpitala. Nie odszedł na krok, dopóki nie zasnęła po przerażająco długim i bardzo bolesnym porodzie.
            „Minęły już prawie trzy lata od tamtej wiosny – myśli dziewczyna – Czekam na szczęśliwe zakończenie.” Uśmiecha się do starszego pana, który nadal siedzi obok i karmi gołębie okruszkami chleba. Wstaje powoli, kłania mu się i kieruje do bramy parkowej. Po drugiej stronie ulicy znajduje się szpital miejski.
            Mała Sylwia stała się oczkiem w głowie rodziców – Paweł podał w aktach swoje nazwisko w rubryce dotyczącej ojcostwa. Pomagał jej każdego dnia, otaczał miłością i czułością, nie żądając niczego w zamian. Jak mogła go nie kochać? Nie mogła. Kochała każdego dnia mocniej, aż w końcu odważyła mu się to powiedzieć. Wybiegł z domu, jak rażony piorunem. Wrócił po kilkudziesięciu minutach – z bukietem kwiatów i pierścionkiem zaręczynowym. Po pół roku zostali małżeństwem.
            Niedługo cieszyli się szczęściem. Zaledwie po miesiącu od dnia ślubu, Paweł poszedł z Sylwią na spacer, kiedy Kamila była na uczelni. Jakiś idiota wjechał w przystanek autobusowy. W ostatniej chwili Pawłowi udało się wypchnąć wózek i uratować córeczkę. Niestety – od dwóch miesięcy leżał w szpitalu i lekarze nie rokowali sukcesu. To było jak wyrok – nigdy więcej nie stanąć na nogi. Już mieli amputować nogi, kiedy nagle pojawił się w szpitalu zagraniczny profesor, który zaproponował operację. Nie dawał wielkich szans, ale dawał nadzieję. Przed chwilą dzwonił Paweł. Powiedział tylko jedno zdanie:
– Zrobiłem właśnie cztery kroki, Kochanie.

środa, 13 lutego 2013

Paróweczki... inaczej

Wyśmienita, szybka w przygotowaniu, smaczna potrawa, która zachwyca smakiem i aromatem każdego z moich gości. W ostatnim czasie moje danie pokazowe numer jeden (dziękuję Magdzie F. za ten przepis). A oto, jak przygotować to extra danie.

Potrzebne Wam będą:
- parówki,
- ogórki kiszone albo konserwowe (używam w zależności od tego, które akurat mam i z każdymi smakuje wyśmienicie),
- cebule,
- ketchup (ewentualnie sos pomidorowy),
- oliwa/masło (tłuszcz do podsmażenia cebulki),
- przyprawy wedle uznania (na pewno sól i pieprz, a reszta – co lubicie),
- świetnie też smakuje po dodaniu czarnych oliwek.



Cebulkę należy obrać i posiekać. Niekoniecznie w kostkę, mogą być "nitki" i tak się później w garnku rozpuszczą. 
Parówki i ogórki kroimy w kostkę – niezbyt drobną, tak około centymetra po przekątnej.
Do garnka wlewamy tłuszcz i podsmażamy posolona cebulkę, by się zeszkliła. Następnie dodajemy parówki i czekamy aż się delikatnie zarumienią.
Kiedy już widzimy, że lekko zmieniły kolor, wrzucamy ogórki, zalewamy ketchupem lub sosem pomidorowym i przyprawiamy do smaku. Ja używam około piętnastu różnych przypraw, za każdym razem w trochę innej ilości i zawsze coś jeszcze dodaję. Ostatnio były to: bazylia, majeranek, lubczyk, słodka papryka, pieprz cayenne, przyprawa do ryb, do musaki, do tzatzyków, imbir, sezam, rozmaryn i tymianek.
Jeśli lubicie oliwki – dodajcie. Ja czasem dorzucam garść czarnych – na sam koniec, właściwie już po wyłączeniu kuchenki.
Wszystko to razem musi się pogotować jeszcze z dziesięć minut i voila.
Można podawać z chlebem, ryżem, kaszą, soczewicą... Ja najbardziej lubię z ciemnym makaronem.
Smacznego!



Miasto książek

Miasto książek to – chyba nikogo nie zdziwi – blog poświęcony książkom. Niezwykły jednak i w nieco innej konwencji niż Dune Fairytales.

Prowadzi go Paulina Surniak, filolog angielski, robiąca doktorat dziewczyna, ktora ma prawdziwy talent do pisania, a czytać po prostu kocha. 

Lekkie pióro, ciekawe podejście do tematu i intrygujący wybór lektur to jedna z mocnych stron bloga:
miastoksiazek.blox.pl, który mie osobiście zachwycił. Mam ochotę przeczytać wszstkie wpisy, choć wiem, że nie starczy mi czasu, ponieważ są ich chyba setki.

Co dodaje temu blogowi kolorytu i trochę egzotyki – pani Paulina uwielbia podróżować i często, poza recenzjami książek, umieszcza tu opowieści ze swoich podróży, ubarwione pieknymi fotografiami, które chwytają za serce równie mocno, jak jej teksty.

Gorąco polecam zaglądanie do Miasta książek – to nie tylko dobrze napisane recenzje, ale również ciekawa wizja otaczającego świata.

 


The Black Cat - Edgar Allan Poe

FOR the most wild, yet most homely narrative which I am about to pen, I neither expect nor solicit belief. Mad indeed would I be to expect it, in a case where my very senses reject their own evidence. Yet, mad am I not—and very surely do I not dream. But to-morrow I die, and to-day I would unburthen my soul. My immediate purpose is to place before the world, plainly, succinctly, and without comment, a series of mere household events. In their consequences, these events have terrified—have tortured—have destroyed me. Yet I will not attempt to expound them. To me, they have presented little but Horror—to many they will seem less terrible than barroques. Hereafter, perhaps, some intellect may be found which will reduce my phantasm to the common-place—some intellect more calm, more logical, and far less excitable than my own, which will perceive, in the circumstances I detail with awe, nothing more than an ordinary succession of very natural causes and effects.
From my infancy I was noted for the docility and humanity of my disposition. My tenderness of heart was even so conspicuous as to make me the jest of my companions. I was especially fond of animals, and was indulged by my parents with a great variety of pets. With these I spent most of my time, and never was so happy as when feeding and caressing them. This peculiarity of character grew with my growth, and in my manhood, I derived from it one of my principal sources of pleasure. To those who have cherished an affection for a faithful and sagacious dog, I need hardly be at the trouble of explaining the nature or the intensity of the gratification thus derivable. There is something in the unselfish and self-sacrificing love of a brute, which goes directly to the heart of him who has had frequent occasion to test the paltry friendship and gossamer fidelity of mere Man.
I married early, and was happy to find in my wife a disposition not uncongenial with my own. Observing my partiality for domestic pets, she lost no opportunity of procuring those of the most agreeable kind. We had birds, gold-fish, a fine dog, rabbits, a small monkey, and a cat.
This latter was a remarkably large and beautiful animal, entirely black, and sagacious to an astonishing degree. In speaking of his intelligence, my wife, who at heart was not a little tinctured with superstition, made frequent allusion to the ancient popular notion, which regarded all black cats as witches in disguise. Not that she was ever serious upon this point—and I mention the matter at all for no better reason than that it happens, just now, to be remembered.
Pluto—this was the cat's name—was my favorite pet and playmate. I alone fed him, and he attended me wherever I went about the house. It was even with difficulty that I could prevent him from following me through the streets.
Our friendship lasted, in this manner, for several years, during which my general temperament and character—through the instrumentality of the Fiend Intemperance—had (I blush to confess it) experienced a radical alteration for the worse. I grew, day by day, more moody, more irritable, more regardless of the feelings of others. I suffered myself to use intemperate language to my wife. At length, I even offered her personal violence. My pets, of course, were made to feel the change in my disposition. I not only neglected, but ill-used them. For Pluto, however, I still retained sufficient regard to restrain me from maltreating him, as I made no scruple of maltreating the rabbits, the monkey, or even the dog, when by accident, or through affection, they came in my way. But my disease grew upon me—for what disease is like Alcohol!—and at length even Pluto, who was now becoming old, and consequently somewhat peevish—even Pluto began to experience the effects of my ill temper.
One night, returning home, much intoxicated, from one of my haunts about town, I fancied that the cat avoided my presence. I seized him; when, in his fright at my violence, he inflicted a slight wound upon my hand with his teeth. The fury of a demon instantly possessed me. I knew myself no longer. My original soul seemed, at once, to take its flight from my body and a more than fiendish malevolence, gin-nurtured, thrilled every fibre of my frame. I took from my waistcoat-pocket a pen-knife, opened it, grasped the poor beast by the throat, and deliberately cut one of its eyes from the socket! I blush, I burn, I shudder, while I pen the damnable atrocity.
When reason returned with the morning—when I had slept off the fumes of the night's debauch—I experienced a sentiment half of horror, half of remorse, for the crime of which I had been guilty; but it was, at best, a feeble and equivocal feeling, and the soul remained untouched. I again plunged into excess, and soon drowned in wine all memory of the deed.
In the meantime the cat slowly recovered. The socket of the lost eye presented, it is true, a frightful appearance, but he no longer appeared to suffer any pain. He went about the house as usual, but, as might be expected, fled in extreme terror at my approach. I had so much of my old heart left, as to be at first grieved by this evident dislike on the part of a creature which had once so loved me. But this feeling soon gave place to irritation. And then came, as if to my final and irrevocable overthrow, the spirit of PERVERSENESS. Of this spirit philosophy takes no account. Yet I am not more sure that my soul lives, than I am that perverseness is one of the primitive impulses of the human heart—one of the indivisible primary faculties, or sentiments, which give direction to the character of Man. Who has not, a hundred times, found himself committing a vile or a silly action, for no other reason than because he knows he should not? Have we not a perpetual inclination, in the teeth of our best judgment, to violate that which is Law, merely because we understand it to be such? This spirit of perverseness, I say, came to my final overthrow. It was this unfathomable longing of the soul to vex itself—to offer violence to its own nature—to do wrong for the wrong's sake only—that urged me to continue and finally to consummate the injury I had inflicted upon the unoffending brute. One morning, in cool blood, I slipped a noose about its neck and hung it to the limb of a tree;—hung it with the tears streaming from my eyes, and with the bitterest remorse at my heart;—hung it because I knew that it had loved me, and because I felt it had given me no reason of offence;—hung it because I knew that in so doing I was committing a sin—a deadly sin that would so jeopardize my immortal soul as to place it—if such a thing wore possible—even beyond the reach of the infinite mercy of the Most Merciful and Most Terrible God.
On the night of the day on which this cruel deed was done, I was aroused from sleep by the cry of fire. The curtains of my bed were in flames. The whole house was blazing. It was with great difficulty that my wife, a servant, and myself, made our escape from the conflagration. The destruction was complete. My entire worldly wealth was swallowed up, and I resigned myself thenceforward to despair.
I am above the weakness of seeking to establish a sequence of cause and effect, between the disaster and the atrocity. But I am detailing a chain of facts—and wish not to leave even a possible link imperfect. On the day succeeding the fire, I visited the ruins. The walls, with one exception, had fallen in. This exception was found in a compartment wall, not very thick, which stood about the middle of the house, and against which had rested the head of my bed. The plastering had here, in great measure, resisted the action of the fire—a fact which I attributed to its having been recently spread. About this wall a dense crowd were collected, and many persons seemed to be examining a particular portion of it with very minute and eager attention. The words "strange!" "singular!" and other similar expressions, excited my curiosity. I approached and saw, as if graven in bas relief upon the white surface, the figure of a gigantic cat. The impression was given with an accuracy truly marvellous. There was a rope about the animal's neck.
When I first beheld this apparition—for I could scarcely regard it as less—my wonder and my terror were extreme. But at length reflection came to my aid. The cat, I remembered, had been hung in a garden adjacent to the house. Upon the alarm of fire, this garden had been immediately filled by the crowd—by some one of whom the animal must have been cut from the tree and thrown, through an open window, into my chamber. This had probably been done with the view of arousing me from sleep. The falling of other walls had compressed the victim of my cruelty into the substance of the freshly-spread plaster; the lime of which, with the flames, and the ammonia from the carcass, had then accomplished the portraiture as I saw it.
Although I thus readily accounted to my reason, if not altogether to my conscience, for the startling fact just detailed, it did not the less fail to make a deep impression upon my fancy. For months I could not rid myself of the phantasm of the cat; and, during this period, there came back into my spirit a half-sentiment that seemed, but was not, remorse. I went so far as to regret the loss of the animal, and to look about me, among the vile haunts which I now habitually frequented, for another pet of the same species, and of somewhat similar appearance, with which to supply its place.
One night as I sat, half stupified, in a den of more than infamy, my attention was suddenly drawn to some black object, reposing upon the head of one of the immense hogsheads of Gin, or of Rum, which constituted the chief furniture of the apartment. I had been looking steadily at the top of this hogshead for some minutes, and what now caused me surprise was the fact that I had not sooner perceived the object thereupon. I approached it, and touched it with my hand. It was a black cat—a very large one—fully as large as Pluto, and closely resembling him in every respect but one. Pluto had not a white hair upon any portion of his body; but this cat had a large, although indefinite splotch of white, covering nearly the whole region of the breast. Upon my touching him, he immediately arose, purred loudly, rubbed against my hand, and appeared delighted with my notice. This, then, was the very creature of which I was in search. I at once offered to purchase it of the landlord; but this person made no claim to it—knew nothing of it—had never seen it before.
I continued my caresses, and, when I prepared to go home, the animal evinced a disposition to accompany me. I permitted it to do so; occasionally stooping and patting it as I proceeded. When it reached the house it domesticated itself at once, and became immediately a great favorite with my wife.
For my own part, I soon found a dislike to it arising within me. This was just the reverse of what I had anticipated; but—I know not how or why it was—its evident fondness for myself rather disgusted and annoyed. By slow degrees, these feelings of disgust and annoyance rose into the bitterness of hatred. I avoided the creature; a certain sense of shame, and the remembrance of my former deed of cruelty, preventing me from physically abusing it. I did not, for some weeks, strike, or otherwise violently ill use it; but gradually—very gradually—I came to look upon it with unutterable loathing, and to flee silently from its odious presence, as from the breath of a pestilence.
What added, no doubt, to my hatred of the beast, was the discovery, on the morning after I brought it home, that, like Pluto, it also had been deprived of one of its eyes. This circumstance, however, only endeared it to my wife, who, as I have already said, possessed, in a high degree, that humanity of feeling which had once been my distinguishing trait, and the source of many of my simplest and purest pleasures.
With my aversion to this cat, however, its partiality for myself seemed to increase. It followed my footsteps with a pertinacity which it would be difficult to make the reader comprehend. Whenever I sat, it would crouch beneath my chair, or spring upon my knees, covering me with its loathsome caresses. If I arose to walk it would get between my feet and thus nearly throw me down, or, fastening its long and sharp claws in my dress, clamber, in this manner, to my breast. At such times, although I longed to destroy it with a blow, I was yet withheld from so doing, partly by a memory of my former crime, but chiefly—let me confess it at once—by absolute dread of the beast.
This dread was not exactly a dread of physical evil—and yet I should be at a loss how otherwise to define it. I am almost ashamed to own—yes, even in this felon's cell, I am almost ashamed to own—that the terror and horror with which the animal inspired me, had been heightened by one of the merest chimaeras it would be possible to conceive. My wife had called my attention, more than once, to the character of the mark of white hair, of which I have spoken, and which constituted the sole visible difference between the strange beast and the one I had destroyed. The reader will remember that this mark, although large, had been originally very indefinite; but, by slow degrees—degrees nearly imperceptible, and which for a long time my Reason struggled to reject as fanciful—it had, at length, assumed a rigorous distinctness of outline. It was now the representation of an object that I shudder to name—and for this, above all, I loathed, and dreaded, and would have rid myself of the monster had I dared—it was now, I say, the image of a hideous—of a ghastly thing—of the GALLOWS!—oh, mournful and terrible engine of Horror and of Crime—of Agony and of Death!
And now was I indeed wretched beyond the wretchedness of mere Humanity. And a brute beast —whose fellow I had contemptuously destroyed—a brute beast to work out for me—for me a man, fashioned in the image of the High God—so much of insufferable wo! Alas! neither by day nor by night knew I the blessing of Rest any more! During the former the creature left me no moment alone; and, in the latter, I started, hourly, from dreams of unutterable fear, to find the hot breath of the thing upon my face, and its vast weight—an incarnate Night-Mare that I had no power to shake off—incumbent eternally upon my heart!
Beneath the pressure of torments such as these, the feeble remnant of the good within me succumbed. Evil thoughts became my sole intimates—the darkest and most evil of thoughts. The moodiness of my usual temper increased to hatred of all things and of all mankind; while, from the sudden, frequent, and ungovernable outbursts of a fury to which I now blindly abandoned myself, my uncomplaining wife, alas! was the most usual and the most patient of sufferers.
One day she accompanied me, upon some household errand, into the cellar of the old building which our poverty compelled us to inhabit. The cat followed me down the steep stairs, and, nearly throwing me headlong, exasperated me to madness. Uplifting an axe, and forgetting, in my wrath, the childish dread which had hitherto stayed my hand, I aimed a blow at the animal which, of course, would have proved instantly fatal had it descended as I wished. But this blow was arrested by the hand of my wife. Goaded, by the interference, into a rage more than demoniacal, I withdrew my arm from her grasp and buried the axe in her brain. She fell dead upon the spot, without a groan.
This hideous murder accomplished, I set myself forthwith, and with entire deliberation, to the task of concealing the body. I knew that I could not remove it from the house, either by day or by night, without the risk of being observed by the neighbors. Many projects entered my mind. At one period I thought of cutting the corpse into minute fragments, and destroying them by fire. At another, I resolved to dig a grave for it in the floor of the cellar. Again, I deliberated about casting it in the well in the yard—about packing it in a box, as if merchandize, with the usual arrangements, and so getting a porter to take it from the house. Finally I hit upon what I considered a far better expedient than either of these. I determined to wall it up in the cellar—as the monks of the middle ages are recorded to have walled up their victims.
For a purpose such as this the cellar was well adapted. Its walls were loosely constructed, and had lately been plastered throughout with a rough plaster, which the dampness of the atmosphere had prevented from hardening. Moreover, in one of the walls was a projection, caused by a false chimney, or fireplace, that had been filled up, and made to resemble the red of the cellar. I made no doubt that I could readily displace the bricks at this point, insert the corpse, and wall the whole up as before, so that no eye could detect any thing suspicious. And in this calculation I was not deceived. By means of a crow-bar I easily dislodged the bricks, and, having carefully deposited the body against the inner wall, I propped it in that position, while, with little trouble, I re-laid the whole structure as it originally stood. Having procured mortar, sand, and hair, with every possible precaution, I prepared a plaster which could not be distinguished from the old, and with this I very carefully went over the new brickwork. When I had finished, I felt satisfied that all was right. The wall did not present the slightest appearance of having been disturbed. The rubbish on the floor was picked up with the minutest care. I looked around triumphantly, and said to myself—"Here at least, then, my labor has not been in vain."
My next step was to look for the beast which had been the cause of so much wretchedness; for I had, at length, firmly resolved to put it to death. Had I been able to meet with it, at the moment, there could have been no doubt of its fate; but it appeared that the crafty animal had been alarmed at the violence of my previous anger, and forebore to present itself in my present mood. It is impossible to describe, or to imagine, the deep, the blissful sense of relief which the absence of the detested creature occasioned in my bosom. It did not make its appearance during the night—and thus for one night at least, since its introduction into the house, I soundly and tranquilly slept; aye, slept even with the burden of murder upon my soul!
The second and the third day passed, and still my tormentor came not. Once again I breathed as a freeman. The monster, in terror, had fled the premises forever! I should behold it no more! My happiness was supreme! The guilt of my dark deed disturbed me but little. Some few inquiries had been made, but these had been readily answered. Even a search had been instituted—but of course nothing was to be discovered. I looked upon my future felicity as secured.
Upon the fourth day of the assassination, a party of the police came, very unexpectedly, into the house, and proceeded again to make rigorous investigation of the premises. Secure, however, in the inscrutability of my place of concealment, I felt no embarrassment whatever. The officers bade me accompany them in their search. They left no nook or corner unexplored. At length, for the third or fourth time, they descended into the cellar. I quivered not in a muscle. My heart beat calmly as that of one who slumbers in innocence. I walked the cellar from end to end. I folded my arms upon my bosom, and roamed easily to and fro. The police were thoroughly satisfied and prepared to depart. The glee at my heart was too strong to be restrained. I burned to say if but one word, by way of triumph, and to render doubly sure their assurance of my guiltlessness.
"Gentlemen," I said at last, as the party ascended the steps, "I delight to have allayed your suspicions. I wish you all health, and a little more courtesy. By the bye, gentlemen, this—this is a very well constructed house." [In the rabid desire to say something easily, I scarcely knew what I uttered at all.]—"I may say an excellently well constructed house. These walls—are you going, gentlemen?—these walls are solidly put together;" and here, through the mere phrenzy of bravado, I rapped heavily, with a cane which I held in my hand, upon that very portion of the brick-work behind which stood the corpse of the wife of my bosom.
But may God shield and deliver me from the fangs of the Arch-Fiend! No sooner had the reverberation of my blows sunk into silence, than I was answered by a voice from within the tomb!—by a cry, at first muffled and broken, like the sobbing of a child, and then quickly swelling into one long, loud, and continuous scream, utterly anomalous and inhuman—a howl—a wailing shriek, half of horror and half of triumph, such as might have arisen only out of hell, conjointly from the throats of the dammed in their agony and of the demons that exult in the damnation.
Of my own thoughts it is folly to speak. Swooning, I staggered to the opposite wall. For one instant the party upon the stairs remained motionless, through extremity of terror and of awe. In the next, a dozen stout arms were toiling at the wall. It fell bodily. The corpse, already greatly decayed and clotted with gore, stood erect before the eyes of the spectators. Upon its head, with red extended mouth and solitary eye of fire, sat the hideous beast whose craft had seduced me into murder, and whose informing voice had consigned me to the hangman. I had walled the monster up within the tomb!