Dune fairytales

czwartek, 22 maja 2014

Niezapomniane spojrzenie by Ewa Chani Skalec



            Na ławce w parku siedzi przestraszona dziewczyna, do której podchodzi uśmiechnięte dziecko. Trzyma w ręce balony – cztery Teletubisie oraz trzy jajowate – niebieski, żółty i różowy w białe grochy. To ten ostatni powoduje, że dziewczyna wraca myślami do tamtego strasznego dnia z przed lat.
            Właśnie obchodziła w weekend dwunaste urodziny. Rodzice wyprawili jej niemałe przyjęcie – był pokaz zaprzyjaźnionego pana z cyrku, mnóstwo konfetti, olbrzymi, trzypiętrowy tort z najnowszym modelem lalki Barbie na szczycie oraz wszystkie jej koleżanki ze szkoły. Nie chciała zapraszać żadnych chłopaków – denerwowali ją, ponieważ nie zwracali na nią uwagi. Miała długi rudy warkocz i piegi, co było powodem do szyderstw, szczególnie do czasu, kiedy nosiła aparat na zębach. W każdym razie przyjęcie się udało i mile je wspominała.
            Szła do szkoły. Był wtorek, za kwadrans dziewiąta. Padał śnieg. Straszliwie nie lubiła zimy – marzyła o tym, że pewnego dnia, gdy dorośnie, wygra w Lotto i wyprowadzi się do jakiegoś ciepłego kraju, gdzie śnieg będzie podziwiała jedynie w filmach o Bożym Narodzeniu i na kartkach świątecznych. Chcąc zapomnieć o przenikliwym zimnie i białym puchu skrzypiącym pod butami, wspomniała stos kolorowych pudeł z prezentami urodzinowymi. Stały cały czas w jej pokoju, część z nich nawet jeszcze nie rozpakowanych. Dawkowała sobie przyjemność. Nie wyrzuciła też balonów, które przyniósł pan Władek. Najbardziej podobał jej się ten w kształcie wielkiego niebieskiego słonia i ten różowy w białe grochy. Uwielbiała różowy. Z uśmiechem na twarzy spojrzała na pokryte śniegiem krzaki na skwerku koło szkoły. Jej uwagę przykuło coś czerwonego. Podeszła bliżej…
             – Proszę pani, potrzyma mi pani na chwilę balony? – pyta chłopiec, cały czas uśmiechając się do niej. Dziewczyna wraca do teraźniejszości. – Rozwiązał mi się but, a nie chcę, żeby odleciały.
            Bierze od niego związany pęk sznurków i przypatruje się kolorowym gumowym Teletubisiom. Stara się wyrzucić z pamięci tamten dzień, ale ciągle do niej wraca. Nie tylko widok, ale ten nieprzyjemny, słodkawy zapach, który poczuła, kiedy znalazła się obok ciała kilkuletniego dziecka. Minęło piętnaście lat, a ona nie może tego zapomnieć. Chłopiec wyciąga rękę i grzecznie dziękuje za pomoc. Dziewczyna odwzajemnia uśmiech i wstaje. Wkłada ręce do kieszeni – poczuła przeraźliwe zimno, a po plecach przeszedł ją dreszcz.
            Tamtej zimy rodzice postanowili przeprowadzić się do innego miasta, kiedy dotarło do nich, że córka nie poradzi sobie z tymi wspomnieniami tak długo, jak nie zmieni otoczenia. Przenieśli się, poszła do nowej szkoły, poznała nowych ludzi. Skończyła studia, zaręczyła się, zerwała zaręczyny, znów niedawno zaczęła się z kimś spotykać. Ma świetną pracę z niezłymi perspektywami – ogólnie większość znajomych jej zazdrości i właściwie ich rozumie. Chętnie jednak oddałaby te wszystkie sukcesy za możliwość wymazania z pamięci tamtej śnieżnej zimy. Znów czuje ciarki na plecach, mimo że jest środek lata, a drzewa i krzewy zielenią się, w niczym nie przypominając tamtych…
            Nie miała siły krzyczeć, ani płakać. Stała tak, nie wiedząc, ile czasu upłynęło. Później dopiero do niej dotarło – kiedy weszła do szkoły i opowiedziała o wszystkim panu woźnemu. Była już prawie dziesiąta, co oznaczało, że z nieżywym dzieckiem spędziła około godziny. Nie znała tego chłopca, nie mogła jednak oderwać wzroku od jego pustych oczodołów. Ktoś zamordował tego małego z bestialskim okrucieństwem…
            To dlatego chciała zostać psychiatrą – miała nadzieję, że może pewnego dnia uratuje jakieś bezbronne dziecko przed takim potworem, którego wcześniej wyleczy z jego przypadłości. Marzenia ściętej głowy. Minęło jej, kiedy zrozumiała, że świat działa nieco inaczej. Ostatecznie pracuje dzisiaj w jednym z lepszych laboratoriów w kraju i próbuje pomóc organom ścigania łapać złoczyńców. Dopiero niedawno poznała finał straszliwej historii z przed lat. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że poprosiła o te akta, ponieważ wiązało ją cokolwiek z tym nieszczęsnym dzieckiem.
            Miał siedem lat. Imię – Krzysztof. Jesienią zaczął chodzić do szkoły. Właściwie nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego był w tym parku – rodzice osobiście zaprowadzili go do szkoły i zostawili w holu. Najwidoczniej morderca go stamtąd wywabił. Czym? Nie wiadomo. Grunt w tym, że mały Krzyś został straszliwie pobity i wykorzystany seksualnie. Wtedy się o tym nie mówiło, ale w aktach sprawy znalazła wszystkie szczegóły. Kiedy oprawca dostał, czego chciał, uderzył chłopca czymś tępym w tył głowy, a następnie wyłupił mu oczy i – również dość tępym – nożem wyciął język. Minęły prawie dwa lata zanim udało się odnaleźć sprawcę tego okrucieństwa. Kolejne dwa razy tyle zanim został skazany i osadzony w więzieniu. Myślała nawet swego czasu, że chciałaby go odwiedzić i na własne uszy usłyszeć, dlaczego to zrobił. Nie znalazła jednak w sobie tyle odwagi.
            Rozgląda się wokoło – przypomniała sobie, dlaczego w ogóle tu przyszła. Od kilku tygodni miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Cały czas czuła na sobie czyjś wzrok. Dostawała głuche telefony. Miała nadzieję, że na otwartej przestrzeni łatwiej wyśledzi prześladowcę, jednak nikt nie wydawał się jej podejrzany. Kręci głową – chyba to początki jakiejś paranoi. Wzdycha, kolejny raz rozgląda się po zielonych alejkach i kieruje się w stronę bloku, w którym wynajmuje duże, ładne mieszkanie.
            Miał na imię Stefan. Był blacharzem. Dużo palił, lubił sobie popić. Bił żonę. Miał dwoje dzieci, które tłukł równo, a opieka społeczna nie potrafiła sobie z nim poradzić. Chodził na wolności, raz po raz spędzał noc w izbie wytrzeźwień, albo w areszcie – za jakieś drobne kradzieże papierosów, czy wódki z monopolowego na tym, czy tamtym osiedlu. Sąsiedzi na niego narzekali, żona goniła za nim ze ścierą, a dzieciaki uciekały, gdzie pieprz rośnie, kiedy napity ojciec wracał do domu. Rodzina ździebko patologiczna, nawet jak na standardy – zrujnowanej od czasów drugiej wojny – kamienicy, w której mieszkali. Można się było po nim wiele spodziewać, ale z pewnością nikt nie posądzał go o takie okrucieństwo.
            Zamknęli go kilka dni po zabójstwie małego Krzysia. Przyznał się do winy. Dlaczego? Któż to wie. Jego odciski palców znaleziono na kurtce i rękawiczkach chłopca, co naprowadziło śledczych na pierwszy trop. Długo się upierali, że to musi być Stefan. Kiedy w końcu – po trzech miesiącach – do nich dotarło, że w areszcie siedzi niewłaściwy człowiek, wściekali się, że stracili sporo cennego czasu. Dostał karę w zawiasach za utrudnianie śledztwa. Zrozpaczeni rodzice wydzwaniali na komisariat niemal codziennie, podsyłali informacje dotyczące sąsiadów, którzy nie lubili dzieci i ludzi, którzy w jakikolwiek sposób im podpadli.
          Matka Krzysia całymi godzinami siadywała na ławce pod szkołą i obserwowała wszystkich mężczyzn, czy któryś może się z czymś nie zdradzi. Nic z tego. Czas mijał, wynajęła nawet prywatnego detektywa, który również niczego nie odkrył. Upłynął rok, a sprawa stała w miejscu. Stefana w tym czasie zamykali sześć, czy siedem razy, ale nigdy nie wyjaśnił, dlaczego przyznał się do tamtej zbrodni.
        Dziewczyna przeszła przez ulicę w ostatniej chwili. Jeszcze dobrze nie weszła na chodnik, kiedy zapaliło się czerwone światło. Słyszy, że kierowca nadjeżdżającego samochodu trąbi. Na pewno nie na nią. Ogląda się mimochodem za siebie – jakiś wariat wbiegł na jezdnię na czerwonym. Nie zwraca na niego specjalnie uwagi – jeśli nie przestanie z tą obsesją – oszaleje. Przypomina jej się, że musi jeszcze kupić pomidory na sos. Jutro odwiedzają ją rodzice i zaplanowała lasagnę. Wstępuje do sklepu i przy okazji kupuje jeszcze gazetę. Wariat z przejścia dla pieszych cały czas podąża jej śladem. Dziewczyna powtarza sobie w myślach, że to prawdopodobnie mieszkaniec któregoś z okolicznych bloków, a ona już kompletnie oszalała. Płaci szybko – jak dobrze, że ma już kartę zbliżeniową. Wychodzi i ogląda się za siebie, kiedy drzwi się zamykają. Wariat zniknął gdzieś w labiryncie półek.
            Spogląda na zegarek – za kwadrans dziewiętnasta. Ten przeklęty kwadrans – męczy ją i dręczy od tamtej zimy. Znów natłok wspomnień, tyle, że już nie z tamtego poranka, ale z dnia, kiedy – niecały rok temu – przeglądała akta sprawy. Zastanawiało ją, dlaczego policjanci nie sprawdzili wszystkich tych najbardziej logicznych tropów. Owszem odciski palców mogły być niezbitym dowodem, ale okazały się jedynie przypadkowe – po prostu Stefan szarpnął kiedyś małym Krzysiem, kiedy ten chciał się bawić z jego synkiem. Zwyczajny przypadek.
          Matka zamordowanego chłopca straciła już wszelką nadzieję na pojmanie sprawcy zbrodni. Przestała wysiadywać pod szkołą, w zasadzie nie wychodziła z domu. Powoli zaczęła pogrążała się w szaleństwie i coraz trudniej było się z nią porozumieć. Policja w końcu się poddała – w nadziei, że kiedyś jakiś przypadek, szczęśliwe zrządzenie losu naprowadzi ich na nowe ślady, odłożyli teczkę chłopca na stertę tych niewyjaśnionych zagadek kryminalnych. Ojciec przez krótki czas nachodził komisariat i żądał ponownego wszczęcia postępowania, jednak bezskutecznie. Nie było niczego, co by wskazywało na jakiegokolwiek innego sprawcę.
            Nagle przełom – pewnego dnia jeden z funkcjonariuszy zaprosił na obiad kolegę. Nie widzieli się już jakiś czas – właściwie od dnia zabójstwa Krzysia. Tak jakoś wyszło – kolega jest z innego miasta, rzadko przyjeżdża. Właśnie tamtego ranka wracał do domu. Przejeżdżał koło szkoły, mijał park. Widział małego chłopca w zielonej kurtce i żółtej czapce z olbrzymim pomponem. Krzysiu – przyszło na myśl policjantowi. Wypytał więc kolegę o szczegóły i zadzwonił do przełożonego.
            Dzwoni komórka. Dziewczyna odbiera, wyrwana z przemyśleń. To mama – chce potwierdzić, że jutrzejszy obiad jest aktualny. Oczywiście, że tak. Rozmawiają jeszcze chwilę i dziewczyna nie zauważa, że wariat z przejścia dla pieszych znów znalazł się w pobliżu i bacznie ją obserwuje. Z resztą nawet, gdyby zauważyła, z pewnością skarciła by się w myślach za zbyt częste oglądanie serialu CSI i to, że uwielbia teorie spiskowe. Kończy rozmowę i podchodzi jeszcze do kiosku, żeby kupić bilety na tramwaj. Chce zabrać rodziców na małą wycieczkę, a samochód popsuł się kilka dni temu i nie zdążyli go jeszcze naprawić.
            Na komisariacie popłoch. Jak mogli o tym nie pomyśleć? Jak mogli nie zauważyć? Nie dopytać… Przesłuchali wszystkich sąsiadów. Sprowadzili dziadków chłopca. Rozmawiali z nauczycielami, z woźnym, z dziećmi ze szkoły i z podwórka. Setki godzin spędzili na rozmowach z rodzicami i nic. Czy to w ogóle możliwe?
        Dziewczyna przypomina sobie wpięte w aktach zdjęcie. Przedstawia trzydziestodwuletniego mężczyznę – przystojnego bruneta o błękitnych oczach. Myśli o własnym ojcu – tym starszym panu, który jutro znowu będzie narzekał, że jego jedyna córeczka woli kuchnię włoską od polskiej i że nie ma już w naszym kraju prawdziwych patriotów. Kocha go i wie, że zawsze chciał dla niej jak najlepiej – zawsze ją wspierał i zachęcał do rozwoju i dążenia za marzeniami. To on podjął natychmiastową decyzję o przeprowadzce tamtej zimy.
            Ojciec Krzysia został zaproszony na komisariat. Niczego z pewnością nie podejrzewał. Być może to nieetyczne ze strony komendanta, ale za bardzo obawiał się, że mężczyzna coś wykombinuje. Zwodził ich przecież już wystarczająco długo. Zaczęło się przesłuchanie. Facet chyba zaczął się domyślać, że nie jest już traktowany, jak poszkodowany, ale podejrzany. Zapytał nawet, czy powinien zadzwonić po adwokata. Przesłuchujący go policjant kiwnął głową. Zarządzono przerwę. W końcu pojawił się na posterunku starszy pan, adwokat z wieloletnim stażem, znany przez funkcjonariuszy jako ten, którego zatrudnia się do z góry przegranych spraw. Tym razem nie uda mu się wybronić klienta. Policjanci mieli zeznanie świadka, który poznał mężczyznę z fotografii. To oczywiste, że jego odciski palców były na ubraniu synka – będzie się pewnie bronić. Ale się nie bronił. Siedział cicho i pozwolił adwokatowi na upieranie się, że jego klient jest niewinny i policja będzie musiała wypłacić mu słone odszkodowanie za zniesławienie. 
         Starszy pan okazał się za słaby na dowody, które prokuratura postawiła ojcu Krzysia. Matka chłopca wyszła z domu i na wieść o tym, co się wydarzyło… rzuciła się do rzeki i utopiła. Małżonek nie uronił po niej ani jednej łzy. Siedział, wpatrując się w jakiś nieistniejący punkt, nie odzywał, nie bronił. Na rozprawie też odpowiadał jedynie zdawkowo na część pytań. Prokurator postawił sobie jednak za punkt honoru, by dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się tamtego strasznego poranka i dlaczego pan Andrzej zamordował własne dziecko, nie wspominając już o tym, że zgwałcił małego Krzysia i straszliwie go okaleczył po śmierci.
           Dziewczyna w końcu dochodzi do drwi wejściowych na klatkę. Szuka kluczy w przepastnej torebce, znów zastanawiając się, dlaczego w końcu nie kupi sobie jakiejś mniejszej. Odpowiedź – jak co dzień – prosta: w mniejszej wszystkiego nie pomieści. W końcu odnajduje zgubę, do której przypięty jest pluszowy niebieski słoń. Wchodzi na klatkę i otwiera skrzynkę. Rachunek za komórkę, reklama pizzerii, którą niedawno otworzyli na sąsiednim osiedlu i szara koperta bez nadawcy. Zdziwiona rozdziera ją, kierując się w stronę windy.
            Kiedy postanowiła się tu przeprowadzić, wolne było jedynie mieszkanie na siedemnastym piętrze, a na windzie znowu wisi karteczka z informacją, że dźwig uszkodzony. Za co ona płaci taki wysoki czynsz, skoro co drugi dzień musi wdrapywać się resztką sił do własnego mieszkania? Wyjmuje z koperty zapisaną drobnym maczkiem kartkę A5 i zaczyna czytać. Powoli, oddychając coraz szybciej, czuje, że to nie schody ją dzisiaj zmęczą, ale ten list…
„Szukała mnie pani, nie wiem, po co, ale mam swój rozum. Nie jest pani dziennikarką. Już to sprawdziłem. Nie szuka pani sensacji. Może się mylę… chyba jednak nie. Długo czekała pani na możliwość przejrzenia moich akt, czy może raczej akt Krzysia. Ciekawi mnie, czy powiedziała im pani, że to pani go wtedy znalazła. Jak się pani czuła tamtego ranka, pani Matyldo? Ile miała pani lat? Dwanaście, no tak! Nic pani wówczas nie rozumiała. Głupi dzieciak, ot tyle. Jak Krzysiu. Też nie wiedział, co się z nim stanie, kiedy wyszliśmy ze szkoły. Powiedziałem mu, że jestem dumny z jego piątki z plastyki. Durny chłopak. Myślał, że pójdziemy do parku i kupię mu gorącego gofra, posiedzimy sobie chwilę na ławeczce i z powrotem odprowadzę go do szkoły. Z resztą, jak mógłby być mądry – miał za matkę kretynkę. Tyle lat ze mną spędziła i nie przyszło jej do głowy, że nie znoszę tego straszliwego bachora! Dlaczego to zrobiłem? Miałem go dosyć. Te jego płacze, że tęskni za mamusią. Te jego piątki i szóstki, którymi się chwalił. I moja żoneczka, która świata poza nim nie widziała. Odkąd tylko się urodził, przestała w ogóle zauważać moje istnienie. Zbyt długo nie miałem pociechy z żony. Potrzebowałem się rozładować. Udało się, chociaż chyba mogłoby być przyjemniej. Wybrałem złą porę roku, mój błąd. Oczy i język? Te cholerne łzy z oczu i ten skomlący głos. Nie mogłem już wytrzymać, musiałem się ich pozbyć. Brzydzi się pani? Dobrze. Niech się pani brzydzi. Trzeba było zapomnieć i mnie nie szukać. Teraz ja znalazłem panią. Jak się podoba?”
            Dziewczyna odczytuje ostatnie zdanie na głos, szeptem. Ręce jej się trzęsą, a na twarzy jest blada, jak śnieg tamtej zimy. Ściska ją w żołądku, a w oczach ma łzy.
           – Nie ma się co mazgaić. Nie lubię beks – słyszy nagle szorstki męski głos. Podnosi głowę znad kartki papieru i upuszcza zakupy. Chciałaby uciec, ale paraliżuje ją strach. Nie wydawało jej się – wariat z przejścia dla pieszych ją prześladuje. Teraz wyraźnie widzi jego twarz i wie, że to ojciec małego Krzysia. – Niech się pani nie boi, pani Matyldo. Chciałem tylko zobaczyć pani minę, nic pani nie zrobię. Już sobie idę. Miłego dnia – dodaje na koniec i ją wymija.
            Powoli schodzi, nie obracając się w jej stronę. Dziewczyna trzęsie się cała i nie może uwierzyć, że to nie senny koszmar. Przez ostatnie piętnaście lat prześladowały ją puste oczodoły Krzysia. Od dziś z pewnością dołączą do nich błękitne oczy jego ojca-mordercy.

2 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że powinnam to opowiadanie czytać listopadowym wieczorem, gdy za oknem mrok, deszcz i zawierucha. Klimat iście z Krainy Dreszczowców!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Cieszę się, że się udało z tym klimatem :)

    OdpowiedzUsuń