Na początku w ogóle miałam nie oglądać
tego filmu. Pisząc pracę magisterską z trzech pierwszych tomów Kronik Diuny Franklina Patricka Herberta
Juniora, miałam wręcz go unikać. Przez rok walcząc ze sobą i poznając świat
science- fiction, nie tylko ten wykreowany w Diunie, nie interesowałam się dziełem Davida Lyncha.
Świat stworzony w nieskończonym
wszechświecie, wydarzenia skupiające się na kilku najważniejszych planetach:
Giedi Prime, Kaladanie, Kaitanie i tej najistotniejszej przez wzgląd na melanż
– Arrakis, zwanej przez Fremenów Diuną, zwrócił moją uwagę dzięki odpowiednim
ludziom, których spotkałam i przepięknej oprawie graficznej Wojciecha
Siudmaka w ekskluzywnym wydaniu Domu
Wydawniczego Rebis, który wznowił dzieła Franka Herberta w 2007 roku.
Artystyczna wizja Siudmaka idealnie uzupełniła fantastyczny świat. Czy tak samo
może stać się z filmem?
14 grudnia 1984 roku to data światowej
premiery Diuny, produkcji Universal
Pictures w USA, której scenarzystą i reżyserem został David Lynch. Obsada jak zawsze u tego reżysera obiecująca. W rolach głównych: Paula Atrydy: Kyle MacLachlan, Lady Jessiki:
Francesca Annis, księcia Leto Atrydy: Jürgen Prochnow, Barona Vladimira
Harkonnena: Kenneth McMillan, Chani: Sean Young i wielu innych. Wymieniłam
aktorów, których uważam za doskonale dobranych, którzy naprawdę odnaleźli się w
swoich rolach i potrafili zagrać, odpowiednio ukazując daną postać, sytuację.
Już na samym początku informacja: na
podstawie powieści Franka Herberta. Cała
realizacja filmu trwała trzy i pół roku, pochłaniając ponad 45 milionów
dolarów. Nad efektami specjalnymi pracował w Los Angeles m.in. Albert Whitlock,
natomiast nad stworzeniem przekonujących czerwi pustyni i nawigatorów Gildii –
Carlo Rambaldi. Wszystkie utwory do
ścieżki dźwiękowej Diuny napisała, skomponowała i wykonała grupa Toto, z
wyjątkiem "Prophecy Theme" autorstwa Briana Eno, Daniela Lanoisa i
Rogera Eno. W nagraniach wzięła także udział Wiedeńska Orkiestra Symfoniczna
oraz Chór Wiedeńskiej Opery Ludowej. Film uzyskał za ową muzykę nominację do
Oscarów 1984 za najlepszy dźwięk. W nagrodach Saturn 1984 dostał statuetkę za
najlepsze kostiumy stworzone przez Boba Ringwooda, a także trzy nominacje:
najlepszy film science-fiction, najlepsza charakteryzacja – Giannetto De Rossi,
najlepsze efekty specjalne – Barry Nolan.
Tuż po wyłączeniu filmu musiałam się uspokoić przede wszystkim, ochłonąć. Na pytanie
„Jak wrażenia?” nie potrafiłam od razu odpowiedzieć. Ogrom różnych skrajnych
emocji, od zdziwienia, obrzydzenia i strachu po zachwyt, refleksję i momentami
niestety swojego rodzaju niezrozumienie. Zdziwienie, gdy zdawałam sobie
odkrywczo sprawę „ale w książce tego nie było!”, obrzydzenie i strach, gdyż
Baron i krew w kilku różnych scenach to już dla mnie dość duże przeżycie,
zachwyt gdy pojawiły się czerwie, refleksję gdy krok po kroku odkrywa się
tajemnice i możliwości tej niesamowitej planety i jej mieszkańców, a tak
naprawdę wszystkich ludzi. Należy nabrać tylko odwagi... i uwierzyć. Niezrozumienie
zupełne dla sceny ostatecznej, dla mnie niestety to profanacja, by w takim
momencie pojawił się na tej pustynnej planecie… z resztą... zobaczycie sami.
Przede wszystkim jako wielbicielka słowa
pisanego i z wykształcenia, i z zamiłowania – o czym z góry uprzedzam, bardzo
rzutuje to na ową opinię o filmie – nie zaakceptowałam wszelkich zmian i
połączeń faktów. Mam pełną świadomość, że dzieło na ekranie jest ograniczone
czasem, że nie da się pokazać wszystkiego i jak tu zachować tajemniczość, nie
pokazać wszystkiego i żeby odbiorca zrozumiał? Podjęto na przykład interesującą
próbę rozróżnienia zwykłych dialogów, myśli i Głosu, jakże ważnej umiejętności
członkiń ze Zgromadzenia Żeńskiego Bene Gesserit. Oczywiście Paul Atryda także
się nim posługuje, jako jedyny mężczyzna. Uważam, że jest to ogromne
osiągnięcie i nawet dla osób nie czytających książki, zrozumiałe.
Klimat filmu bardzo mroczny, wręcz
barokowy, rozmazane kontury, niewyraźne aranżacje, ciekawe operowanie kamerą:
nie pokazywanie całych pomieszczeń, lecz ich fragmenty, momentami duża dbałość
o detale, szczególnie w przypadku twarzy aktorów. Lynch w ogóle skupia się bardziej na
człowieku, zależnościach pomiędzy bohaterami, stara się odpowiednio ukazać ich
rys psychologiczny, co jest bardzo cenne i ukazujące dużą nie tylko znajomość Diuny, ale przede wszystkim odkrycie jej
esencji, jako istoty wszystkiego: człowiek jest najważniejszy. Otoczenie to
tylko tło, niestety w dosłownym znaczeniu.
Z
filmem łączy mnie wiele emocji, wspomnień, rozmów więc próbowałam w niego
„wejść”, mimo że czułam dystans narzucony przez reżysera i jego koncepcję.
Nie chodzi o to, że oczekiwałam więcej czy mniej, ale najbardziej o samą
tajemniczą Diunę. Było po prostu mało, za mało piasku, a czerwie choć ukazane
jako okazałe, siały głównie zniszczenie. Paul wciąż dopytujący o związek
melanżu i czerwi – był to chyba celowy zabieg, by od razu nakierować odbiorcę,
ale przecież to najbardziej strzeżony sekret Fremenów, jak woda i ich
ekologiczne możliwości. Właśnie! O ekologii w filmie też zdecydowanie niewiele,
a przecież był to jeden z główniejszych wątków owej powieści.
Nie mogę zaś mieć wątpliwości i żadnych
uwag do wątku Paula i Chani, tej relacji już rodzącej się w snach. Miłość
ukazana w sposób piękny i delikatny, podkreślająca zależność tych dwojga ludzi
od siebie, uzależnienia wręcz, byli dla siebie przyprawą. Lynch wśród mroków i
niejasności potrafił ukazać coś wybitnie przejrzyście i emocjonalnie. Wzrusza i
pokazuje, jak ważni są dla siebie ludzie mimo okrutnych zdarzeń i wyborów, mimo
wendetty.
W Diunie
Franka Herberta moje największe zainteresowanie wzbudził Baron Vladimir
Harkonnen. Tutaj mnie tylko przeraził: przerysowany, wręcz karykaturalny, wzbudzał
wstręt i ku mojemu zaskoczeniu strach. Perfekcyjnie ukazano okrucieństwo i
szaleństwo Barona, jego upodobania i plany, wzbudzał zainteresowanie, niechęć
i… dreszcze.
Dalej idąc tropem krytyki: tarcze
ochronne i ornitoptery powinnam pozostawić pod zasłoną milczenia, tak jak
ostateczną walkę Paula Atrydy z Feydem. Niestety choć kilka słów… Wszelkie
maszyny, rozwiązania techniczne czy technologiczne były nietrafione i nie
oddawały ich prawdziwych możliwości. Walka końcowa filmu nie zaprezentowała tego,
co obaj Panowie potrafią, zaś milczący Sting jako aktor nie odnalazł się wcale.
Czy są sceny które mnie zachwyciły? Wszystkie wydarzenia na pustyni czy w siczy
były nakręcone świetnie, czuć było wręcz piasek przesypujący się między
palcami. Szkolenie Fremenów
przez Muad’Diba, próba gom jabbar niedoświadczonego Paula, jego relacje i
rozmowy z Gurneyem i Thufirem oraz ojcem, to sceny głęboko zapadające
w pamięć.
Ktoś mi kiedyś mądrze powiedział, że
oglądając ten film należy pamiętać, iż „Przecież tu nie chodzi o efekty
specjalne, na Boga”. Odrzucając więc tę myśl, że nie wykorzystano tak ogromnego
budżetu, że nie ma fantastycznych walk i maszyn… to film jest genialny. Gra
aktorska, choć zdawałaby się teatralna, świetnie oddaje klimat miejsca jak i
ukazuje zachowania wysokich rodów, skomplikowane charaktery i sytuacje życiowe
bohaterów, zależności rodów od siebie i... melanżu. Dość sporna jest dla mnie
kwestia strojów, ale nie bez przyczyny film dostał nagrodę właśnie za nie.
Niektóre z nich są urzekające, na pewno
zaś wszystkie przykuwają wzrok i oddają atmosferę dworów, pałaców, wszelkich
siedzib. Muzyka elektryzująca, pociągająca za sobą w wydmowe wydarzenia, uczta
dla zmysłów. Ta wizja jest bardzo autorska, niekoniecznie spójna i niestety bardzo
okrojona, ale warto dać się ponieść tej oryginalnej wersji Davida Lyncha… by
później sięgnąć po książkę! Wszechświat Franka miał szansę zaistnieć, stać się
bardziej namacalny, pachnący przyprawą, dotrzeć jak najdalej, jak najgłębiej, w
duszę... i pozostać na zawsze. Jest to niepowtarzalny retrofuturystyczny
design, który nie uważam za ostateczny i kanoniczny, ale dopełniający obraz
świata Herberta. Zawsze można powiedzieć, że zabrakło ukochanych scen, że
inaczej coś zostało zinterpretowane niż powinno, inaczej ukazane. Ale czyż
Frank nie chciał, aby jego świat na nowo, wciąż bezustannie i inaczej był
rozumiany? Każdy widzi w nim co innego, obracając się w podstawowych jego
wartościach i wizjach, wchodząc głębiej, powoli dopasowujemy je do naszej
duszy, serca, umysłu i staje się to tak wybitnie osobiste, że nie można
krytykować. Można tylko podziwiać.
Hmm, nigdy nie oglądałam tego filmu. Chyba muszę się do tego zabrać. :)
OdpowiedzUsuńOch, koniecznie. To dzięki tej produkcji poznałam fantastyczny świat Diuny, a w konsekwencji... mojego Męża :)
OdpowiedzUsuń