Dune fairytales

środa, 29 stycznia 2014

Dzieci planety Ziemia – Luiza Dobrzyńska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2013
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 314
ISBN: 978-83-64426-00-1
Będzie to jedna z najcięższych recenzji, do jakich usiadłam w ostatnim czasie. Ta niepozorna ze względu na swą objętość (przecież zaledwie 300 stron właściwego tekstu) powieść spowodowała u mnie prawdziwą lawinę przemyśleń. Zarówno w sferze filozoficznej, jak i językowej. Dawno już nie zdarzyło się, bym tak drobiazgowo podeszła do jakiejkolwiek lektury i zrobiła sobie w czasie czytania tyle notatek. Czy to dobrze? Przekonajcie się sami.
Autorka ma już na koncie trzy powieści, a za "Duszę" zdobyła na zeszłorocznym Falkonie II nagrodę literacką Nautilius. Jest wielką fanką Star Treka i... to widać w jej powieści, o czym jeszcze wspomnę. Szczególnie, że widoczne to jest w zupełnie innych sferach, niż można by się spodziewać. "Dzieci planety Ziemia" nie mają właściwie wiele wspólnego ze space operą. Przypuszczam jednak, że gdyby miały – też, jako fanka serii – byłabym ukontentowana. Luiza Dobrzyńska idzie jednak o krok dalej i jest to dość duży krok.
Nie sądź książki po okładce? Dlaczego nie? Okładka powieści – o dziwo – bardzo mi się podoba. Z reguły wolę spokojniejsze, a jednak coś w niej jest. Zaproszenie do poznania tego nowego świata, planety Patris, na którą przybyli ludzie z dalekiej Ziemi? Chyba tak, zaproszenie to dobre słowo. Zastrzeżenia? Mało wyróżniający się tytuł. Wolałabym, by był zapisany czarną czcionką, jak nazwisko Autorki.
Przejdźmy do treści. Wspomniałam już, że rzecz się dzieje na planecie Patris. Ludzie przybywają tam w nie do końca jasnych dla mnie okolicznościach. Wiemy, że na Ziemi miała miejsce katastrofa ekologiczna i w związku z tym od lat prowadzony jest program kosmiczny mający na celu znalezienie miejsc, które staną się nowymi domami ludzkości. Dlaczego jednak na wyprawę udali się ci konkretni bohaterowie, nie wiemy. W niektórych miejscach wydaje się to zupełnie logiczne, aż tu nagle okazuje się, że wybudzona pasażerka w ogóle nie wiedziała, że wysłano ją w podróż kosmiczną. Innym razem znów wybudzony zostaje kryminalista, a przecież wiadomo, że tacy są w ziemskim społeczeństwie usuwani. Cóż... na amen, że tak kolokwialnie powiem. Takie maleńkie niekonsekwencje są do wychwycenia przy uważnym czytaniu, choć mimo wszystko nie przeszkadzają za bardzo. Chciałabym... przeczytać jakieś opowiadanie nawiązujące do tej powieści, które wytłumaczyłoby mi, jak wyglądał wybór tej załogi i pasażerów. Być może takie wyjaśnienie znajduje się w trzech wcześniejszych powieściach Autorki. Chyba się na nie skuszę ;)
"Dzieci planety Ziemia" to przygodówka, obyczajówka, kryminał, sf i romans w jednym. Pewnie jeszcze o jakimś gatunku zapomniałam, ponieważ powieść porusza tak wiele zagadnień i tak pięknie je łączy w spójną całość, że chylę czoła przed Luiza Dobrzyńską. Już samo to, że zaskakiwała mnie właściwie na każdej stronie jest wielkim sukcesem. Co prawda przewidziałam ostatnia scenę... chyba jest do przewidzenia dla wnikliwej czytelniczki. Tak, czytelniczki. Myślę, że mężczyźni mogą się nie domyślić. Jednakże jeśli chodzi o pozostałe strony – ciągle byłam zaskoczona. W pewnym momencie przestałam już nawet próbować zgadnąć, co się będzie dalej dziać. I tak bym nie zgadła, tyle tu niesamowitych niespodzianek. Rzeczywiście czułam się, jakbym wraz z kapitanem Kirkiem Willnerem, Estrellą Solis i resztą bohaterów trafiła na tę niesamowitą, pełną tajemnic planetę.
Patris wydawała się być niemalże rajem dla osób, które pamiętają jedynie miasta i nieliczne tereny ekologiczne, do których wstęp mieli tylko wybrańcy. To prawdziwa kraina mlekiem i miodem płynąca. Zieleń, mnóstwo przydatnych kopalin, zwierzęta, które w większości (poza harpoidami) zdają się nie być dla człowieka groźne, a stanowić mogą całkiem dobry pokarm. Szczególnie w porównaniu z chemicznymi zamiennikami jedzenia, do których załoga już przywykła. Owszem, zbudowanie całej infrastruktury, nowego świata właściwie, to nie jest coś prostego i zdają sobie z tego sprawę. Szczególnie teraz, kiedy utracili kontakt z rodzinną planetą i nawet nie wiedzą, czy ona jeszcze istnieje. Patris zdaje się oddawać im wszystko, co ma w sobie najlepszego. Czy jednak na pewno nie jest niebezpieczna? W końcu już wcześniej próbowano ją skolonizować, ale wieści o załodze Hawkinga przepadły. Jakby... stało się coś złego.
Świat, który opisuje Dobrzyńska jest zupełnie inny od tego, który znamy dzisiaj. A jednak... Tak łatwo uwierzyć, że do tego właśnie nieuchronnie zmierzamy. Czy "Dzieci planety Ziemia" mają być dla nas przestrogą? Swego rodzaju drogowskazem? Wszakże wiele już takich dzieł powstało, które to miały nas wystraszyć przed zgubnym zapatrzeniem w technologię, grzebaniem w ludzkim DNA czy próbami stworzenia sztucznej inteligencji... Przestrzegały, opisywały straszliwe skutki, my czytaliśmy, rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się i... dalej przecież robimy swoje. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że zamiast pisać teraz recenzję go gazety, siedzę na blogu. Jak daleko posunie się ludzkość, by ułatwić sobie codzienne życie? Czy powróci do programów eugenicznych, nad którymi przecież pracowano w hitlerowskich Niemczech? Czy spartańska zasada porzucania kalekich znów powróci do łask? Czy być może normalnym stanie się, że światem rządzić będzie wojsko, utrzymując pokój swą żelazną ręką, ręką naprawdę świetnie uzbrojoną? Co się stanie, jeśli naukowcom uda się stworzyć prawdziwe androidy, niczym Data ze Star Treka, czy Raul z powieści? Czym jest tak naprawdę człowiek, co sprawia, że jesteśmy gatunkiem wyróżniającym się spośród innych istot? Na te i wiele innych pytań Dobrzyńska stara się odpowiedzieć w swej najnowszej powieści. Choć chyba odpowiedzieć to złe słowo. Stara się nas naprowadzić, skierować nasz tok myśli na te problemy. Odpowiedzieć musimy sobie sami. A potem... już tylko działać, albo znów zapomnieć...
Muszę tu również pochwalić, że bohaterowie tej historii próbują naprawdę zrozumieć otaczający ich świat. I to nie tylko naukowo. Autorka świetnie pokazuje relatywizm ocen. To, czy coś jest dobre, czy złe. Wystarczy czasami jedno pokolenie, by zupełnie odwróciły się wartości, którymi ludzie się kierują. Kilkaset lat to prawdziwa przepaść i nieraz aż trudno pojąć, że o takiej jednej pewnej przecież rzeczy można było w ogóle myśleć w inny sposób. Bo jakże to? A jednak. Takie ukazanie zmian w świadomości społeczeństw bardzo podwyższa ocenę tej powieści.
No to jeszcze kilka plusów. Autorka zdecydowanie wie, o czym pisze. Jej wiedza w zakresie biologii, chemii, biochemii musi być olbrzymia. Wie także dużo na temat kształtowania się planet, życia na nich, kolejnych faz ewolucji. "Dzieci planety Ziemia" to naprawdę dobra powieść science fiction, a nie tylko fiction. Nagromadzenie danych jednak tak ładnie wplecione zostało w fabułę, że absolutnie nie razi. Zresztą na końcu książki znajduje się jeszcze słowniczek wyjaśniający niektóre trudne pojęcia oraz te, które Autorka stworzyła na potrzeby tego konkretnego tekstu. Niektóre hasła znalazły się tam – moim zdaniem – niepotrzebnie, być może jednak mniej zaznajomionemu z sf czytelnikowi się przydadzą. 
Bardzo ładnie komponują się z całością wyjątki z kroniki prowadzonej przez Estrellę, czyli Ettę. Być może wiecie już, że zawsze lubię takie dodatki, pokazujące zdarzenia z perspektywy danej osoby... pamiętniki, listy, zapiski wszelakie. Te akurat tworzą oficjalną i publiczną kronikę, a nie są jedynie zdaniami pisanymi do poduchy, ale i tak bardzo dobrze uzupełniają treść, przy okazji w żaden sposób nie zdradzając, co się za chwilę stanie.
Zanim dojdę do ostatniego plusa, zapoznajcie się z kilkoma negatywnymi uwagami. Przede wszystkim przecinki. Czasami postawione są w dziwnych miejscach, co dezorientowało mnie w czytaniu. To jest, niestety, największy minus całej książki. Trochę za często też pojawiały się w początkowej fazie wyrażenia w cudzysłowie. Nie pojmowałam tego zapisu, na szczęście około setnej strony Autorka przestała ich używać. Denerwowały mnie krótkie łączniki zamiast długich myślników, które powinny być używane w dialogach.
W jednym miejscu nastąpiła swego rodzaju konsternacja. Cały akapit został powtórzony słowo w słowo i już myślałam, że to błąd i jakieś fragmenty wydrukowano dwukrotnie. Okazało się, że jednak nie. Rozumiem, że zadano jedno i to samo pytanie dwa razy, w związku z czym udzielono takiej samej odpowiedzi. Jednak użyłabym innych słów, a nie przepisywała całą odpowiedź, jak wykutą na pamięć regułkę, szczególnie, że udzielał jej człowiek, a nie android, którego można by o takie powtórzenie posądzić.
Moje ostatnie "ale". Powieść napisana jest dojrzale, szczególnie w warstwie merytorycznej. Powiedziałabym nawet, że bardzo dojrzale. Dlatego dziwią w niektórych momentach frazy, które wyglądają, jakby wyszły prosto z wypracowania gimnazjalisty. Przypadków takich było, na szczęście, tylko kilka i można je pominąć, ale dziwiły bardzo, ponieważ reszta jest napisana na dość wysokim poziomie (pomijając nieszczęsne przecinki).
Ostatni plusik na zakończenie. Autorka puszcza oczko do fanów Star Treka. Jakie oczko? Ano takie, że niektórych swych bohaterów nazwała... trekowo. Np. jeden z nich to Rod Denberry (dla tych, którzy nie wiedzą, twórca kultowej serii to Gene Roddenberry), a kapitan ma na imię Kirk (nazwisko kapitana z oryginalnej serii ST). Ponadto pojawia się w powieści również doktor Derkacz, a kim w rzeczywistości jest Piotr Derkacz, fandom polski doskonale wie.
Podsumowanie? Cieszę się, że nie wprowadziłam systemu oceniania typu ileś punktów na ileś, bo wówczas – za te nieszczęsne przecinki – ocena mogła by okazać się znacznie zaniżona. Jeśli kogoś takie rzeczy nie denerwują, to koniecznie po tę powieść musi sięgnąć. Właściwie, nawet jeśli denerwują, to musi, ponieważ "Dzieci planety Ziemia" to historia niebagatelna, mądra, dobrze przemyślana, wciągająca... Po prostu naprawdę bardzo, bardzo dobra. Ma dużą szansę, by znaleźć się wśród najlepszych w tym roku, choć wiadomo – mamy dopiero styczeń. W każdym razie gorąco ją Wam polecam, a sama niedługo zorientuję się w kwestii zakupienia wcześniejszych pozycji autorstwa Luizy Dobrzyńskiej.

Recenzja pochodzi z bloga: http://dune-fairytales.blogspot.com/


Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro
http://bialepioro.pl/
 

niedziela, 26 stycznia 2014

Zawojować świat

W tym roku, jak być może zauważyliście, ostro ruszyłam z promocją blogów. Idzie całkiem nieźle, choć przecież nawet styczeń się jeszcze nie skończył. Bardzo mnie to cieszy. Nawiązałam wiele ciekawych kontaktów w ciągu tych trzech tygodni (pierwsze dni leniuchowałam trochę, tzn. czytałam). Mogę się pochwalić m.in. dwoma wywiadami, których udzieliłam. Jeśli jesteście zainteresowani, możecie je przeczytać od poniższymi adresami:
A teraz... Teraz wracam do pracy. Świat dzięki internetowi zrobił się podobno mały, chociaż ja nadal czuję, że jest przeogromny i mam ochotę go zawojować ;)

sobota, 18 stycznia 2014

19 stycznia 1809 zdarzyło się... urodził się Edgar Allan Poe

Wpisując w dowolną wyszukiwarkę nazwisko Edgara Allana Poe, zostajemy zarzuceni hasłami typu „ojciec opowieści grozy”, „prekursor horroru w literaturze” itd. Tymczasem patrzę na jego zdjęcie i widzę drobnej postury, bardzo smutnego człowieka o dużych, wymownych oczach i nieproporcjonalnie wysokim czole. W zasadzie gdyby odjąć wąsik i bruzdy wokół oczu oraz ust, to mielibyśmy przed sobą twarz zagubionego, cierpiącego dziecka, które w naturalnym odruchu chciałoby się przytulić i ochronić przed światem.

Niestety w życiu E.A. Poe w zasadzie nie było takich osób, które chciałyby go chronić, troszczyć się o niego i kochać. Urodził się 19 stycznia 1809 roku w Bostonie w rodzinie aktorów Davida i Elizabeth Poe. Gdy miał zaledwie roczek opuścił go ojciec, a rok później zmarła na gruźlicę jego mama. Tym sposobem mając zaledwie dwa latka trafił do rodziny zastępczej – Johna i Frances Allanów, którzy co prawda dali mu swoje nazwisko, ale nigdy go formalnie nie adoptowali. Czy był przez nich kochany? Prawdopodobnie na swój sposób tak, natomiast niewątpliwie został poddany dosyć destrukcyjnemu systemowi wychowawczemu polegającemu na naprzemiennym rozpieszczaniu i agresywnym karaniu. Być może właśnie na skutek takiego wychowania w późniejszej twórczości literackiej miłość zawsze idzie w parze z okrucieństwem i cierpieniem.
W wieku sześciu lat przeniósł się z rodziną Allanów do Anglii, gdzie został oddany do szkoły z internatem w Chelsea. Mogę sobie jedynie wyobrazić jaki wpływ miała taka rozłąka na wrażliwą psychikę małego Edgara. Na szczęście pobyt w internacie trwał stosunkowo krótko, gdyż interesy ponownie zmusiły rodzinę Allanów do przeprowadzki, tym razem z powrotem do Richmond w stanie Wirginia. W 1825 roku John Allan otrzymał pokaźny spadek po swoim zmarłym wuju i udał się na roczne studia językowe na Uniwersytet Virginia. System nauczania na tej uczelni przypominał obecne studia międzywydziałowe, studenci sami wybierali sobie przedmioty, na które mieli ochotę uczęszczać. Niestety w tamtych czasach ten oryginalny system był jeszcze w powijakach, dlatego na uczelni panował chaos, spora ilość studentów zamiast nauce oddawała się hazardowi i innym tego typu rozrywkom… i najzwyczajniej w świecie nie kończyła studiów. Tak było między innymi w przypadku Edgara Allana Poe, który na skutek zgubnego uroku alkoholu i hazardu popadł w poważne długi i rzucił studia.
Ponieważ stosunki z przybranym ojcem były w tym czasie mocno napięte, Edgar zdecydował się nie wracać do domu, lecz udać do Bostonu, gdzie chwytał się każdej możliwej dorywczej pracy, aby zarobić na swoje utrzymanie. Niestety nie był w stanie sobie poradzić, co skłoniło go do sfałszowania swojej metryki i zaciągnięcia się do armii. Pod fałszywym nazwiskiem Edgara A Perry i z dodanymi latami (podał wiek 22 lata,gdy w rzeczywistości miał 18 lat) służył w armii przez dwa lata od 1827 roku do 1829 roku, kiedy to wyprosił u przełożonych wcześniejsze zwolnienie ze służby. Przez cały ten okres Edgar nie miał kontaktu ze swoim przybranym ojcem, nie został nawet powiadomiony o poważnej chorobie swojej przybranej matki, więc kiedy dotarł 29 lutego 1829 roku z powrotem do Richmond dowiedział się, że poprzedniego dnia odbył się jej pogrzeb. Nie był w stanie zbyt długo wytrzymać ze swoim ojczymem pod jednym dachem, więc przeniósł się do swojej ciotki Marii Clemm do Baltimore, gdzie poznał swoją przyszłą żonę – młodziutką Virginię Clemm.
W tym samym czasie jego ojczym ponownie się ożenił i podjął decyzję o wyrzeczeniu się swojego przybranego syna. Tym samym historia zatoczyła koło i Edgar ponownie w przeciągu roku stracił dwójkę rodziców, tym razem przybranych – jedno zmarło, a drugie się go wyparło.
Niektórzy mówią, że prawdziwy talent rodzi się w bólach i z cierpienia bierze swoją siłę; jeśli tak jest, to ilością zaznanego cierpienia Edgar Allan Poe mógłby obdzielić kilku geniuszy.
Ponieważ już od najmłodszych lat pisanie stanowiło jego naturalny sposób komunikacji ze światem, więc po zakończeniu służby wojskowej Poe zdecydował się całkowicie poświęcić karierze literackiej. Był pierwszym, znanym nam, Amerykaninem, który zdecydował się żyć tylko i wyłącznie ze swojej twórczości, co było w tamtych czasach wyjątkowo trudne z powodu braku międzynarodowego prawa autorskiego. Na porządku dziennym było kopiowanie przez amerykańskie magazyny tekstów autorów brytyjskich, ponadto sytuacja magazynów była bardzo niestabilna, wiele z nich zamykano po kilku wydaniach, a autorzy tekstów musieli się dopominać o należne im wynagrodzenie.
Poe do końca życia musiał się zwracać z upokarzającymi prośbami o pieniądze, albo inną formę wsparcia. Sytuacji nie poprawiał wciągający go nałóg alkoholowy.
W 1833 roku nowela „Rękopis znaleziony w butli” zdobyła nagrodę lokalnego czasopisma The Saturday Visitor i przyniosła zainteresowanie jej autorem. Poe został zatrudniony na stanowisku asystenta redaktora Southern Literary Messenger, po kilku tygodniach został zwolniony za przychodzenie do pracy pod wpływem alkoholu, ale dostał kolejną szansę i pracował dla Southern do 1837 roku. W tak zwanym międzyczasie poślubił swoją 13–letnią kuzynkę Virginię Clemm i osiadł w Richmond.
W 1838 roku wydano „Przygody Artura Gordona Pyma”, a rok później 2–tomowe „Opowieści groteskowo–arabeskowe”. W tym samym czasie współpracował z Burton’s Gentelman’s Magazine, gdzie publikował liczne recenzje zyskując sobie opinię bezkompromisowego krytyka.
Nosił się z zamiarem wydawania własnego czasopisma, miało się nazywać The Stylus, jednak magazyn nie ujrzał światła dziennego za jego życia.
W styczniu 1842 roku u Virginii pojawiły się pierwsze objawy gruźlicy. Stres związany z chorobą żony jeszcze bardziej pogłębił problem alkoholowy Allana, co zaowocowało tym, że trudno mu było utrzymać przez dłuższy czas posadę w jakimkolwiek magazynie. Po pięciu latach ciężkiego zmagania z chorobą, Virginia zmarła w 1847 roku. Biografowie i krytycy twórczości Poe’go w śmierci ukochanych kobiet (najpierw obu matek, potem żony) upatrują źródła powtarzającego się motywu „śmierci pięknej Kobiety”.
Po śmierci żony jego krucha równowaga psychiczna zaczęła gwałtownie słabnąć. Odseparował się od innych pisarzy i coraz bardziej pogrążał w alkoholizmie. 3 października 1849 roku został znaleziony w stanie delirium na ulicy w Baltimore. Według świadków nie miał na sobie własnych ubrań i nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytania. Zmarł w Washington College Hospital 7 października 1849 roku o godzinie 5 nad ranem.

Promując siebie i literaturę

Kochani, zanim pojawi się tu kolejny tekst (już jutro), chciałabym się... pochwalić? Po prostu podzielić z Wami ciekawostką. 
Otóż w czym rzecz. Wywiady z gwiazdami to rzecz popularna i raczej nikogo nie dziwi. Celebryci opowiadają o swoim życiu, o przyjaźniach, o romansach, o stanie kont. Czasem o swoich problemach, nieraz o rzeczach naprawdę ważnych. Niektórzy biorą udział w różnych akcjach społecznych, niosąc pomoc innym. Do tego jesteśmy przyzwyczajeni.
Tym dziwniejsze więc może się wydawać, że ktoś zechciał przeprowadzić wywiad ze mną. W końcu niczego jeszcze nie wydałam, z niczego jakoś specjalnie nie zasłynęłam. A jednak... Okazuje się, że niektórzy uważają mnie za ciekawą osobę i bardzo mi to pochlebia. Nie, nie zamierzam wpaść w samouwielbienie. Wiele ciężkiej pracy przede mną, gdyż teraz nabrałam dodatkowej mocy, Cóż, co innego tonie spełnić własnych oczekiwań, a co innego powiedzieć o swoich planach i potem się z nich nie rozliczyć. A powiedziałam w sieci, więc trochę ludzi ma okazję się o nich dowiedzieć.
Cieszy mnie, że ktoś jeszcze chce przeprowadzać wywiady ze zwykłymi ludźmi. Że nadal liczy się słowo obywatela nieznanego, co wcale nie znaczy pospolitego. Każdy z nas ma coś do powiedzenia, każdy jest w pewien sposób ważny. Ja też się tak poczułam... nie będę temu przeczyć. Przez jedno krótkie popołudnie chodziłam napuszona z dumy, jak ten paw. A co, raz można. Teraz wracam do pracy, a Was zapraszam do przeczytania wywiadu, którego udzieliłam na: http://pomia.pl/component/content/article/248-aktualnosci/wywiady/2279-wywiad-ewa-skalec



środa, 15 stycznia 2014

Hobbit. Pustkowie Smauga

Spóźniona niemal o trzy tygodnie... Ktoś inny miał napisać, ale się nie udało, więc zabieram się do pracy. Dobrze chociaż, że zaraz po powrocie z kina (26 grudnia) zrobiłam sobie notatki – tak na wszelki wypadek.W przeciwnym razie mogłabym mieć znacznie więcej problemów z przywołaniem tego, co rzeczywiście czułam po obejrzeniu "Pustkowia Smauga".
Film, że tak kolokwialnie się wyrażę, trzyma poziom pierwszej części. Jest tu dużo akcji, śmiesznych, przerażających, trzymających w napięciu scen. Czyli wszystkiego po trochu. I dobrze, o to przecież właśnie chodzi. 
Na ile jest zgodny z powieścią? Cóż – przeniesienie na ekran krótkiej bądź co bądź powieści i zrobienie z tego trzech trzygodzinnych filmów wymagało "przyprawienia" fabuły. Tak też się stało. Pojawiają się więc postaci, których w historii Tolkiena możecie szukać ze świeczką, z latarką, czy nawet teleskopem Hubble'a, a i tak nie znajdziecie. Np. piękna elfica Tauriel, do której bije gorące erce krasnoluda Kiliego. Myślę, że ortodoksyjni fani twórczości Tolkiena nie będą, czy tez nie byli zachwyceni tym iście szatańskim mezaliansem. Ja nie mam nic przeciwko, choć zachwycona nie jestem. Samym pomysłem, bo Evangeline Lilly wygląda doprawdy zjawiskowo, czego nie można, niestety, powiedzieć o Orlandzie Bloomie (czyli Legolasie), który... no cóż, postarzał się przez tę dekadę od czasów "Powrotu króla". 
Z racji tego, że Tauriel zauroczyła Kiliego i na dodatek zdaje się odwzajemniać jego uczucia, dochodzi w pewnym momencie do podziału krasnoludów. Nie wszyscy więc dotrą do Ereboru.
Rewelacyjna jest kreacja Benedicta Cumberbatcha, który wciela się w straszliwego Smauga. Nadal świetnie sobie radzą Ian McKellen w roli Gandalfa, Martin Freeman jako Bilbo, czy James Nesbitt w roli Bofura (btw, dzisiaj są urodziny Jamesa, więc dołączamy do najserdeczniejszych życzeń). O Richardzie Armitage'u w roli Thorina nie wspominam, bo to, że jest genialny, fantastyczny, cudowny i do schrupania rozumie sie samo przez się...
Znów piękne widoki, bardzo nastrojowa muzyka (choć przyznaję, że ścieżka dźwiękowa do pierwszej części podobała mi się bardziej),a wszystko to "psują" jedynie przerażające i mrożące krew w żyłach sceny z wielkimi pająkami. Tak, wiem, że musiały się tam pojawić. Były w powieści, były ważne, ale czy... musiały być aż tak odrażające, wielkie, paskudne...? Pewnie musiały, a ja tylko przesadzam. Dla tych widzów, którzy lubią poczuć buzowanie w żyłach to są te sceny, które przypadną Wam do gustu. Szczególnie, jeśli wybierzecie się na wersję 3D.
Podobają mi się, i to bardzo, sceny w Esgaroth. Nawet, jeśli Bard jest trochę inny, niż w powieści. Cóż, większość postaci jest tu trochę innych. i dobrze, ja się z tego ciesze, bo za Thorinem w wersji książkowej, delikatnie mówiąc, nie przepadałam.
Właściwie to chyba nie mam nic do dodania. Obejrzyjcie, bo naprawdę warto.ja już nie mogę doczekać się trzeciej (i ostatniej) części. Premierę planowano na lipiec, jednak ostatecznie przełożono i znów "Hobbit" zagości na ekranach kin w grudniu. Będzie okazja do kolejnego świątecznego wyjścia. Ja się cieszę.
Tak na marginesie, dla tych. którzy mogą się czepiać – czytałam powieść i to nie tak dawno, bo jakieś dwa lata temu. Nie podobała mi się.

Zielony sos

Zdarzają się Wam takie dni, kiedy otwieracie lodówkę i dochodzicie do wniosku, że jest pusta? W szafkach kuchennych też trudno napotkać jakieś smakołyki? Stan na koncie niespecjalnie powala (chyba, że z powodu debetu), albo po prostu za oknem szaro, buro i deszczowo i ochota na spacer do sklepu jakoś nie chce przyjść, a nie macie w zwyczaju zamawiać pizzy, czy innego chińskiego żarełka na telefon? Jeśli tak, to rozumiecie, co mi się przytrafiło dwa dni temu. W szafach raczej pustki, bo zapasy po Świętach się skończyły. Za oknem deszcz i wichura. W lodówce pusto, w zamrażalniku porcja obiadowa dla jednej osoby. Cóż zrobić? Wyszukałam resztkę ciemnego makaronu. Tak akurat dla mnie. Co do niego? Cóż, coś trzeba wykombinować, bo przecież nie będę się malować, czesać i ubierać w te wszystkie szaliki, czapki i rękawiczki po to tylko, by móc coś dobrego zjeść. O, nie – to do mnie niepodobne. Zresztą uwielbiam robić coś pysznego z... niczego!
W taki oto sposób powstał niesamowicie pyszny, kremowy zielony sos.
Do garnka wsypałam trochę sproszkowanego czosnku i curry. Tak, żeby zakryło mniej więcej połowe powierzchni dna. Następnie włożyłam spory kawałek smalcu – taką dobrą łyżkę i na małym ogniu delikatnie rozpuszczałam. Kiedy smalec zaczął dawać znaki, że się już zagrzał, dolałam odrobinę wrzątku – wyszło tego tak na oko około centymetra wysokości, po czym wrzuciłam kostkę bulionową. Skorzystałam z bulionu na żeberkach, ponieważ jest najbardziej aromatyczny, ale myślę, że każdy inny smak byłby równie dobry. Kiedy bulion zaczął się rozpuszczać, dosypałam odrobinę imbiru i cynamonu, a na koniec niecałą łyżeczkę cukru i trochę słodkiej sproszkowanej papryki. Cały czas mieszałam, a sosik gotował się na minimalnym ogniu. 
Teraz czas na dodanie bardziej konkretnych składników. Doszło więc do tego cudu pół słoiczka pesto bazyliowego. Mieszałam, mieszałam, by się nie przypaliło i zyskało ładną konsystencję, po czym dolałam kolejno: sok jabłkowy (pozostałość po prażonych jabłkach, więc to prawdziwy sok, ale pewnie i taki kupny się nada), sok z mandarynek (kupny, prawdopodobnie smak niewiele różni się od klasycznego pomarańczowego) i mleko. Nie potrafię powiedzieć, ile tego wyszło. Poziom sosu podniósł się łącznie o jakieś półtora centymetra, ale dodawałam wszystkiego na oko, po prostu wykańczając butelki i kartoniki, które stały w lodówce.
Na sam koniec dorzuciłam jeszcze małą łyżeczkę masła i trochę przyprawy do mięs. Następnie gotowałam tak długo, żeby część wody odparowała. Kiedy całość miała już konsystencję budyniu, zestawiłam z ognia i zakryłam pokrywką. Ugotowałam szybko ciemny makaron i voila. Obiad gotowy.

wtorek, 14 stycznia 2014

Być zdrowym i szczęśliwym, czyli kilka słów o fizjoterapii, refleksoterapii i szczęściu

Zastanawiacie się czasem, jak znaleźć równowagę między ciałem i duchem w tym naszym dzisiejszym, zabieganym świecie? Martwicie się bólem pleców, chorym żołądkiem, albo przeżyliście operację i macie problemy z powrotem do codziennych czynności? A może po prostu chcielibyście znaleźć inspirację, by zdrowo żyć, nie chorować i być po prostu szczęśliwymi ludźmi? Karolina Wiśniewska – magister fizjoterapii, dyplomowany refleksolog i masażysta, człowiek o wielkim sercu, otwarty na każdego, osoba pełna marzeń, które spełnia każdego dnia, pomagając innym... podpowie Wam, co możecie zrobić, by to szczęście odnaleźć.

Sama pisze o sobie w ten sposób: 
Uwielbiam się rozwijać, poszerzać swoją wiedzę. Dużo czytam. Interesuję się człowiekiem i wszystkim, co z człowiekiem związane: m.in. psychologią, medycyną wschodnią, zdrowym odżywianiem, ruchem. Dzięki temu w terapii mogę podejść do każdego w sposób indywidualny, holistyczny. Preferuję metody jak najbardziej naturalne, które wykorzystują mądrość naszego ciała i które z nim nie walczą. Chętnie dzielę się z innymi tym, co wiem.

Na stronie i blogu dzieli się z czytelnikami swoją wiedza i doświadczeniem zdobywanym każdego dnia. Przy okazji możecie się dowiedzieć, jakie ciekawe wydarzenia w Poznaniu – dotyczące oczywiście zdrowia – mają bądź będą mieć miejsce. Może i Wy z nich skorzystacie. Zapraszam do odwiedzania i czytania na:




Tort Eden

Zrobiłam go trochę na wyczucie. Częściowo według przepisu, który rok wcześniej mi zupełnie nie wyszedł. Obiecałam soi nigdy do niego nie wrócić, ale... zawzięłam się i postanowiłam spróbować raz jeszcze. Efekt? Iście niebiańska uczta, choć właściwie za sprawą tej drugiej części, która wymyśliłam sama, kremu z przepisu rodzinnego oraz dżemu domowej roboty. Feeria smaków drażniących podniebienie delikatnością czekolady, kwaskowością mirabelek i cytryny oraz rozpływającym się w ustach kremem maślano-jajecznym z odrobiną nalewki na spirytusie to coś znacznie wspanialszego, niż tort czekoladowy z wisienką na szczycie. Wypróbujcie sami – na pewno się nie zawiedziecie. Przepraszam tylko za jakość zdjęć – tort tak wszystkim smakował, że zanim olśniło mnie, iż należy wykonać jakieś odpowiednie jego uwiecznienie, zostały już tylko resztki...

Tort Eden składa się z dwóch warstw. Podam kolejno składniki i opis do każdej z nich, a na końcu przepis na krem.

Część czekoladowa. Będziecie potrzebować:
– 10 dkg cukru,
– 15 dkg masła,
– 15 dkg czekolady,
– 15 dkg mąki tortowej,
– łyżeczkę proszku do pieczenia,
– 6 jajek,
– dużą paczkę cukru waniliowego,
– masło i tartą bułkę, jeśli pieczecie w klasycznych, blaszanych formach.
Czekoladę rozpuszczamy w naczyniu na parze. Ja stawiam miskę na garnku, w którym gotuje się woda i delikatnie mieszam czekoladę aż się rozpuści, tworząc zawiesisty sos.
W drugiej misce ucieramy masło z cukrem, po czym dodajemy czekoladę. Następnie, po wymieszaniu na jednolitą masę, dodajemy żółtka i mąkę z proszkiem do pieczenia.
Białka ubijamy na sztywną pianę, po czym delikatnie łączymy z pozostałymi składnikami, mieszając łyżką.
Przelewamy do formy. Ja używam foremek silikonowych, w związku z czym niczym ich nie smaruję, nie wysypuję, ani nie wykładam.Piekę tę część tortu przez około 50 minut w 180 stopniach Celsjusza. Wiele jednak zależy od kuchenki i tego, czy na przykład używacie termoobiegu, czy nie. Po 40 minutach radze spojrzeć, jak wygląda ciasto. Wbijcie w niego wykałaczkę, bądź patyczek do szaszłyków. Jeśli po wyjęciu będzie suchy, ciasto należy za chwilkę wyjąć z piekarnika.

Część druga tortu. Tym razem uszykujcie sobie:
– słoiczek prażonych jabłek, tak około szklanki (ja prażę własne jabłka, więc pakuję w różne niewymiarowe pojemniki),
– szklankę cukru,
– 3 jajka,
– pół szklanki oleju,
– 4 łyżki kakao rozpuszczalnego,
– łyżeczkę cynamonui tyleż kardamonu,
– dwie łyżki dżemu (użyłam dżemu z mirabelek domowej roboty),
– pół buteleczki aromatu cytrynowego,
– półtorej szklanki mąki tortowej,
– łyżeczkę sody oczyszczonej,
– łyżeczkę proszku do pieczenia.
Do robota kuchennego (lub miski, w której następnie będziemy wszystko ubijać mikserem lub malakserem) wrzucamy jabłka, cukier, kakao, przyprawy, aromat cytrynowy i dżem. Wbijamy jajka i wlewamy olej. Następnie wszystko dokładnie ze sobą łączymy aż powstanie ładna, jednolita masa. Dosypujemy mąkę, proszek i sodę, znów miksujemy na gładką masę i taką właśnie przelewamy do formy. Pieczemy znów około 50 minut w 80 stopniach.

W czasie, kiedy piecze się druga warstwa, robimy krem. Oto, czego potrzebujecie:
– kostkę masła,
– 3 jaja, 
– 3/4 szklanki cukru,
– połówkę buteleczki aromatu cytrynowego,
– kilka kropelek spirytusu (bądź innego mocnego alkoholu, ja użyłam nalewki z lipy). 
Białko ubijamy tak długo aż powstanie piękna piana, która w żaden sposób nie będzie chciała opuścić samodzielne miski. Dodajemy do niej cukier i jeszcze chwilę ubijamy. Następnie dorzucamy jeszcze żółtka, i dolewamy aromat oraz alkohol, po czym znów miksujemy. W drugim naczyniu rozcieramy kostkę masła, aż powstanie taka trochę breja maślana i do niej dodajemy pianę jajeczną, delikatnie mieszając to wszystko łyżką. 
Ciasta upieczone, odstawione na jakiś czas do wystygnięcia. Proponuję minimum godzinę od wyjęcia drugiej części z piekarnika. Ja korzystam z lodówki. Właściwie wkladam do niej jeszcze letnie ciasto, tak piętnaście minut po wyjęciu z pieca i czekam jakąś godzinę. 
Kiedy ciacha są już zimne rozkładamy je na stole obok siebie. wybieramy,która część będzie dołem, a która góra. Ja wybrałam na dół część jabłkowo-cytrynową, a na górę część czekoladową. Dół pokrywamy dżemem i czekamy jakieś dziesięć minut, zanim położymy na nim górę ciasta. Kiedy tort jest już złożony i wysoki, pokrywamy go kremem. Ja posypałam jeszcze całość wiórkami kokosowymi, które z Mężem uwielbiamy. 
Voila, tort Eden gotowy, można łapać za widelczyki i próbować. 
Mała rada: uważajcie, by nie zjeść go w całości za pierwszym podejściem. Pójdzie w biodra i kilka innych część ciała, które niekoniecznie chcemy powiększyć, a dla gości nie zostanie ani okruszek. A szkoda, bo dlaczegóż nie mielibyśmy podzielić się tym kawałkiem niebiańskiej pyszności?
Smacznego!

piątek, 3 stycznia 2014

3 stycznia 1892 zdarzyło się... Urodził się J.R.R. Tolkien

Dopiero co w zeszłym tygodniu na ekranach polskich kin zagościła druga część "Hobiita", a dzisiaj obchodzimy urodziny (czy też właściwie rocznicę urodzin) twórcy Śródziemia – J.R.R. Tolkiena.
John Ronald Reuel Tolkien urodził się w Wolnym Państwie Oranii (czyli obecnie RPA) w 1892 roku. Jego ojciec był tam urzędnikiem. John Ronald szybko jednak został półsierotą, domem od tej chwili zajmowała się matka i rodzinie nie wiodło się najlepiej. Często przeprowadzali się, a chłopiec co rusz zmieniał szkoły. Kto wie, czy nie było to jednym z powodów jego zainteresowań.
Cztery lata dzieciństwa spędził w Sarehole Mill na przedmieściach Birningham, która to okolice uznaje się za inspiracje do opisania Shire.
Kiedy John miał siedem lat jego matka przeszła na katolicyzm. Odcisnęło to olbrzymie piętno na chłopcu, który już jako dorosły mężczyzna zawsze otwarcie przyznawał się do bycia rzymskokatolickim chrześcijaninem. Zresztą przetłumaczył nawet Księgę Jonasza, a jeden z jego synów został księdzem.
Miłość do języków zaszczepiła w nim matka. Później spory wpływ mieli nauczyciele i okolice,w których zamieszkiwał. poznawał kolejne języki, w tym wiele wymarłych. Jeśli podsumować, w dorosłym życiu, znał ponad trzydzieści języków, m.in. łacinę, grekę starożytną, staroangielski, gocki, szwedzki, fiński, duński, norweski, hebrajski, francuski, hiszpański, staroislandzki, anglosaski, staroirlandzki, walijski, rosyjski, włoski, esperanto, niderlandzki i niemiecki. Języka polskiego się nie nauczył, choć próbował. Uznał, że jest on dla niego za trudny.
Był współzałożycielem i członkiem stowarzyszeń, w których wraz z kolegami (a później ze studentami) spotykano się i dyskutowano o szeroko pojętej literaturze. Interesował się przede wszystkim językoznawstwem porównawczym.
W czasie pierwszej wojny światowej służył jako tłumacz. Brał udział m.in. w bitwie nad Sommą. Wiele jednak chorował i często był hospitalizowany. Później twierdził, że wojenne doświadczenia tego okresu nie odcisnęły na nim większego piętna.
W latach '20 podjął się nie lada wyzwania – współtworzył New English Dictionary. Praca ta nie tylko wiele go nauczyła, ale była również dobrze płatna, dzięki czemu mógł wraz z rodziną (miał już wówczas żonę i czwórkę dzieci) przenieść się do Leeds, gdzie podjął prace akademicką.
Tolkien opublikował ponad sto prac, jednak najbardziej znany jest ze swych powieści "Hobbit, czyli tam i z powrotem" oraz "Władca Pierścieni", a także z "Silmarillionu" i "Księgi zaginionych opowieści" (którą już po jego śmierci zredagował i opublikował jego syn, Christopher). Wszystko zaś rozpoczęło się od fascynacji językami i podjętej próbie stworzenia własnego języka. Tak właśnie powstały quenya (bazujący na fińskim) i sindarin (oparty na walijskim). tu też warto zauważyć, że znane wszystkim trzytomowe wydanie "Władcy Pierścieni" , jak i trzyczęściowa adaptacja filmowa to skutek braku papieru po drugiej wojnie światowej. powieść ta bowiem została przez Tolkiena napisana i zredagowana jako całość i jedynie trudności, jakie napotykał świat po zakończeniu działań wojennych w latach '40 sprawiły, że "Władca..." trafił do czytelników w trzech częściach. Tak też się przyjęło i zostało, choć sam Autor wielokrotnie podkreślał, że jest to jedna powieść, stanowiąca całość, a składająca się de facto z sześciu ksiąg.
J.R.R. Tolkien zmarł w lutym 1973 roku, w wieku 81 lat i spoczywa, obok swej małżonki, na cmentarzu w Oksfordzie.
Jego powieści tłumaczy się na wszystkie niemal języki, a bohaterowie Śródziemia są znani chyba każdemu, również za sprawą Petera Jacksona, który podjął się nakręcenia filmów na podstawie "Władcy Pierścieni", a teraz również "Hobbita".
Tolkiena uhonorowano wieloma tytułami. Otrzymał wiele prestiżowych nagród, a także najwyższe wyróżnienie państwowe - Order Imperium Brytyjskiego. Co ciekawe sam był przecwnikiem zarówno imperializmu jako takiego, jak i imperialistycznych zapędów Wielkiej Brytanii, czego nie ukrywał nawet w chwili, gdy odznaczenie to przyjmował.
25 marca (w Polsce od 2003 roku) obchodzimy Dzień Czytania Tolkiena. 

czwartek, 2 stycznia 2014

Edgar Allan Poe – non omnis moriar

Kochani, pojawiła się bardzo ciekawa akcja promująca życie i twórczość Edgara Allana Poe. Zapraszam do uczestnictwa na:

Najlepszy przyjaciel by Ewa Chani Skalec – na dobry początek roku :)



W jeziorze odbijały się promienie popołudniowego słońca. Piotruś rzucił kolejny kamyk i patrzył, jak po wodzie rozchodzą się kręgi. Marysia oparła się o pień wierzby i uśmiechała. Była śliczna i wszyscy ją lubili, ale ona wolała spędzać czas z nim, niż z innymi ładnymi dziewczynkami.
Nie do końca rozumieli, dlaczego muszą zmienić szkołę, skoro się nie przeprowadzili. To jakiś pomysł dorosłych, na który nie mogli nic poradzić. Z resztą, Piotruś nie przepadał za szkołą. Lubił się uczyć, ale znacznie gorzej wychodziło mu zawieranie znajomości. Poza Marysią nie miał żadnych kolegów.
*
Białe koszulki i ciemne spodnie. Wszyscy chłopcy wyglądali podobnie. Jedynie Piotruś rzucał się w oczy. Też w białej bluzeczce i granatowych spodniach, zajmował jednak tyle miejsca, co dwóch chłopców stojących obok razem.
Po drugiej stronie boiska zauważył Marysię. Śmiała się, stojąc w kółeczku z kilkoma innymi dziewczynkami. Biała sukienka i czarny sweterek, we włosach białe kokardy. Za chwilę odbędzie się apel, zaraz rozpocznie się nowy rok szkolny.
Słońce świeciło, jak wczoraj nad jeziorem. Jakby zupełnie nie zdawało sobie sprawy z tego, że wakacje dobiegły końca.
*
            Piotruś przyglądał się nowym osobom, przede wszystkim zauważył grupę kilku chłopców stojących przy bramie. Widział miny tych, którzy przechodzili obok – pełne strachu. Odwrócił wzrok, kiedy najwyższy z nich na niego spojrzał. Wyjął z plecaka kanapkę i usiadł na ławeczce.
- Grubasek, może podzieliłbyś się śniadaniem? – usłyszał niespodziewanie.
- Pokaż, co wcinasz, młody – zaśmiał się drugi z chłopców. Miał kręcone czarne włosy i ciemne oczy.
Piotruś wiedział, że nie ma co udawać, iż ich nie zauważył. Ze smutkiem pokazał wysokiemu blondynowi ugryzioną kanapkę z tuńczykiem.
- Ble, ryba – odwrócił się blondyn. – Śmierdzi.
- Jestem Dawid, ten blondas to Alex – powiedział drugi z chłopców. – Lepiej, przynoś smaczniejsze śniadanka, bo szef naszej bandy, „Ławka”, nie będzie zadowolony.
Piotruś przełknął ślinę. Szkoda, że wakacje nie mogą trwać wiecznie.
*
- Jak ci minął dzień? – zapytała Marysia, częstując Piotrusia krówkami.
- Nic ciekawego, a tobie? – odburknął, wkładając słodki cukierek do ust.
- Dobrze. Poznałam kilka miłych dziewczyn. Najfajniejsza z nich jest Kasia. Mówią na nią Karmelka, bo jest taka słodka. Wszyscy ją lubią. Ma nawet chłopaka – dodała po chwili, zniżając głos. – Jutro mi go przedstawi.
Dalej szli już bez słowa, delektując się smakiem krówek i letnim jeszcze słońcem. Piotruś raz po raz wmawiał sobie, że wakacje wcale się nie skończyły, a nieprzyjemna przygoda w szkole była jedynie złym snem.
*
Sławek przewyższał kolegów o głowę. Nic dziwnego – dwa razy już powtarzał piątą klasę i chyba się tym nie martwił. Był opalony, co podkreślała niebieska sportowa koszulka i krótko obcięte, dość jasne włosy.
- Marysiu, poznaj "Ławkę”.
- Ciekawe przezwisko – skomentowała dziewczynka. – Jestem Marysia.
- To dlatego, że często chodzę na siłownię i ćwiczę na ławeczce. Poza tym to brzmi podobnie do mojego imienia. Jestem Sławek – wytłumaczył, podając jej dłoń na przywitanie.
Usiedli przy stoliku i każde z nich wyjęło śniadanie. Marysia spojrzała na Sławka zdziwiona, kiedy zobaczyła, że rozwija kanapkę z papieru dokładnie takiego samego, w jaki pakowała śniadania mama Piotrusia, szybko jednak o tym zapomniała.
*
- Jesteś smutny – zauważyła Marysia, kiedy wędrowali w stronę stawu.
Pogoda była nadal prześliczna. Czas nad wodą pozwoli im powrócić do wakacyjnych marzeń.
- Zmęczony – odpowiedział po chwili, nie chcąc opowiadać o swoich problemach. Liczył, że starsi chłopcy dadzą mu niedługo spokój.
Jezioro lśniło, po powierzchni pływało stado dzikich kaczek. Zawsze poprawiały Piotrusiowi humor, gdy dawały nura do wody. Tym razem kacza magia nie zadziałała.
- Chyba mam coś, co cię rozweseli – powiedziała z szerokim uśmiechem.
Piotruś nie sądził, by jej się to udało, póki nie wyjęła z tornistra… dwóch fajek do robienia baniek mydlanych! Kochana Marysia – zawsze znajdowała sposób, by poprawić mu humor. Bańki mydlane – każde dziecko to wie – są przecież najlepszym lekiem na każdy smutek.
*
Piotruś wspominał zaczarowany taniec pięknych, mieniących się dziesiątkami barw baniek unoszących się nad gładką taflą jeziora.
Ręce trzymał w kieszeniach. Pani prosiła, by dzieci przyniosły dzisiaj coś, co przypomina im o tym, jak ważna jest rodzina. Piotruś miał więc ze sobą stary zegarek, który należał kiedyś do jego pradziadka, kiedy ten był jeszcze bardzo młody. Piękny, srebrny, nakręcany, na krótkim łańcuszku. Był to jego największy skarb.
- Grubasek, spóźnisz się na lekcje – zawołał "Ławka". Piotruś aż podskoczył. A więc nigdy się od niego nie uwolni? – Co tam masz w kieszeni?
Piotruś nie zareagował od razu. Po chwili było już za późno. "Ławka" wyszarpnął jego dłoń z kieszeni i wyjął zegarek. Przyglądał mu się przez chwilę, oglądając ze wszystkich stron.
- Staroć. Pewnie nie działa – schował go do kieszeni, śmiejąc się głośno. – No, gdzie moje śniadanie?
Piotruś się rozpłakał. Był gotowy zrobić cokolwiek, byle odzyskać swój skarb.
- Zrobię, co chcesz, tylko oddaj mi zegarek – wyszeptał przez łzy. – Proszę.
- Ryczący grubas – powiedział „Ławka”, prychając. – Teraz już nie masz szans, by przeżyć bez mojej opieki. Tylko pamiętaj, że ci nie pomogę, jeśli będę głodny.
Sławek obrócił się na pięcie i odszedł. Zegarek pradziadka przepadł…
*
- Wiesz, Karmelka jest fajna, ale już się nam razem nudzi – tłumaczył Sławek. – Pomyślałem, że może ty chciałabyś pójść ze mną na festyn, jako moja nowa dziewczyna.
Marysia nie wiedziała, co o tym myśleć. Przede wszystkim nie chciała sprawić przykrości nowej koleżance. Nie mówiąc już o tym, że nigdy wcześniej nie miała chłopaka.
- Wiesz, ile dziewczyn chciałoby być teraz na twoim miejscu? – dodał, wyjmując z kieszeni zegarek.
- Jaki ładny – powiedziała nieśmiało.
- Podoba ci się? Myślałem, że mógłbym go dać na festynie mojej nowej dziewczynie.
*
Piotruś nie mógł uwierzyć, że Marysia wybierała się na festyn z "Ławką". Jako jego nowa dziewczyna! To do niej nie pasowało. Była grzeczna, dobrze się uczyła, nigdy nie sprawiała nikomu przykrości. Czy naprawdę tak bardzo się zmieniła?
Siedział nad jeziorem. Drzewa zaczynały już zrzucać liście i zielona niedawno polana była teraz czerwono-złota. Trzymał w ręce kasztan. Nawet nie zauważył, że od kilku minut ktoś mu się przygląda.
- Nie mam przy sobie zapałek, żeby zrobić mu nóżki – usłyszał nagle znajomy głos. – Myślę jednak, że to ci się spodoba bardziej, niż kolejny kasztanowy ludzik.
Piotruś spoglądał na Marysię z niedowierzaniem, kiedy wyjęła z kieszeni jego zegarek.
- Przepraszam, że ci od razu nie powiedziałam, dlaczego idę z „Ławką” na festyn.
Włożyła mu zegarek do ręki i usiadła obok. Z drugiej kieszeni wyjęła torebkę krówek. Roześmiali się, rozwijając szeleszczące papierki.
- Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie.
Marysia uścisnęła jego dłoń. Z dala dobiegały odgłosy zabawy, a oni siedzieli spokojnie, obserwując gwiazdy i raz po raz śmiejąc się głośno, właściwie bez powodu.