Dune fairytales

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Babka piernikowa

Kochani, Święta, Święta i po Świętach. Jutro Sylwester, pojutrze zaczniemy 2014 rok. Karnawał całą para. Szykujcie się już na jakieś ciekawe imprezy? Może na jakąś domówkę? A może sami organizujecie zabawę? Albo po prostu mace ochotę na coś dobrego, smakującego jeszcze Bożym Narodzeniem, a szybkiego w wykonaniu? Proponuję zatem babkę piernikową.

Będziecie do niej potrzebowali: 
– jabłka prażone (najlepiej z cynamonem), powiedzmy 250 ml słoiczek,
3 jajka, 
½ szklanki oleju,
1 szklanka cukru,
– cynamon, imbir, kardamon,
– przyprawę do piernika,
– gałkę muszkatałową,
– słodką paprykę w proszku, 
1 ½ szklanki mąki,
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
1 łyżeczka sody oczyszczonej.
 
Ja do wyrabiania większości ciast używam robota kuchennego. Jeśli nim nie dysponujecie – przyda się mikser (albo malakser).  Jabłka wrzucamy do miski, w której będziemy wyrabiać ciasto (czyli ja wrzucam do miski robota). Dodajemy cukier, olej i jajka. Wsypujemy cynamon, imbir, kardamon, przyprawę piernikową, gałkę muszkatałową i odrobinę słodkiej papryki w proszku. Wszystko teraz trzeba dokładnie połączyć. Ubijamy tak długo, aż uzyskamy jednolitą, gładką masę.

Następnie do masy dorzucamy mąkę z dodatkiem proszku do pieczenia i sody oczyszczonej. Znowu ubijamy do uzyskania gładkiej masy, po czym przelewamy ja do formy. Piekę zawsze przez około 50 minut na 180 stopniach Celsjusza. Czasem chwilę dłużej, ale zazwyczaj tyle wystarcza. Nie używam termoobiegu. Nie smaruję formy, ponieważ korzystam z sylikonowych, a jeśli nawet przychodzi mi użyć tradycyjnej blaszki – wykładam ją papierem do pieczenia i również nie smaruję.
 
Jeśli babka bardzo wyrośnie, a to bardzo prawdopodobne, proponuję przekroić ją w poziomie i przełożyć kremem. Do wykonania tego smakołyku przygotujcie sobie:  
– kostkę masła,
– 3 jaja, 
– 3/4 szklanki cukru,
– zapach do ciast (jaki chcecie w smaku),
– kilka kropelek spirytusu (bądź innego mocnego alkoholu). 
 
Ubijamy białko, aż zetnie się piękna i puszysta piana. Dodajemy cukier i znów ubijamy, po czym dorzucamy żółtka. Całą jajeczno-cukrowa masę dokładnie miksujemy.
Masło rozcieramy na masę maślaną – używam do tego specjalnej drewnianej kuli do ucierania (takiego berła pani na kuchennych włościach, hehe).
Łączymy masę jajeczną z maślaną, dodajemy odrobinę zapachu, jaki najbardziej lubimy i kilka kropelek spirytusu. Ja lubię najbardziej olejek waniliowy, czasem też dodaję jeszcze paczuszkę cukru waniliowego, żeby smak był bardziej wyrazisty.
Po dokładnym utarciu kremu, wstawiamy go do lodówki, a gdy ciasto się upiecze i przestygnie, przekładamy je kremem.
 
Z racji tego, że babka jest przełożona jajeczno-maślanym kremem, polecam trzymanie ciacha w lodówce. Zresztą ja na ogół wszystkie ciasta tam przechowuję, ponieważ zdecydowanie bardziej lubię je na zimno, niż w temperaturze pokojowej.  

Bon apetit!

Tajemnice Gór Azaba (część czwarta, ostatnia) – Ewa Chani Skalec

Azalea zadrżała. Nieprzyjemny chłód wdzierał się często do jej niewielkiej izdebki, jednak tym razem było to coś innego. Spojrzała w okno. Na niebie dumnie prężyła się Srebrna Tarcza. Zawsze się jej obawiała, choć przecież nie powinna. Była symbolem Boga. To w noc jej pełni obchodzono największe uroczystości na cześć Wielkiej Czarownicy Marii. Dlaczego więc ją przerażała? Czy miało to jakikolwiek związek z opowieściami snutymi dawno temu przez babkę?
***
            Maria wiedziała, że sama jest sobie winna. Chciała być potężna i niezwyciężona. Pragnęła władzy, potęgi, szacunku. Czy gdyby zdawała sobie sprawę, że magia, którą się posługiwała doprowadzi ją do tak marnego końca, mimo wszystko by się jej uczyła? Z pewnością tak. Znała siebie aż nazbyt dobrze…
            Minęło… Ile? Jeśli liczyć według kalendarza ze świata, z którego przybyła – nieco ponad tysiąc lat. Jeśli brać pod uwagę tutejszy… Tylekroć więcej… Rodziły się nowe imperia i upadały. Kontynenty przesuwały się nieznacznie, ginęły kolejne połacie piaszczystych plaż i pięknych puszczy. Ludzie żyli i umierali. Całe pokolenia, wielkie i mniejsze cywilizacje. Wszystkie zaś niosły na ustach jej imię.
            Jakaż jednak była samotna w tej bezkresnej podróży przez wieki. Czasami z nostalgią wspominała pierwsze lata po przekroczeniu portalu w Górach Azaba i pewnego chłopca, który tak wiele uczynił, by rozsławić ją wśród narodów. Tęskniła za Han-Wu bardziej, niż chciała to przed sobą przyznać. Już nawet nie bolała jego ostateczna zdrada… Z resztą – usunęła po niej wszelkie ślady, a Kronikarz od wieków uważany był za świętego.
            Jak wiele można zmienić słowem. Tak, ludzie z jej świata mieli rację, mówiąc, że piórem można zwyciężyć wojnę. Dzięki Han-Wu zwyciężyła swoją. Czy jednak na pewno?
***
            Staruszka rozejrzała się dokoła. Pusto, cicho. Bezpiecznie? Tego nigdy nie mogła być pewna, ale robiła to już wystarczająco długo, by się nie bać. Dożyła godziwego wieku i nawet, gdyby przyszło jej dzisiaj umrzeć, nie miała żalu do losu. Przez ostatnie niemal sto lat mówiła o Prawdzie. Żałowała tylko jednego – że nie udało jej się ze Słowem trafić do ukochanej wnuczki. Minęło już tyle lat odkąd jej zięć odkrył, czym Samoa zajmuje się naprawdę. Pewnej nocy, gdy usnęła, zabrał żonę i kilkuletnią córeczkę i zniknął. Nie miała pojęcia, dokąd poszli, jak daleko się znajdowali, ani nawet, czy żyli. Pozostawała jedynie nadzieja, że Azalea jest szczęśliwa i że któregoś dnia i do niej dotrze Oświecenie i pozna Prawdę.
            Znów spojrzała na las za sobą – ciemną, złowieszczo wyglądającą, cały czas dziką jeszcze puszczę. Niewielu ludzi zapuszczało się w te nieznane i niebezpieczne tereny, dlatego właśnie tutaj zbudowali swoją kryjówkę. W miejscu, gdzie według starożytnych podań stał kiedyś pałac króla Elfów, Rofama. Nawet, jeśli w tych legendach była odrobina prawdy – nic po tym wspaniałym elfim dworze nie pozostało.
Powoli przesmyknęła się przez niewielką szczelinę i dotarła do ciemnej groty. Towarzyszył jej jedynie głuchy dźwięk kropli spadających raz po raz na kamienną podłogę.
***
            Marię ogarnęło dziwne uczucie. Coś, jakby iskierka magii. Czy to możliwe, by do tych czasów przetrwali jeszcze jacyś ludzie posiadający dar czarowania? Zaintrygowana, skupiła się na źródle tej mocy. Nie dodawało jej sił. Tym bardziej się zdziwiła. Nie spotkała jeszcze takiej magii, która by jej nie pomagała. Czy to znaczyło, że… gdzieś na świecie jest ktoś, kto mógłby ją pokonać? Ciekawe…
            Być może ta interesująca siła nie dodała jej fizycznie energii, jednak wzmocniła psychicznie. Jest więc jeszcze szansa na wyrwanie się z tej czarnej otchłani. Istnieje możliwość powrotu do normalności i… śmierć. Rozochocona, szukała dalej. Las. Widziała las, ale drzew na świecie nie brakowało. Potrzebowała czegoś bardziej konkretnego.
            Kiedyś była naprawdę Wielka. W ułamku sekundy potrafiła zlokalizować dowolną istotę. Teraz, po tysiącleciach nudy, popadła w marazm i nic już jej się nie chciało. Zdolności powoli zanikały, ale – niestety – nie pozwalały jej zginąć. Po wielokroć już sama próbowała sobie odebrać życie – bez skutku.
            Podjęła kolejna próbę. Znów widziała las, ale w pewnym momencie pojawiła się również duża skała obrośnięta ze wszystkich stron mchami i paprociami. Już miała odwrócić od niej wzrok, gdy usłyszała… plusk? Nie padało, w okolicy nie było żadnej rzeczki, jeziora, ani nawet kałuży. Czyli… woda kapie wewnątrz skały, w jakiejś jaskini. To już trop, choć Maria nadal nie miała pojęcia, gdzie szukać pojedynczej skały. Czekała. Będzie czekać tak długo, aż tajemnicza postać mająca magiczne zdolności nie wyjdzie. Maria ma czas. Dużo, aż za dużo czasu. Może tak siedzieć całymi miesiącami i tylko wyczekiwać tego kogoś.
***
– Wiesz, że jeśli znajdą nas kapłani Wielkiej, jesteśmy zgubione – tłumaczyła Samoa. Była zdenerwowana. Nie tego spodziewała się po dzisiejszym spotkaniu. – Zastanów się jeszcze, Hasmik, proszę cię.
– Nie mam nad czym. Jestem wystarczająco silna – oburzyła się zgrabna blondynka o zielonych oczach. Patrzyła prosto na Samoę, a jej poza dawała znać, że nie zamierza ulec staruszce, nawet, jeśli to dzięki niej znalazła się w tym miejscu. – Jestem gotowa – powtórzyła.
            Samoa skłoniła głowę. Mogła być starsza, mądrzejsza i mieć znacznie większe doświadczenie życiowe, jednak to Hasmik miała moc i była jedyną znaną jej osobą, która miała jakiekolwiek szanse, by stanąć do walki z Wielką.
            Wysoka, szczupła Hasmik robiła na wszystkich wrażenie od dziecka. Blondynki rzadko zdarzały się tych okolicach. Jej szmaragdowozielone oczy, z zainteresowaniem przyglądające się światu od najmłodszych lat, błyszczały niespotykaną u innych energią. Tak, ona mogła być tą, na którą czekali.
            Samoa szła przodem, Hasmik kilka kroków za nią. Staruszka niosła dużą latarnię, której nikłe światełko oświetlało im drogę do wyjścia. Tunel ciągnął się, rozdwajał, czasami zakręcał, nieraz można było nieuważnie trafić na ślepą ścianę. One jednak doskonale wiedziały, które wejścia wybierać – Samoa znała je, jak własne serce. Przychodziła tu już od ponad czterdziestu lat.
***
            Maria przyglądała się pięknej kobiecie. Przypominała jej kogoś i dopiero po dłuższej chwili dotarła do niej prawda. Ta wysoka blondynka była taka podoba do niej samej sprzed lat… Znów ta niezdrowa nostalgia, zrugała się w myślach. Należało się skupić na dwóch kobietach, które przed chwilą wyszły z groty. Wielka nie miała oczywiście najmniejszych wątpliwości, która z nich posłużyła się mocą magiczną. Kim była ta druga i czy w ogóle istnieje uzasadniona potrzeba, by to sprawdzać?
            Ponownie zatęskniła za Han-Wu, choć to nie miało teraz sensu. Dlaczego o nim pomyślała? Przecież i tak nie potrafiłby jej pomóc. Jego osoba jednak cały czas zaprzątała jej myśli.
            Kobiety szły przez las, rozglądając się. Starsza miała niezadowoloną minę, a młodsza dumnie unosiła głowę, jakby swoją postawą chciała coś udowodnić. Maria pomyślała, że powinna wysłać po nie któregoś ze swych kapłanów, szybko jednak zrezygnowała z tej opcji. Gdyby którykolwiek z nich odkrył, że dziewczyna potrafi czarować, niechybnie skazałby ją na śmierć, a wtedy w żaden sposób by się Marii nie przydała. Trzeba ją było chronić i to za wszelką cenę. I trzeba się było dowiedzieć, gdzie i od kogo nauczyła się tej trudnej sztuki.
Han-Wu… Dlaczego znowu powróciła myślami do Kronikarza?
***
            Azalea starała się skupić na drodze, którą miała do przejścia – nie rozglądać się na boki, nie kłaniać przypadkiem gapiącym się na nią mieszkańcom wioski. Przełknęła ślinę. Chciała stąd uciekać, jak najdalej, w jakieś bezpieczne odludne miejsce. Kochała Sadoka i pragnęła spędzić z nim resztę swego życia, ale te tradycyjne zaślubiny bardzo ją stresowały. Wszyscy sąsiedzi, jak jeden mąż, stali teraz przy drodze i się przyglądali. Czy się potknie? Czy nastąpi na swą suknię? A może upuści kosz, albo nie utrzyma na glowie wielkiego kwiatowego kornetu? Każda z tych drobnostek miała przynieść nieszczęście ich związkowi, a gdyby przypadkiem coś takiego zagrażało Sadokowi, jego rodzina mogła po prostu w ostatniej chwili odwołać uroczystość i pozostawić Azaleę samą, zdaną jedynie na siebie. Do tego ze złą sławą do końca życia.
            Znów przełknęła ślinę. Jeszcze tylko kawałek, jeszcze jeden zakręt i już będzie stała przy ogromnym drewnianym łuku, który jej przodkowie wznieśli przed wiekami. Zawsze dziwiło ją to, że Wielka nie zabroniła takich zaślubin. Jej kapłani byli w tych kwestiach nadzwyczaj pobłażliwi. Jakże polepszyłaby los tutejszym kobietom, gdyby zakazała takich obrządków, które mogą im jedynie zaszkodzić, jednocześnie nie szkodząc nigdy mężczyznom…
            Dotarła. Jeszcze tylko dwa kroki. Poczuła, że po plecach spływa jej strumyk potu. Ostatni krok. Stała pod łukiem, sąsiedzi bili brawa, wykrzykiwali wiwaty, szeptali do siebie, tak jednak, by słyszała. Była dzielna. Musiała go naprawdę miłować. Będzie dobrą małżonką. Da mu wiele dzieci.
Sadok stał spokojnie i czekał na nią przez cały ten czas. Wyciągnął teraz rękę, uśmiechając się i podniósł welon z jej twarzy. I ona się do niego uśmiechnęła. Teraz mogli się pocałować i zostaną mężem i żoną, a zabawa będzie trwała przez najbliższe pięć dni. Wszystko zgodnie z tradycją, na którą – o dziwo – pozwalała Wielka.
***
– Tak bardzo przypominasz mi niekiedy moją wnuczkę – Samoa usiadła na zydelku i zajęła się patroszeniem ryby.            
– Mówiłaś już o tym setki razy – Hasmik odpowiedziała, wykrzywiając usta. Brzydziła się tego typu pracy. – Jeśli chcesz, pomogę ci ją odnaleźć.
– Nie, to zbyt ryzykowne. Wielka mogłaby cię wykryć i…
– Za bardzo się boisz. Czaruję codziennie i jak na razie nie widziałam tu ani Wielkiej Czarownicy, ani nawet jej kapłanów. Być może… Samoo, a jeśli ona nie istnieje? Jeśli to jedynie wymysł starożytnych i…
– Jak śmiesz?! – zagrzmiał niespodziewanie doniosły głos.
Samoa zbladła i rzuciła się w stronę stołu, by skryć się pod nim. Hasmik stała nieruchomo, jak głaz. Ten głos. Powoli obróciła się w kierunku, z którego dochodził. Stały teraz naprzeciwko siebie – wysoka blondynka o szmaragdowych oczach i niebiańsko piękna postać, która z pewnością kiedyś była uroczą kobietą.
– Wielka… – wyszeptała jedynie Hasmik, nie mogąc złapać tchu.
– Czyli jednak we mnie uwierzyłaś? – Maria roześmiała się donośnie. Echo jej śmiechu odbijało się od bielonych ścian niewielkiej izby. – Kobieta małej wiary, a myślałam, że uczysz się magii, by mnie pokonać.
            Hasmik nie odzywała się. Patrzyła Marii głęboko w oczy, niepewna, czy nie śni. Tyle lat spędzonych na nauce. Czy miała rację kilka godzin wcześniej, gdy zapewniała Samoę, że jest gotowa, by pokonać Wielką? Czy jest wystarczająco silna, a jeśli nie, to czy… Pomyślała o Vartanie. Jeśli dzisiaj dojdzie do walki, a ona przegra, nigdy nie zostanie jego żoną. Poczuła, że w oku zakręciła się jej łza. Nawet nad nią nie potrafiła zapanować, a myślała, że pokona Wielką.
– Usiądź! – rozkaz od samego Boga. Usiadła więc. – Słuchaj. Chcę wiedzieć, kto nauczył cię magii. Kiedy. Jak. Wszystko.
– Nie odpowiadaj, Hasmik! – krzyknęła spod stołu Samoa.
– Umilknij, kobieto – Maria nie zaszczyciła jej nawet spojrzeniem. – Wracając do naszej rozmowy… Hasmik. Kto podpowiedział ci, że w ogóle można mnie pokonać i… dlaczego chciałabyś to zrobić. Czyż nie jestem twoim Bogiem? Czyż nie powinnaś mnie czcić? Co złego ci uczyniłam, że chciałaś mnie zniszczyć? No, odpowiadaj, magiczko.
– Ja… Ja zawsze – Hasmik nie potrafiła się wysłowić. Wielka była doprawdy wielka, skoro zmusiła ją do mówienia.
– Dalej, nie mam tyle czasu, by siedzieć tu do wieczora. Cały świat potrzebuje mojej opieki.
– Opieki? – zagrzmiał ponownie głos spod stołu.
– Cisza! Hasmik, czekam – Maria powoli traciła cierpliwość. Nie chciała zranić siedzącej pod stołem kobieciny. Chciała jedynie sprowokować Hasmik do użycia magii. Ale przedtem musiała się dowiedzieć, dlaczego ktoś chciałby ją zniszczyć. Przecież Han-Wu wykonał swoją pracę doskonale. Nie powinno już być ludzi, którzy jej nie kochali i nie szanowali.
– Wielki Kronikarz…
– Tak?
– Wielki Kronikarz napisał, że nie jesteś Bogiem, ale uzurpatorką i podłą wiedźmą.
– O, jakie to smutne. Kto ci naopowiadał takich historii?
– Jego kronika, napisana w ostatnich latach jego życia… opisuje w niej… jak naprawdę… kim naprawdę…
            Kronika! Czyżby głupkowaty pomocnik Han-Wu, G’Nnod nie zniszczył zapisków tak, jak mu rozkazała? Niesłychane. Czy to możliwe, że kronika, w której chciał odkryć prawdziwą naturę Marii przetrwała przez tysiąclecia, by w końcu…
– Ty bezbożna idiotko! – zawyła Maria. – Znalazłaś jakieś stare papiery i myślałaś, że to zapiski Wielkiego Kronikarza?
            Hasmik nagle poczuła, że rozpiera ją złość. Nikt nigdy się tak do niej nie zwracał. Nikt. Nawet ojciec nie ważył się nie okazywać jej szacunku, choć przecież nie musiał. Jak ta czarownica śmiała? Skupiła się, patrząc Marii cały czas głęboko w oczy. Teraz ma szansę. Wielka jest rozdrażniona. Być może rozkojarzona. Może rozważa, czy to, co Hasmik powiedziała, jest prawdą. Jeśli uderzy teraz, ma szansę przechylić na swoją stronę szalę zwycięstwa.
            Zebrała w sobie całą moc. Czuła, jak jeżą jej się włosy na rękach. Czy Wielka również to zauważyła? Uderzyła. Za słabo, za wolno. Maria szybko się obroniła i zrewanżowała.
            „Jest naprawdę dobra” – pomyślała Maria. – „Jeszcze trochę, dzieweczko, jeszcze trochę mocniej.”
– Śmieszna, bezbożna kretynka! Idiotka, która myślała, że pokona Boga! – wykrzykiwała. Wiedziała doskonale, że złość i oburzenie najlepiej i najsilniej wyzwalają magiczną moc.
– Zamknij się – zrewanżowała się w końcu Hasmik. – Nie jesteś ani trochę bardziej Bogiem, niż ja, czy ta biedna Samoa, która się przed tobą kryje, choć walczyła przez prawie całe swoje życie. Bogowie mieszkają w niebiosach,  ich imiona wyryte są w starych grotach nad rzeką.
– No pięknie. Jaka ładna i romantyczna historyjka. A może podasz mi te imiona, żebym wiedziała, kogo następnego zgładzić, kiedy poradzę sobie już z tobą?
– Nie poradzisz sobie tak łatwo. Ani ze mną, ani z Bogami. Fortitudinis jest znów silny, ponieważ ponownie ludzie uwierzyli w niego i jego rodzinę.
– Rodzinę? Więc wasz bożek ma rodzinę? Żonkę i może dzieci?
– Nasza Bogini ma na imię Metriopatheia i jest znacznie piękniejsza od ciebie, nie mówiąc już o mądrości i czystym sercu. Ich córki zwą się Iustitia i Prudentia, a syn…
– Dość! – syknęła Samoa. – Dość już jej powiedziałaś, Hasmik.
– Nie. Ja chętnie jeszcze posłucham bredni głupiej lunatyczki.
            Tego już Hasmik nie mogła znieść. Znów skupiła całą swoją energię, gromadząc w sobie wspomnienia wszelkich ubliżeń, które w ciągu tak krótkiego czasu usłyszała z ust Wielkiej. Czuła, że energia rozsadza ją do środka i jeśli za chwile się jej nie pozbędzie, sama zginie.
            Maria stała naprzeciwko i uśmiechała się. Miała nadzieję, że jej życie zaraz dobiegnie końca. Więc jednak Han-Wu zwyciężył. Piórem można zwyciężyć każdą wojnę. Cóż, oby jego słowo było niesione przez wieki i by ten biedny świat nie zaznał kolejnych takich czarodziejek, jak ona.
            Przez ułamek sekundy wróciły wspomnienia z tamtego świata, który został dawno w przeszłości. Poznania, z którego pochodziła, Sopotu, w którym odnalazła portal. Matki, która odeszła, gdy była jeszcze dziewczynką. Babci Lilanny. Wszystkich, których znała, kiedy była jeszcze zwykłą kobietą. I tego listu, w którym matka przestrzegała przed zgubną i toksyczną naturą magii. Miała rację. Maria nie potrafiła swego daru i nauk wykorzystać do czynienia dobra, oby tylko Hasmik nie okazała się jeszcze gorsza.
            W ostatniej chwili, gdy widziała już magiczną moc wychodząca z Hasmik, zdążyła jedynie powiedzieć:
– Dziękuję.
            Ku zdziwieniu zielonookiej piękności i siedzącej pod stołem Samoi, nie broniła się. Uleciała w powietrze, niczym pyłek kwiatowy, niesiony podmuchem wiatru. Zniknęła.
– Koniec Wielkiej… – szepnęła Samoa.
***
            Azalea i Sadok siedzieli na płaskiej skale. Przyglądali się zachodowi słońca. Gdzieś w oddali zabłysło światło nieznanego pochodzenia. Jakiś delikatny pylek, niby babie lato, unosił się nad całą okolicą. Azalea poczuła przeszywający jej ciało dreszcz. Mąż chwycił ją za rękę. Również miał lodowatą dłoń.
– Co to takiego, Sadoku? – zapytała, trzęsącym się głosem.
– Nie wiem, ale… Jakby magia.
– Skąd możesz znać magię? – dziwiło ją to porównanie. Przecież poza Wielką od tysiącleci nie było już magów.
            Sadok pożałował swych słów, ale wiedział, że teraz nie ma już wyboru. Chciał jej o tym powiedzieć już dawno, ale obawiał się, że nie zechce zostać jego żoną. Kochał ją i był gotów na każde poświęcenie, by ją przy sobie zatrzymać. Jedyne, czego nie potrafiłby zrobić, to użyć w tym celu czarów. To byłoby nieuczciwe.
– Wiem o czarach znacznie więcej, niż możesz przypuszczać, Azaleo. Wiem, ponieważ jestem czarodziejem, jak wielu innych, którzy od lat wiedzą, że Wielka nie jest ani Bogiem, ani dobrym duchem. Ćwiczymy się, by ją pewnego dnia zniszczyć. Powinienem chyba powiedzieć, ćwiczyliśmy, ponieważ mam wrażenie, że któreś z nas właśnie dokonało niemożliwego. Uwolniło nas od Wielkiej…
            Przerwał, zastanawiając się nad wagą własnych słów. Czy to prawda? Wielka… została pokonana? Co teraz?
– Moja babcia kiedyś mówiła tak, jak ty, ale ja byłam wówczas małą dziewczynką, a mój ojciec bardzo wierzącym człowiekiem. Czy ona miała rację?
– Miała, ukochana, miała. Teraz wszystko będzie już dobrze, świat należy do nas i musimy o niego zadbać. Wybacz, że opuszczę cię na jakiś czas, ale muszę odnaleźć tego, kto zniszczył Wielką.
– Pojadę z tobą, choćby na koniec świata, Sadoku – uśmiechnęła się do niego, wiedząc, że jej ulegnie.
***
            Samoa nie mogła opanować łez. Kiedy usłyszała, że w okolicy zbierają się liczni magowie, którzy niezależnie od siebie przez lata uczyli się, by pewnego dnia stanąć przeciwko Wielkiej, szalała wręcz z radości. Przybywali licznie, a ona nawet nie miała do niedawna pojęcia, że jest jeszcze choćby jeden mag na ziemi  poza Hasmik.
            Spotykali się w jej domu, bo to tu zginęła Wielka i wyczuwali to nawet z najdalszych krain. W tej chwili zgromadziło się już ich ponad sto – mężczyzn i kobiet. Młodych i starszych, mówiących w różnych językach, ale mających od dawna ten sam cel, niektórzy z nich z pokolenia na pokolenie.
Gdy wczorajszego wieczoru do drzwi jej izby zapukał kolejny, ledwie miała siły, by podejść i mu otworzyć. Doczłapała się jednak i stanęła w drzwiach. Z podkrążonymi oczami, zgarbiona, nagle odzyskała całą energię. Kimkolwiek był ten przystojny brunet o niebieskich oczach i wydatnym orlim nosie trzymał za rękę… Azaleę. Jej ukochaną wnuczkę, która poznałaby niezależnie od miejsca i czasu.
Siedziały teraz w ogrodzie.próbując nadrobić stracone lata. Przykro było Samoi słyszeć, że jej córka i zięć zmarli wiele lat temu w straszliwej epidemii, zostawiając dziewczynkę samą w wieku zaledwie jedenastu lat. Wyrosła jednak na piękna i inteligentną kobietę, która potrafiła świetnie sobie radzić w życiu, mimo że było zdominowane przez mężczyzn. Wyszła za mąż, a teraz spodziewała się nawet dziecka. Zastanawiały się, czy Sadok odkrył już tę małą tajemnicę dzięki swoim magicznym mocom, czy był zbyt pochłonięty szukaniem pozostałości po Wielkiej.
– Nadszedł czas dla nowego pokolenia, babciu. Pokolenia wolnego od Wielkiej i jej kapłanów, pokolenia, które samo będzie decydować o swoich losach i swej wierze. Czy to w Foritudinisa, czy innych bogów – powiedziała Azalea, kładąc dłoń na brzuchu. – Jedno z pierwszych dzieci, które urodzi się w lepszej rzeczywistości – dodała, uśmiechając się do nadchodzącego męża. Tak, wiedział, widziała to w jego oczach – pełnych radości i dumy.
– Piórem można zwyciężyć wojnę – powiedział, przysiadając się. – Tego nauczył nas wielki Kronikarz Han-Wu. Jemu się udało. Nam wszystkim się udało. Wojna została ostatecznie wygrana właśnie dlatego, że potrafił napisać Prawdę.
            W ciszy siedzieli jeszcze jakiś czas, przyglądając się zielonym lasom na horyzoncie. Świat stał przed nimi otworem. Nowa, nieznana przyszłość, która zależała już tylko od nich.

piątek, 27 grudnia 2013

27 grudnia 1918 roku zdarzyło się... Wybuchło powstanie wielkopolskie



W historii naszego kraju przewija się wiele bohaterskich zrywów narodowowyzwoleńczych ukazujących heroizm naszych przodków, z których możemy być dumni, niestety większość z nich zakończyła się porażką i represjami. Dlatego tak serce rośnie, gdy przypomnimy sobie o uwieńczonym sukcesem Powstaniu Wielkopolskim. 

Tereny Wielkopolski od 1793 roku (II rozbiór Polski) należały do państwa pruskiego i były poddawane

silnej germanizacji, a także traktowane jako rolnicze zaplecze dla dynamicznie rozwijającego się zaborcy. Masowo wywłaszczano Polaków z ich ziem, a na ich miejsce sprowadzano niemieckich kolonistów. W 1904 roku wprowadzono konieczność posiadania specjalnego pozwolenia na budowę domu, którego uzyskanie przez Polaka graniczyło z cudem. Symbolem walki z absurdami niemieckiej administracji stał się Michał Drzymała, zamieszkujący przez cztery lata w wozie cyrkowym, a także Karol Marcinkowski – prekursor idei pracy organicznej. Właśnie ta praca organiczna stanowi dla mnie kwintesencję wielkopolskości i muszę przyznać, że idea walki o polskość za pomocą legalnych, łagodnych środków jest mi zdecydowanie bliższa od chwytania za oręż. Przykładem pracy organicznej był wybudowany w latach 1838-1841 gmach przy ul. Nowej (obecnie Paderewskiego) w Poznaniu, pełniący funkcję hotelu, restauracji, a od frontu sieci sklepów. Był to sposób na ekonomiczne wzmocnienie ludności polskiej. Inicjatywę pracy organicznej podjęli w kolejnych latach m.in. Tytus Działyński, Edward Raczyński, Hipolit Cegielski, czy księża Augustyn Szamarzewski i Piotr Wawrzyniak. W 1871 roku utworzono sieć Związku Spółek Zarobkowych dającą możliwość uniezależnienia się od banków niemieckich. Tym sposobem małymi kroczkami dążyła Wielkopolska do niezależności, wyczekując odpowiedniego momentu na decydujące starcie z zaborcą.

Właściwy czas nadszedł w grudniu 1918 roku, kiedy to wyczerpane wojną Niemcy złagodziły odrobinę swoją akcję germanizacyjną na okupowanych terenach i skupiły się na odbudowie swojej gospodarki. 

Taką kropką nad „i” stała się, mocno szykanowana przez stronę niemiecką, wizyta Ignacego Paderewskiego w Poznaniu. 26.12.1918 roku władze niemieckie podjęły ostatnią próbę zatrzymania niepożądanego gościa, ale ani niemieccy oficerowie, ani wyłączenie w całym Poznaniu światła na niewiele się zdały. Oficerowie zostali zatrzymani, a dostojnego gościa powitano przy świetle pochodni, które zapobiegliwe władze miasta miały przygotowane. Odtransportowano państwa Paderewskich do hotelu Bazar, pod którym 27 grudnia 1918 roku zorganizowano manifestacyjne pochody dzieci. W odpowiedzi aktywni miejscowi Niemcy wraz z żołnierzami z 6 pułku grenadierów pomaszerowali w kontrmanifestacji niszcząc po drodze siedzibę komisariatu NRL i zrywając powiewające na balkonach flagi państw ententy.

W gotowości bojowej czekały polskie oddziały Służby Straży i Bezpieczeństwa oraz Straży Ludowej. W pewnym momencie ok. godziny 17 sytuacja się zaogniła, padły pierwsze strzały… wybuchło powstanie.

Wybuch powstania w Poznaniu dał sygnał do rozpoczęcia akcji zbrojnych w terenie. Większość miasteczek i wsi udawało się przejąć bez rozlewu krwi, ale o niektóre trzeba było stoczyć ciężkie walki. Tak było w przypadku Szubina, Chodzieży, Nakła i Inowrocławia. Wyznaczono cztery fronty i mianowano dowódców: frontem północnym dowodził ppłk Kazimierz Grudzielski, zachodnim ppor Kazimierz Zenkteler, południowo-zachodnim ppor Bernard Śliwiński, południowym Władysław Wawrzyniak. Nad całością czuwał głównodowodzący siłami powstańczymi generał Józef Dowbor-Muśnicki. 

Ponieważ każdy poborowy w państwie Niemieckim musiał odbyć służbę w armii, więc umundurowanie Wielkopolan było dokładnie takie samo, jak ich przeciwników (mundury feldgrau – polowo szare) co wprowadzało niemały zamęt, dlatego dla odróżnienia się od strony niemieckiej zaczęto przypinać do płaszczy lub czapek polskie emblematy w postaci orzełków, opasek lub rozetek w barwach narodowych. 

Trzeba podkreślić, że mimo wielu lat spędzonych pod zaborem pruskim, Wielkopolanie zachowali świadomość przynależności do Polski, czemu dali wyraz konsultując decyzje związane z walkami z Warszawą. Ponadto wywalczoną granicę zachodnią od razu przyłączyli  do Polski. Gdyby nie ten zryw narodowowyzwoleńczy nie wiadomo, jak by wyglądała dzisiaj nasza zachodnia granica, gdyż w tym samym czasie w Wersalu rozważano kilka opcji związanych z kształtem Polski. 

Delegatem Polski podczas obrad wersalskich był nie kto inny, ale właśnie Ignacy Paderewski, który pośrednio stał się przyczyną wybuchu powstania. To właśnie on 28 czerwca 1919 roku złożył podpis pod Traktatem Wersalskim, potwierdzając postanowienia dotyczące niepodległej Polski z wyzwoloną Wielkopolską. Tym samym osoba mistrza połączyła walecznych Wielkopolan z odradzającym się właśnie krajem.

wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilia i Boże Narodzenie

Jeszcze tylko troszkę, niewiele. Kilkanaście godzin i zabłyśnie gwiazdka. Ta Gwiazdka. Pierwsza tego magicznego dnia. Ta, która zwiastuje najpiękniejszą wieczerzę w roku. Kruchy opłatek, biały obrus na stole. wokoło najbliższa rodzina i przyjaciele, w tle dźwięk kolęd. Lampki na choince, świeczka Caritasu na stole, szopka z Bożym Dziecięciem. Wigilia! A później? Prezenty, pasterka, dwa dni świętowania. Co oznaczają te symbole i skąd się wzięły? I dlaczego te kilka dni w roku zdaje się niektórym z nas najbardziej magicznym okresem, w którym mogą się spełnić wszystkie, nawet najskrytsze, marzenia?

W polskiej tradycji to właśnie 24 grudnia jest najbardziej świąteczny, wówczas spotyka się przy wigilijnym stole cała rodzina. Jednak należy pamiętać, że jest to wieczerza tradycyjna, a Święta rozpoczynamy dopiero 25 grudnia. Dlaczego właśnie tego konkretnego dnia?

Zanim zacznę tłumaczenie, chciałam jeszcze zwrócić uwagę, że w Kościele prawosławnym i Cerkwi grekokatolickiej Boże Narodzenie wypada – według naszego kalendarza – 7 stycznia (odpowiednio wigilia jest 6 stycznia). Wracając jednak do wątku głównego – daty Bożego Narodzenia nie znajdziecie w Biblii, można natomiast natrafić na nią w pismach starożytnych historyków, np. Hipolita Rzymskiego i Sekstusa Afrykańskiego. Dzisiaj, gdy właściwie każdy ma wolny dostęp do informacji, a w każdym domu znajduje się podłączony do Internetu komputer, łatwo jest natknąć się na informacje o tym, że chrześcijańskie Boże Narodzenie jest przejętym świętem pogańskim, które obchodzono w Imperium rzymskim. Chodzi konkretnie o nakazane przez cesarza Aureliana świętowanie kultu Sol Invictus, które zostało następnie zamienione na święto narodzenia Pańskiego, kiedy religia chrześcijan zyskała status religii państwowej (przypomnijmy, że chodzi tu o IV wiek naszej ery). Datę można łączyć również z obchodami urodzeń boga Mitry oraz z Saturnaliami, o których możecie przeczytać pod datą 17 grudnia (http://fairyliterature.blogspot.com/2013/12/17-grudnia-w-starozytnym-rzymie.html).

Zgodnie z przekazem biblijnym Jezus, Syn Boży i Mesjasz, urodził się w Betlejem. Pokłon Panu pierwsi złożyli pastuszkowie, którym wesołą nowinę oznajmił Anioł Pański. Żłobek, w którym Maryja, matka Jezusa, ułożyła swe Dziecię, odwiedzili również trzej mędrcy ze Wschodu, których do tego niesamowitego miejsca prowadziła tajemnicza Gwiazda. Właśnie na cześć tych wydarzeń obchodzimy Święta. Właściwie przede wszystkim pierwsze ze Świąt Bożego Narodzenia. Natomiast dzień 26 grudnia poświęcony jest pamięci świętego Szczepana, pierwszego męczennika, którego śmierć opisana została w Dziejach Apostolskich.

Jak już wspomniałam, w kościołach wschodnich Boże Narodzenie obchodzone jest 7-8 stycznia, a Wigilia (w czasie której zachowany jest całkowite wstrzymanie się od posiłków aż do uroczystej wieczerzy) – 6 stycznia. Tego dnia natomiast w Kościele rzymskokatolickim obchodzimy Święto Trzech Króli, czyli tak naprawdę Święto Objawienia Pańskiego. Przyjęta również w Polsce nazwa "Trzech Króli" jest jedynie nazwą tradycyjną i łączy się z odwiedzinami Jezusa przez Mędrców ze Wschodu, którzy darowali mu mirrę, kadzidło i złoto oraz dzięki swej roztropności nie zdradzili miejsca narodzin Jezusa złemu Herodowi (który wbrew powszechnej opinii i wiedzy laików wcale nie był żadnym królem), który pragnął jego śmierci. Jak się ta historia zakończyła, myślę, że wie większość z nas, a tu nie czas ani miejsce na opowieści grozy.

Wigilia... Ten dzień, na który z wypiekami na twarzy czekałam od dziecka. Kiedy całe grudniowe oczekiwanie dobiegało końca. Kiedy zjadałam ostatnią czekoladkę z kalendarza adwentowego, a moja Babcia gotowała zupę Nic. Jeju, jak ja tej mlecznej zupy wówczas nie lubiłam i jak teraz o niej marze każdej Wigilii. Niestety, to już jedynie marzenie... jedno z tych, które się nie spełniają, ale... 24 grudnia nadal pozostaje magicznym dniem, nawet, jeśli żadne z domowych i przydomowych zwierząt nie raczyło mnie dotąd zaszczycić rozmową, a Gwiazdor zostawia prezenty pod choinką i szybko ucieka, zanim zdążę go wypatrzyć. Skąd w ogóle wigilia – co oznacza i dlaczego stała się tak ważna, że obchodzą ją z radością nawet osoby niewierzące?

Słowo "wigilia" pochodzi z łaciny i oznacza czuwanie. Początkowo określenie to nie oznaczało jedynie dnia przed Bożym Narodzeniem, ale każdy dzień poprzedzający jakieś święto. Dopiero później, w tradycji utarło się dzisiejsze rozumienie Wigilii, jako dnia 24 grudnia. W Polsce zwyczaj obchodzenia Wigilii pojawił się w XVIII wieku, a więc dość późno. Od początku jednak główną częścią jej obchodów była uroczysta wieczerza w rodzinnym gronie.

Zgodnie z tradycją do wieczerzy wigilijnej zasiada się w chwili pojawienia się na niebie pierwszej gwiazdki. Prawda jednak jest taka, że w dzisiejszych czasach, gdy wielu z nas tego dnia idzie przecież do pracy, a następnie musi jeszcze przygotować w domu smakołyki na wigilijny stół – trudno jest zasiąść do kolacji około godziny 15, czy 16. Choć oczywiście nie ma rzeczy niemożliwych. W moim rodzinnym domu panowała taka niepisana tradycja, że wieczerzę rozpoczynaliśmy... po świątecznym orędziu prymasa Glempa, czyli około 20:30 (kiedy wszyscy moi znajomi dawno już umierali z przejedzenia, a niektórzy wręcz zdążyli zapomnieć o tym, że wieczerza w ogóle była). Jak będzie tym razem? Nie wiem. W zeszłym roku łamaliśmy się opłatkiem w okolicach 17. Oczywiście cały dzień będę czekać na smakołyki, zgodnie z tradycyjnym postem, spożywając przed wieczerzą ledwie dwa niewielkie posiłki, postne rzecz jasna. Bo choć od 2003 post już w Wigilię nie obowiązuje, ja nie wyobrażam sobie mięsa tego dnia.

Opłatek... Tradycja łamania się opłatkiem pochodzi od starochrześcijańskich eulogiów. Cała wieczerza
wigilijna w dużym stopniu nawiązuje właśnie do uczt, jakie spożywali pierwsi chrześcijanie (na pamiątkę Ostatniej Wieczerzy). Początkowo opłatki były kolorowe, dopiero później zaczęto je wytwarzać w kolorze białym, cieniutkie, niczym mgiełka. Są chlebem przaśnym, a więc niekwaszonym i niesolonym, stąd ich specyficzny smak i wygląd. Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa "oblatum", czyli dar ofiarny. Opłatki zostały rozpowszechnione przez zakonników z klasztoru benedyktyńskiego, a do Polski trafił razem z chrześcijaństwem.

Kolejnym ważnym elementem wieczerzy wigilijnej jest... ilość potraw. W moim domu zawsze musiało być ich 12 (choć na ogół bywało więcej), choć później dowiedziałam się, że niekoniecznie jest to wielkopolski zwyczaj i prawdopodobnie przywiozła go ze sobą Babcia, która pochodziła z Wyszkowa. W niektórych domach potraw jest 9, w innych 13. Co ciekawe, zachowało się wiele informacji na temat tego, ile tych dań powinno się znaleźć na wigilijnym stole. Część źródeł mówi o konieczności podania parzystej liczby dań, inne o nieparzystości (13 u magnatów, 11 u szlachty, 9 u mieszczaństwa...). Trudno też nieraz jasno określić, czy ryby to jedno danie (niczym u księdza J. O. Radziwiłła), czy tyle dań, ile różnych potraw z ryb przyrządzonych. Pytanie kolejne, to czy chleb, masło i herbatę również wliczać jako dania? Tak można bez końca i myślę, że najważniejsze są w tym wypadku tradycje rodzinne. I tu jeszcze należy przypomnieć, że stół przykrywamy białym obrusem, pod który kładziemy sianko (jako symbol żłobka, w którym narodził się Jezus) i zostawiamy jedno puste nakrycie (dla niespodziewanego gościa, dla zmarłego bliskiego, dla samego Jezusa – różne są wyjaśnienia tego zwyczaju).

W czasie wieczerzy (a także do 2. lutego) śpiewa się kolędy. Słowo to pochodzi od łacińskiego "calendae",
a najstarsze z nich pochodzą jeszcze z wieków średnich, a najpopularniejsza z nich – która śpiewana jest nadal – to "Anioł pasterzom mówił". Opowiadają one o narodzinach Jezusa oraz radości, jaką Jego przyjście wywołuje w naszych sercach po dziś dzień. Rozpowszechnienie kolęd zawdzięczamy franciszkanom, a największy rozkwit datujemy na wieki XVII i XVIII, kiedy to powstało najwięcej z tych, które dzisiaj są nam znane. Spisywano również (od czasu wynalezienia druku) liczne zbiory kolęd i pastorałek. Chyba jednak najpopularniejsza kolędą, znaną każdemu chodzącemu obecnie po Ziemi człowiekowi, który ma choćby minimalny kontakt ze społeczeństwem jest "Stille Nacht" (czyli "Cicha noc"), napisana w 1816 roku przez Josepha Mohra (muzykę dwa lata później skomponował Franz Xaver Gruber.Śpiewana jest na całym świecie, a przetłumaczono ją na ponad 300 języków!

Ze śpiewem kolęd nieodzownie związany jest – zamierający już, o ile nawet nie prawie wymarły – zwyczaj kolędowania. Grupa kolędników wędrowała od domu do domu, śpiewając kolędy i pastorałki. Jej skład był różny, najczęściej jednak można tam było spotkać Heroda, śmierć, diabła i pasterzy, czasem bociana. Kolędnicy nosili kolorową gwiazdę, która miała zwiastować ich nadejście. Czasem przedstawiali również scenki związane z narodzinami Jezusa. W zamian za to gospodarze obdarowywali ich smakołykami, rzadziej pieniędzmi. Dzisiaj jednak większość ludzi mieszka w miastach i zwyczaj ten idzie w zapomnienie, pozostając jedynie barwnym folklorem, o którym czasem się mówi.

Kolędy najczęściej śpiewamy przy choince, bez której dzisiaj nikt już chyba nie potrafi sobie wyobrazić Bożego Narodzenia. Może więc niektórych zdziwić fakt, że zwyczaj ten pojawił się w Polsce dopiero w XVIII wieku (choć i w Niemczech, skąd pochodzi, niewiele wcześniej). Jest symbolem drzewa poznania prawdy i tradycyjnie należy ja ubierać w Wigilię, kiedy imieniny obchodzą Ewa i Adam, pierwsi rodzice. Najczęściej jednak ubierana jest wcześniej – znów powodem jest nasze zabieganie, czasami to, że wyjeżdżamy na okres świąteczny i chcemy się przed Świętami choćby trochę nacieszyć swoim drzewkiem. W niektórych krajach istnieje również zwyczaj błogosławienia bożonarodzeniowego drzewka, nie przyjął się on jednak w Polsce. Początkowo choinkę ozdabiano orzechami, jabłkami i cukierkami. Z czasem pojawiły się szklane bombki oraz świeczki, następnie lampki choinkowe. Dzisiaj jest tak wiele możliwości, że czasem nie wiadomo, za co chwycić. W ostatnich latach zaobserwowałam, że coraz bardziej modne są choinki
jedno-, ewentualnie dwukolorowe. Rzeczywiście wyglądają elegancko i dostojnie (szczególnie, gdy są potężnych rozmiarów), jednak ja nie wyobrażam sobie, by na mojej choince nie zawisły aniołki, baletnica i diabełek, które są w rodzinie od jakichś trzydziestu lat... Kocham moją wielobarwną choinkę, pełną starych bombek pamiętających czasy mojego dzieciństwa, moje ptaszki, które właśnie zakupiłam w tym roku i wszystkie inne wspaniałe i kolorowe ozdoby, które udało mi się zgromadzić przez lata. Tak samo uważam, że choinka nie jest do końca ubrana, póki nie przystroję jej włosiem anielskim, choć wiem, że sprzątanie jest później o wiele trudniejsze. Jedynie brakuje mi na niej łańcuchów (mających przypominać o wężu-kusicielu) sklejonych z papieru kolorowego – takich, jakie pamietam z lat szkolnych. Może uda mi się je zrobić w przyszłym roku...

Pod choinka znajdujemy na ogół prezenty. Kto je przynosi? W Poznaniu (i w moim domu) będzie to Gwiazdor, który dla grzecznych przynosi podarunki, niegrzecznym zaś ofiaruje rózgę. W innych regionach Polski może to być Aniołek, czasem nawet Dzieciątko Jezus (na Łużycach). Oczywiście coraz popularniejszy jest Święty Mikołaj, choć ja trzymam się tego, że on przychodzi do nas 6 grudnia. Nie zapominajmy również o Dziadku Mrozie i jego pomocnicy – Śnieżynce, świętym Józefie (na Śląsku) i Gwiadce (w Małopolsce). To chyba dobrze, że ekipa jest mocna w siłę – razem poradzą sobie z pewnością także i w te Święta, obdarowując nas wymarzonymi prezentami oraz wieloma niespodziankami.

O północy, w chwili, kiedy Wigilia przechodzi w Boże Narodzenie, w kościołach rozbrzmiewają dzwony, wzywając ludność na pasterkę. Jest to msza święta upamiętniająca przybycie do żłóbka pasterzy. Jak oni i my przybywamy, by oddać małemu Jezuskowi cześć i razem z jego rodzicami, Maryją i Józefem, a także całym światem, cieszyć się z nadejścia Syna Bożego. Korzenie pasterki sięgają już V wieku, jest to więc tradycja stara i pamiętająca niemalże pierwszych chrześcijan.

Kolejnym bardzo ważnym elementem tych Świąt są szopki oraz w pewnym stopniu połączone z nimi, jasełka. Szopka, inaczej nazywana żłóbkiem przedstawia Świętą rodzinę, w centralnym zaś miejscu leży na sianie Jezus. Często mogą w niej być pasterze oraz trzej królowie, czasami anioły, zawsze zaś zwierzęta, które towarzyszyły narodzinom Jezusa. Pierwsza szopkę zbudował święty Franciszek i to właśnie franciszkanie rozpowszechnili ten zwyczaj. Istnieje wiele rodzajów szopek – te zwyczajne, które wycinamy z papieru, drewniane kute w kamieniu, szopki przenośne (tzw. Betlejki, popularne w siedemnastowiecznej Warszawie), szopki żywe, ruchome i krakowskie. Każda z nich jest specyficzna, wszystkie jednak dodają Świętom wiele uroku. Uwielbiam oglądanie kościelnych szopek w okresie świątecznym. W tym roku również wybieramy się na takie "kolędowanie" – pierwszy raz w Warszawie. Jasełka natomiast to przedstawienie, coś w rodzaju żywej szopki. Nazwa pochodzi od jasła, czyli żłobu, a same jasełka wywodzą się ze średniowiecznych misteriów. W Polsce jasełka rozpowszechniły się w XVII wieku, kiedy to wystawiano je w klasztorach i kościołach. Dzisiaj również najczęściej można się spotkać z tymi przedstawieniami w kościołach, ale także w przedszkolach i młodszych klasach szkół podstawowych.

Z Bożym Narodzeniem związanych jest jeszcze wiele innych zwyczajów. Jak choćby ten mówiący ooddawaniu resztek z wigilijnej wieczerzy zwierzętom, które ponoć przemawiają tej nocy ludzkim głosem. Szczególnie ważne było bydło, które wedle przekazów było obecne w szopce. Zwyczajem pochodzącym z XIX wieku jest wysyłanie kart ze świątecznymi życzeniami (pierwsza taka karta została nadana w 1843 roku). Niektórzy okres świąteczno-noworoczny (właściwie do Święta Trzech Króli) uważają za "pogodowy kalendarz". I tak 25 grudnia odpowiada styczniowi, 26 grudnia, lutemu, 27 grudnia marcowi itd. Jaka będzie więc pogoda w te dni, taka powinna być i w kolejnych miesiącach.

Z okazji Świąt składane są w parafiach wizyty duszpasterskie, czyli powszechnie – kolęda. Wzmianki o pierwszych takich odwiedzinach na terenach polskich znajdujemy już w XVII wieku. Przyjmując księdza, nakrywamy stół białym obrusem, ustawiamy krzyż i naczynie z woda święconą oraz zapalamy świecę (albo świece), która jest bardzo ważna w symbolice świątecznej (począwszy zresztą od początku adwentu). Kapłan błogosławi rodzinę i dom, jeśli zamieszkują go dzieci w wieku szkolnym, często sprawdza im zeszyty od religii, a także zostawia święte obrazki. Jest to czas dany każdemu z nas, który powinniśmy poświęcić na rozmowę z księdzem, dopytanie o nasze wątpliwości, wyjaśnienie tego, czego nie pojmujemy. Szkoda, że w dzisiejszych czasach tak często kolęda traktowana jest bardzo po macoszemu i sprowadza się właściwie do szybkiego pomodlenia się w księdzem i dania mu ofiary w kopercie.

Na zakończenie chciałam jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Nie jest to żadna tradycja, żaden ważny
zwyczaj, o którym możecie poczytać w mądrych książkach, czy Internecie. Jednak nie wyobrażam sobie Bożego Narodzenia bez "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Jest to jedna z moich dwóch ulubionych historii świątecznych (druga to "Mały opiekun zapomnianych zwierząt"), wracam do niej co roku. Czasem czytam, czasem oglądam różne ekranizacje. Najbardziej lubię tę w wydaniu Disneya, z całą ekipą znaną nam z jego najważniejszych kreskówek. polecam Wam te lekturę. Niezależnie, czy już kiedyś czytaliście, czy jeszcze nie.

O Bożym Narodzeniu można pisać bez końca. Choćby dlatego, że co kraj to obyczaj. Starałam się opisać te najważniejsze, z naszej kultury, z naszych polskich ziem, choć i tak z pewnością wiele ważnych aspektów pominęłam. Nawet wolę nie myśleć, ile czasu jeszcze musiałabym poświęcić, gdybym rzuciła się z motyką na słońce i postanowiła napisać coś o innych kulturach. Mam nadzieję, że ten niewielki wycinek, który Wam dzisiaj zaserwowałam, sprawi Wam radość i pozwoli dowiedzieć się czegoś nowego i ciekawego.


Kochani, życzę Wam wszystkim wiele szczęśliwych chwil spędzonych wśród najbliższych. Smacznego karpia i bogatego Gwiazdora (Aniołka? Mikołaja? Kto Was odwiedza?). Przepięknych kolęd, wzruszających kazań, śniegu za oknem, rozgrzewającej herbaty pachnącej cynamonem, a przede wszystkim spokoju ducha i uśmiechów na twarzy. Oraz wiele ciekawych książek do czytania :) Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!