Dune fairytales

sobota, 12 kwietnia 2014

Wywiad z pisarzem, rysownikiem i człowiekiem renesansu... Piotrem Olszówką (vel wujkiem Piortkiem)


1.                  Od lat współpracuje Pan ze Świerszczykiem. Dlaczego właśnie pismo dla dzieci?

Mam taką trochę podwójną wyobraźnię. Z jednej strony strasznie starą, z drugiej – skłonną do wybryków i dziecinnych szaleństw. To sprawiło, że równocześnie robiłem rzeczy dla dorosłych i dla dzieci. Trochę przypadkiem trafiłem na konkurs Świerszczyka na komiks dziecięcy... ale to, że zostałem tam z „Bartkiem i Chlorofilem” na prawie 10 lat i 170 przygód to już nie był przypadek. Od kilku lat nie ma już komiksu o przygodach Bartka i jego kumpla, Smoka Chlorofila, ale piszę scenariusze do przygód Kotka Mamrotka i  bajki. Jakoś moja wyobraźnia pasuje do Świerszczyka i jego metody pisania dla dzieci.
To nawet jest sprawa znacznie głębsza niż tylko miła współpraca.
Można powiedzieć że w polskiej tradycji są dwa modele wychowania i tworzenia dla dzieci. Jeden, nazwijmy go modelem Jachowicza, polega na tym, że stary dziad stoi przy piaskownicy i pilnuje, żeby się dzieci nie pobrudziły, ruszały tak, żeby nadążył z pilnowaniem oraz trzymały zabawki tak, jak on uważa za właściwe. Jeśli taki gość włazi do piaskownicy, to po to, żeby powiedzieć: BAW SIĘ TAK, JAK JA CHCĘ, TO BĘDZIESZ GRZECZNYM DZIECKIEM. W tym modelu dziecko jest materiałem, z którego trzeba zrobić człowieka. Jak wyjdzie coś innego, niż wychowawca planował – znaczy, że to nie jest człowiek.
Mamy w Polsce długą i przykrą tradycję odmawiania ludziom człowieczeństwa.
Drugi model, nazwijmy go modelem Brzechwy/Tuwima, polega na tym, że stary dziad włazi z dziećmi do piaskownicy i pozwala się prowadzić dziecięcej wyobraźni, dodaje od siebie troszkę dla urozmaicenia zabawy (w końcu on też coś potrafi), a pilnuje tylko, żeby nikt nie oberwał po głowie wiadereczkiem. Ten drugi model zakłada, że dziecko jest już człowiekiem, potrzebuje tylko więcej dobrych doświadczeń.
Z tego drugiego modelu wywodzi się „Świerszczyk”... a ja się wychowałem na Brzechwie, Tuwimie, Chotomskiej i Świerszczyku i dzięki okazji mogłem dołożyć coś od siebie. W pewnym sensie spłacam taki przyjemny dług.


2.                  O sobie mówię, że jestem „kocią mamą”. Jak Pan nazwałby siebie? Jest Pan „tatą” dla Pumy i Nany?

Mam z tym pewien problem. Staram się określać siebie w relacjach z nimi tak, jakby to one zrobiły. Dla Nany jestem kimś w rodzaju szefa... a w każdym razie nasze relacje nie przypominają tych ojcowskich. Głownie dlatego, że nie mam pojęcia, jaki jest psi tata. Staram się po prostu zapewnić jej te niewiele rzeczy, które psu są potrzebne do szczęścia, a ona odwdzięcza mi się pokazując, że jestem niezbędny. Sama zresztą też stała się niezbędna dla mnie. Do pewnego stopnia na tym polega psie stado.
Z Pumą (albo Pumiastą albo Pumianną... nasze koty mają dużo imion) sprawa jest jeszcze trudniejsza. Pumiasta nie uznaje autorytetów, za to bardzo ceni sobie różne przyjemności i towarzystwo. Nie wiem, jak to nazwać ani opisać. Wiem, że jestem jej potrzebny do bardzo wielu Ważnych Kocich Czynności, takich jak przejażdżki na moim karku, naprzemienne głaskanie pod uszami, kilka rodzajów zabawy... i drzemka  towarzyska. 
Ona sama dostarcza mi czasem wzorów postaci.
Z Farelem łączyła mnie bardzo głęboka i równoprawna przyjaźń. On pokazywał, że jest samodzielny, ja szanowałem jego samodzielność.... i tak się od siebie uzależniliśmy, że nie mogliśmy funkcjonować osobno. Na pewno nie można tego traktować jako relację syn-ojciec. Jeśli już, to raczej dwa kocury.


3.                  Co skłoniło Pana do napisania zbioru opowiadań „Morrigan”?

Historie o towarzyskim kręgu rycerza Rhouda-an Paul powstawały na przestrzeni bardzo wielu lat. Jakieś tam początki wręcz na etapie zabaw żołnierzykami. Wciąż wymyślam nowe, które czekają na literacką postać. A co skłoniło mnie do pisania? Najpierw złość na Feliksa Kresa, za to, że w „Grombelardzkiej Legendzie” zamordował bohaterów, których lubiłem. Dużo w tym było też potrzeby opowiadania czegoś w konwencji średniowiecza, w klimatach „Imienia Róży”, pobawienia się swoim własnym światem. Coś muszę zrobić z tym światem rozpanoszonym w mojej głowie. Kiedy napisałem, to chciałem opublikować, bo w zasadzie nie uznaję pisania do szuflady – to tak jak gadanie do lustra: przyjemne, ale żeby poświęcać temu pracę? Dlatego, skoro zacząłem pisać te historie to od razu z myślą o publikacji.


4.                  Kiedy możemy oczekiwać pojawienia się kolejnego tomu z cyklu „Królewskie Psy”?

Nie wiem. Zacząłem kilka historii, kłopot jednak w tym, że kiedy piszę, to nie mogę robić nic innego. Dla mnie to strasznie spalająca czynność, pisałem po 10-12 godzin dziennie, potem padałem na nos, wstawałem i pisałem dalej. To chyba nawet widać w tekście, to moje zmęczenie na finiszu. Mam wrażenie, że w ogóle widać w tych historiach, kiedy padłem. Tak się niestety złożyło, że nie mam pojęcia, jak pisaniem fantasy zarobić na życie, więc pozostaje to moim hobby. No a ja wciąż robię coś, co pozwala zapłacić za prąd do komputera, bo jak będę padał, wstawał, pisał i padał, to odetną mi prąd. W ciągu ostatnich kilku lat miałem bardzo dużo niemiłych przygód opartych na schemacie „podoba nam się, ale nie wydamy” albo „wydamy, jak nam pan za to zapłaci”. „Morrigan” wydało małe wydawnictwo należące do świetnych ludzi, ale niestety moment wydania zbiegł się z kryzysem na rynku książki i nie udało mi się „wejście smoka”.
Po czymś takim człowiek odkłada na potem niektóre pomysły, żeby najpierw zająć się czymś, co „pootwiera drzwi”. Próbuję w tej chwili napisać coś, co po prostu dobrze się sprzeda... a dokładniej: zilustrować „Fizykę Psa”, czyli książkę opartą na pierwszych miesiącach z Naną w naszym domu. Tylko ilustracji brakuje, żeby dać ją wydawcom. Liczę na to, że będzie łatwiej wypchnąć na półki księgarń historię miłości  Rhouda-an albo śledztwa Nico de Lukki, jeśli najpierw wszędzie znajdzie się coś z moim nazwiskiem na okładce. Ale w tym celu najpierw muszę napisać jakiś bestseller, a w dzisiejszych czasach trudno napisać książkę, która sama się wypromuje.


5.                  Jest Pan wielkim entuzjastą chodzenia… boso. Jak zaczęła się ta „przygoda”?

Od zdjęcia butów. A poważnie: w czasach mojego dzieciństwa bardzo dużo dzieci wyskakiwało z butów przy każdej okazji. To było od wieków naturalne, nawet w literaturze to doskonale widać.  Dopiero w latach 80-tych w Polsce zaczęto patrzeć na to, jak na coś archaicznie niewłaściwego, a dzisiaj ludzie idąc na plażę ubierają dzieci w gumowce i kapoczki, żeby nie zmokły. Coś nam się w głowach popsuło... bo nad morze jedzie się, żeby moczyć się w wodzie, ganiać z wiatrem i posypywać piachem.
Wracając do mnie – na wakacjach u dziadków biegaliśmy raczej boso, stąd miałem zawsze pozytywne skojarzenia. No ale wyrosłem z wakacji, zacząłem pracować, a nawet zapracowywać się. Zaczęły się kłopoty z samopoczuciem związane ze zbyt małą ilością ruchu, więc ratowaliśmy się z żoną turystyką – obowiązkowo w solidnych butach na każde warunki... tylko, że czasami wysiadały mi nogi. Receptą na to miały być jeszcze lepsze buty. Kiedyś tam kolejne superbuty zrobiły mi ze stóp materiał na hamburgera a do stacji kolejowej miałem ok 10 km po górach. Zdjąłem buty i poszedłem boso z przekonaniem, że nie dojdę. Ale okazało się, że bez butów jest o wiele lepiej, nawet na poranionych nogach. Następnym razem nie zakładałem butów na trasę i to była właściwa decyzja. Poszedłem dalej w tę stronę, testowałem swoje możliwości. Okazały się nieoczekiwanie duże. Dzisiaj wiem z doświadczenia, że jest bardzo niewiele sytuacji, kiedy człowiek naprawdę potrzebuje butów, a buty noszone bez potrzeby raczej odcinają nas od pewnych przyjemności … i deformują cały układ ruchowy, że nie wspomnę o osłabianiu układu krążenia. Nie przesadzam. Potwierdza to wiele badań prowadzonych przez ortopedów na całym świecie.


6.                  Kolejną pasją jest szermierka. Skąd u Pana takie zainteresowania?

Zaczęło się od filmów o rycerzach Okrągłego Stołu i „Przygód Pana Michała”. Ale zawsze byłem za duży na szermierkę sportową. Szpada i szabla daje fory mniejszym. Do tego mnie ciągnęło do miecza, tylko, że bardzo długo nikt nie myślał o tym, że w ogóle można tym walczyć. Przypadkiem trafiłem na Bractwo Orlich Gniazd, zacząłem z nimi ćwiczyć dla zabawy, bez nadziei na coś trwałego. Odkryliśmy świat średniowiecznych traktatów szermierczych, ale mieliśmy kłopoty z ich rozumieniem. W końcu Bartek Walczak wpadł na pomysł, żeby zaprosić do Polski Johna Clementsa z Association for Rennaissance Martial Arts. I tak narodziła się polska sekcja ARMA, z której stopniowo wyrósł normalny związek sportowy, zawody i te rzeczy.
Sztuka rycerska to wspaniały sport, łączący w spójną całość władanie wieloma rodzajami broni, rozwijający bardzo wszechstronnie ciało i umysł. Właściwie uważam, że powinno się ją włączyć do programu nauczania wraz z całym kompleksem metodycznym, który wokół niej wyrósł. Naturalnie po pewnym dostosowaniu do dzisiejszych czasów. 
Ja jestem pod wieloma względami człowiekiem może nie średniowiecza, ale epoki przedprzemysłowej na pewno. Niestety w wypadku domowym trochę sobie uszkodziłem kręgosłup i musiałem iść na sportową emeryturę.


7.                  Jest Pan zaangażowany w projekt „Książka zamiast kwiatka”. Proszę o nim trochę opowiedzieć.

Cały ten portal stworzyła Grażyna Strumiłowska. Zaczęła po prostu od organizowania prostych konkursów dla czytelników, co przyciągnęło do niej ludzi. W grupie ludzi pojawiły się rozmowy o książkach, potem recenzje... stopniowo projekt obrósł różnymi formami działalności: są tam wywiady z autorami, czaty, recenzje, co jakiś czas piszę esej, bo niektóre książki tego wymagają. Ostatnio pojawił się Koci Redaktor, czyli Franek. Przeprowadza dość niezwykłe wywiady... takie trochę z głupia frant.


8.                  Jaka jest Pańska ulubiona książka?

Jak podam jeden tytuł to zaraz przychodzą mi na myśl kolejne. Ale na pewno: „Na południe od Brazos” Larry'ego McMurtry, „Imię Róży” Eco i „Świat według Garpa”. Poza tym dzieła wszystkie Tuwima, Brzechwy, Leśmiana, Gałczyńskiego, „Podróże Guliwera” Swifta, „Poszukiwanie Ptaka Czasu” i inne komiksy Loisela, komiksy Frederika Petersa... to jest niebezpieczne pytanie. Lista ma coś około 30 metrów długości.


9.                  Jest Pan rysownikiem. Czy gdyby jakiś dżin z lampy (albo złota rybka) dał Panu wybór – jeden artysta, jeden dzień… Z kim chciałby Pan spędzić ten czas (nie musi to być osoba obecnie żyjąca, wszak dżin to magiczna postać i wszystko może)?

Sam nie wiem. Ludzie, od których chciałbym się uczyć zazwyczaj całym sercem oddawali się swojej sztuce, gdyby mnie im jakiś dżinn wtrynił na dzień – byłbym pewnie niemiłą przeszkodą w ulubionym zajęciu. A kiedy papież Juliusz II przyszedł niechciany do Kaplicy Sykstyńskiej – Michał Anioł niby przypadkiem zaczął zrzucać na niego różne rzeczy z rusztowania. Ja nie jestem papieżem, więc mógłby bez ceregieli zrzucić mnie.
Na pewno chciałbym przez dzień popatrzeć jak pracują wielcy mistrzowie. Wszyscy, bo jestem zachłanny. Ale gdybym mógł prosić dżinna o coś w tej dziedzinie, to wybrałbym raczej rok nauki u mistrza niż dzień w jego towarzystwie. Niechby już dżinn wybrał sobie sam, do którego mnie wyśle.

Pięknie dziękuję i życzę wszystkiego dobrego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz