Zdarzają się Wam takie dni, kiedy otwieracie lodówkę i dochodzicie do wniosku, że jest pusta? W szafkach kuchennych też trudno napotkać jakieś smakołyki? Stan na koncie niespecjalnie powala (chyba, że z powodu debetu), albo po prostu za oknem szaro, buro i deszczowo i ochota na spacer do sklepu jakoś nie chce przyjść, a nie macie w zwyczaju zamawiać pizzy, czy innego chińskiego żarełka na telefon? Jeśli tak, to rozumiecie, co mi się przytrafiło dwa dni temu. W szafach raczej pustki, bo zapasy po Świętach się skończyły. Za oknem deszcz i wichura. W lodówce pusto, w zamrażalniku porcja obiadowa dla jednej osoby. Cóż zrobić? Wyszukałam resztkę ciemnego makaronu. Tak akurat dla mnie. Co do niego? Cóż, coś trzeba wykombinować, bo przecież nie będę się malować, czesać i ubierać w te wszystkie szaliki, czapki i rękawiczki po to tylko, by móc coś dobrego zjeść. O, nie – to do mnie niepodobne. Zresztą uwielbiam robić coś pysznego z... niczego!
W taki oto sposób powstał niesamowicie pyszny, kremowy zielony sos.
Do garnka wsypałam trochę sproszkowanego czosnku i curry. Tak, żeby zakryło mniej więcej połowe powierzchni dna. Następnie włożyłam spory kawałek smalcu – taką dobrą łyżkę i na małym ogniu delikatnie rozpuszczałam. Kiedy smalec zaczął dawać znaki, że się już zagrzał, dolałam odrobinę wrzątku – wyszło tego tak na oko około centymetra wysokości, po czym wrzuciłam kostkę bulionową. Skorzystałam z bulionu na żeberkach, ponieważ jest najbardziej aromatyczny, ale myślę, że każdy inny smak byłby równie dobry. Kiedy bulion zaczął się rozpuszczać, dosypałam odrobinę imbiru i cynamonu, a na koniec niecałą łyżeczkę cukru i trochę słodkiej sproszkowanej papryki. Cały czas mieszałam, a sosik gotował się na minimalnym ogniu.
Teraz czas na dodanie bardziej konkretnych składników. Doszło więc do tego cudu pół słoiczka pesto bazyliowego. Mieszałam, mieszałam, by się nie przypaliło i zyskało ładną konsystencję, po czym dolałam kolejno: sok jabłkowy (pozostałość po prażonych jabłkach, więc to prawdziwy sok, ale pewnie i taki kupny się nada), sok z mandarynek (kupny, prawdopodobnie smak niewiele różni się od klasycznego pomarańczowego) i mleko. Nie potrafię powiedzieć, ile tego wyszło. Poziom sosu podniósł się łącznie o jakieś półtora centymetra, ale dodawałam wszystkiego na oko, po prostu wykańczając butelki i kartoniki, które stały w lodówce.
Na sam koniec dorzuciłam jeszcze małą łyżeczkę masła i trochę przyprawy do mięs. Następnie gotowałam tak długo, żeby część wody odparowała. Kiedy całość miała już konsystencję budyniu, zestawiłam z ognia i zakryłam pokrywką. Ugotowałam szybko ciemny makaron i voila. Obiad gotowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz