Dune fairytales

środa, 9 lipca 2014

Dike by Ewa Chani Skalec – Część pierwsza, rozdziały 1-3

Przedstawiam Wam dzisiaj początek mojej pierwszej skończonej "powieści". Przez całe wakacje będą się ukazywały kolejne fragmenty. Tekst jest stary, ma już bez mała 16 lat (pisałam na przełomie podstawówki i liceum), choć jeszcze na początku studiów wprowadzałam ostatnie poprawki. Na bieżąco go edytuję, ale pewnie znajdziecie jeszcze mnóstwo błędów. Przepraszam za nie. chciałabym jednak, byście szczerze ocenili, czy Waszym zdaniem tekst ten ma jakikolwiek potencjał i czy warto byłoby nad nim porządnie przysiąść i go rozwinąć.
Przyjemnej lektury :)

 

PROLOG   Pewnego dnia...

Słońce paliło pustynię. Chawwa zwróciła swą spieczoną promieniami, twarz do nieba. „Niedługo”– pomyślała. Jej niebieskie oczy spojrzały w błękit. Opuściła głowę, powracając do pracy. Poprzedniego dnia skroiła len, wysuszyła go i namoczyła ponownie. Należało go jeszcze poddać działaniu słońca.
Zbliżał się wieczór. Trzeba było oddzielić włókna lnu. Następnego dnia będzie mogła rozpocząć tkanie. Za dwie, najpóźniej trzy doby wykroi z materiału szaty.
Nadszedł już jednak czas powrotu do domu.  Budynek był niewielki z gliny, desek, kamieni i gipsu; małe, wysoko umieszczone, okienka. Płaski dach, okolony był murkiem. By wejść do środka Chawwa musiała się schylić – strop bowiem był bardzo niski. Podłogę zrobiono z ubitej gliny. Jedno pomieszczenie   żadnych ścianek działowych przedzielono matą na części mieszkalne dla ludzi i zwierząt.
Umeblowanie było bardzo ubogie. W północnym kącie stała długa drewniana ława. Po wschodniej stronie leżały grube, szorstkie skóry stanowiące posłanie dla członków rodziny. Naprzeciw nich stał piec. Wchodząc do chaty Chawwa zastała matkę wypiekającą chleb. Była to czynność niemalże rytualna w każdej żydowskiej rodzinie. Chleb pieczony był każdego dnia.    Po zmieleniu ziarna, niewiasta zaczyniała ciasto, miesiła je, a następnie piekła w piecu lub nad paleniskiem.
Ojca swego zastała Chawwa w trakcie modlitwy. Co dzień bowiem, każdego ranka i wieczora, oddawał on cześć jedynemu Bogu. W ofierze składał plony swego dobytku figi, daktyle, migdały…
– Mężu, wieczerza gotowa odezwała się Mariamne, gdy zakończył rozmowę z Panem. Pobożny Szewach zmówił dziękczynną modlitwę, po której przystąpili do spożywania wieczerzy, składającej się z mięsa, jarzyn i wina.
Po zakończeniu posiłku kobiety zmyły naczynia. Następnie cała rodzina udała się zewnętrznymi schodami na dach. Był on wykonany z gałęzi krzewów, gliny i ziemi. Wzniesione płócienne osłony miały chronić przed palącymi promieniami słońca w dzień i wiejącym od strony pustyni wiatrem w nocy.
Co dzień, po wieczerzy, Szewach, Mariamne i ich czternastoletnia córka, Chawwa spędzali czas na rozmowie. Dotyczyła ona ich codziennego życia, chwil radosnych i smutnych. Podobnie i tego dnia dyskutowali o sprawach zwyczajnych.
– Myślę, żono, iż należy rozpocząć już przygotowania do zimy. Święto Szałasów za nami. Uważam, że najwyższy czas, by zakupić w mieście niezbędne rzeczy zagadnął Szewach.
– W pełni się z tobą zgadzam, mężu odpowiedziała Mariamne. Nigdy nie negowała słów małżonka. Nie dlatego, że się go bała, lecz Szewach był bardzo inteligentnym człowiekiem i nie czynił niczego pochopnie. Każdą decyzję wielokrotnie przemyślał, zanim poczynił jakieś kroki do jej spełnienia.
Za dwa dni mężczyzna wybierał się do oddalonego o kilka godzin drogi miasta. Spędzał tam jeden dzień każdego tygodnia. Sprzedawał na targu plony swej ziemi, a także hodowaną trzodę i szaty tkane przez żonę i córkę. Nabywał natomiast oliwę, świece, paszę dla  zwierząt i narzędzia. Co zarobił na sprzedaży, przeznaczał na kupno najpotrzebniejszych materiałów. Zawsze jednak udało mu się trochę zaoszczędzić. Były to pieniądze na tak zwaną „czarną godzinę”. Był bowiem Szewach bardzo przezornym człowiekiem, wykształconym i doskonale znającym historię tak starożytną, jak i najnowszą. Wiedział, że często zdarzają się nieprzewidziane wypadki, które przyczyniają się do złej sytuacji życiowej, nawet członków narodu wybranego. Wolał więc nieraz zacisnąć pasa i odłożyć choćby trochę pieniędzy, niż obawiać się, iż kiedyś mógłby żałować swej rozrzutności. Chodził więc Szewach przez kilka dni w tych samych szatach. Kupował jedynie to, co niezbędne. Będąc w mieście odwiedzał zawsze synagogę, oddając cześć swemu Panu i Bogu. Na ołtarzu składał synogarlicę i zapalał świecę. Następnie udawał się do domu swego brata, Achaba, by razem z jego rodziną zasiąść do wieczerzy. Do domu zaś powracał nocą, by nad ranem móc powitać swego Boga na pustyni.
Mariamne natomiast i Chawwa spędzały dni na pracy w gospodarstwie. Jedynie w czasie dużych świąt jak Jom Kippur, Rusz Haszana, Sukkot, czy Purim udawały się wraz z Szewachem do miasta, by móc uczestniczyć w wysławianiu imienia Pana wraz ze swą rodziną. Mieszkał bowiem w mieście nie tylko Achab, ale i siostry Mariamne– Rut i Marta. Ich zaś mężowie byli spokrewnieni z rodziną Szewacha. Krąg najbliższych był więc duży, a Chawwa miała wielu kuzynów i kuzynek, z którymi widywała się podczas świąt.
Rodzina Szewacha wiodła spokojne i szczęśliwe życie z dala od „złego świata”. Miało się to jednak wkrótce zmienić…


 ROZDZIAŁ 1. Władza

Prezydent Motabisku siedział w skórzanym fotelu przed masywnym mahoniowym biurkiem. Pokój był urządzony bardzo nowocześnie na żółtych ścianach wisiały obrazy przedstawiające kataklizmy, na biurku stał najnowszej generacji komputer. Naprzeciwko, po prawej stronie drzwi, znajdował się olbrzymi ekran telewizyjny, a pod nim głośniki Po lewej stronie od wejścia była umieszczona duża mapa świata z zaznaczonymi na czerwono stolicami wszystkich państw.
 Panie prezydencie odezwał się głos w interkomie przyszedł generał Jacobs.
– Dziękuję, Jokiti odpowiedział Motabisku. Niech zaczeka pięć minut. Mam ważną rozmowę dodał, po czym kontynuował telefoniczną „kłótnię”.
Minęło kilka minut. Generał Jacobs wszedł do gabinetu. Ujrzał za biurkiem wysokiego, szczupłego mężczyznę w średnim wieku, o jasnych włosach, niebieskich oczach i długim, za długim, nosie. Widzieli się codziennie, a jednak Jacobsowi prezydent za każdym razem wydawał się „inny”.
– Siadaj, Gordon powiedział Motabisku, wskazując zapraszającym gestem ręki miejsce naprzeciw siebie. Jak tam Tania?
 Dobrze, panie prezydencie. Dziękuję.
 Przejdźmy do konkretów. Jokiti rzekł po chwili przez interkom przynieś kawę.
 Tak, panie prezydencie.
Przez krótką chwilę kąciki ust Jacobsa uniosły się w górę, nadając jego twarzy dziwaczny, i niecodzienny wygląd. Człowiek ten, potężny, dobrze zbudowany, lat trzydziestu,                              o kruczoczarnych włosach i piwnych oczach pomyślał właśnie, jak to dziwnie dzieje się na tym świecie. Prezydent, ten, którego wszyscy się lękali, ten, o którym już za życia krążyły legendy, ten, któremu udało się „pokonać” inne głowy państw i stanąć na czele międzynarodowej unii planety Ziemi, zakochany był w swojej, tak niewiele znaczącej w hierarchii, sekretarce. On  „władca świata” zachowywał się w jej towarzystwie jak młokos, szczeniak, który po raz pierwszy w życiu zobaczył dziewczynę. „Dziwny jest ten świat.”
Do gabinetu weszła Jokiti z kawą. Była ubrana w zielony, elastyczny kombinezon i białe buty na wysokich obcasach. Jej rude, długie włosy upięte były w kok, a dwa kręcące się kosmyki, opadały na gładkie, jasne czoło. Spod delikatnych okularów spoglądały, okolone gęstymi rzęsami, zielone oczy.
– Dziękuję, Jokiti. Niech nikt nam nie przeszkadza. Z nikim mnie nie łącz powiedział, rumieniąc się, Motabisku.
Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi. Teraz mężczyźni mogli rozmawiać bez obaw, że ktoś ich usłyszy. Sprawy bowiem, o których dyskutowali były poważne i dotyczyły przyszłości całej planety.
– Panie prezydencie rozpoczął po dłuższej chwili milczenia Jacobs. Przyniosłem dziś raport Nadzoru Bezpieczeństwa oraz list od gubernatora Ameryki Południowej. Generał Gregoriew nie napisał nic niepokojącego. Jak na razie nigdzie nie doszło do żadnych aktów antyrządowych. Co do listu od pana Federico Oreiro de Santibanez, pozwolę go sobie przytoczyć. Tak więc: ”Panie prezydencie. Dziś, tzn. 27.03.2023 roku, odbyło się w moim sztabie głównym w Buenos Aires zebranie. Rozmowa, jak zapewne Pan prezydent przypuszcza, dotyczyła akcji o kryptonimie Relampago. Zarówno pułkownik Alonso, jak i pozostali uczestnicy spotkania uważają, że należy niezwłocznie przeprowadzić akcję i zgadzają się z Panem prezydentem w związku z reakcją na ewentualny opór ludności. Tak też, wszyscy panowie podpisali odpowiednie dokumenty, iż poprą go w jego działaniach, które zostaną Panu prezydentowi przesłane już w przyszłym tygodniu. Wyrażam szczerą nadzieję, że wszystko się powiedzie. Z poważaniem, niżej podpisany, Federico Oreiro de Santibanez.”
– Wspaniale, wyśmienicie odparł Motabisku z szerokim, ukazującym białe zęby, uśmiechem na twarzy. –  Znakomicie! A więc możemy liczyć na pomoc Ameryki Południowej.
– Pan prezydent pozwoli, że się wtrącę przerwał mu Jacobs. Dostałem informację, mniej więcej przed godziną, iż generał Iwan Balonkow wysłał już stosowne dokumenty zapewniające o pozytywnym zakończeniu rozmów na temat akcji Relampago w Azji. Tak więc, jedynie Afryka nie zgłosiła swego poparcia.
– Rozumiem do czego zmierzasz, Gordon, rozumiem odparł po chwili zastanowienia prezydent. Jeśli w ciągu tygodnia, powtórzę wyraźnie siedmiu dni Afryka nie prześle nam stosownych papierów, bądź w inny sposób nie powiadomi o swoim poparciu, będziemy musieli interweniować. Dostaniesz pełnomocnictwo. Będziesz mógł z nimi zrobić, co zechcesz. Wybór należy do ciebie. Byleby tylko sposób okazał się skuteczny. Zrozumiano?
– Tak, panie prezydencie odpowiedział, niepocieszony, Jacobs. Mimo wszystko nie lubił tego typu przemówień. Doskonale wiedział, że Motabisku jest człowiekiem nerwowym, impulsywnym, działającym nagle i bez skrupułów, natomiast stwierdzenie: ”zrób, co zechcesz, byleby skutecznie”, nie należało do tych, których słuchało się ze spokojem.
– Możesz odejść, Gordon przerwał niepokojącą ciszę prezydent. Pozdrów żonę. Jutro przyjdź pół godziny później. Będzie tu też marszałek Hengel i generał Czeslowic. Do zobaczenia.
– Do widzenia odparł Jacobs wstając z fotela.
   Zebrał z biurka dokumenty i wyszedł. Na chwilę zatrzymał się w hallu. „Czy on naprawdę jest taki bezlitosny?” Szedł przed siebie rozmyślając o zakończonym przed chwilą spotkaniu. Po drodze spotkał Jokiti. Uśmiechnął się do niej.
 Do widzenia, generale odparła w odpowiedzi na uśmiech.
– Do jutra rzekł i wsiadł do windy. Zjechał dziewięć pięter niżej i wszedł do swego gabinetu.
L

ROZDZIAŁ 2.   Przeszłość

Gordon Jacobs spojrzał na swoją piękną sekretarkę Mirandę, która przyniosła mu właśnie herbatę. „Tak wiele się zmieni, jeśli mu się uda” pomyślał wrzucając do szklanki kostkę cukru.
Zaczął nerwowo przeglądać dokumenty. W ciągu ostatnich trzech lat naprawdę zaszły liczne zmiany. Po załamaniu gospodarki doszło do kolejnego wielkiego krachu na giełdzie. Rządy światowe nie umiały utrzymać pokoju. Społeczeństwa nie potrafiły pogodzić się z upadkiem ogromnych firm. Wielu ludzi straciło pracę, a ceny żywności wzrosły czterokrotnie. Ci, który pozostali na swych stanowiskach, nie otrzymali żadnych podwyżek ich zarobki spadały relatywnie do cen innych czynników produkcji. Wielcy właściciele przeznaczali całe swoje majątki na ratowanie firm wielu się nie udało. Nikt nie inwestował. Kto mógł zaoszczędzić coś na „czarną godzinę” był szczęśliwy. Wzrosło oprocentowanie kredytów. Banki gromadziły pieniądze, uniemożliwiając udzielenie pożyczek niewypłacalnej ludności. Coraz więcej rodzin wyrzucano z domów za niezapłacone czynsze Dzieci brudne, głodne, zaniedbane zatrudniano za grosze w wielkich fabrykach, którym udało się utrzymać na rynku. Dorośli kradli jeden złodziej od drugiego… rozpoczęły się bunty i zbrojne wystąpienia. Wtedy na arenie pojawił się i zabłysnął Arnold Motabisku. Miał trzydzieści pięć lat... Pochodził z niewielkiego miasteczka w Oregonie. Po skończeniu szkoły średniej i kilkuletniej pracy w sklepie spożywczym udało mu się zarobić na dalszą naukę. Rozpoczął studia na Uniwersytecie Cambridge. Po ich zakończeniu podjął pracę w kancelarii prawniczej w Waszyngtonie. Tam poznał wielu wpływowych, bogatych ludzi, dzięki którym udało mu się stać jednym z najbardziej zaufanych ludzi prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wtedy to właśnie doszło do wielkiego kryzysu. Jacobs dokładnie to pamiętał. Minęły trzy lata. Motabisku przejął władzę. Otoczył się kilkunastoma najbardziej zaufanymi i doskonale wykwalifikowanymi ludźmi. Wśród nich znalazł się Jacobs kolega z lat uniwersyteckich.
Poznali się na pierwszym roku. Gordon był ambitny i pochodził z bogatej rodziny o długich tradycjach. Początkowa niechęć spowodowana rywalizacją przerodziła się jednak bardzo szybko w gorącą przyjaźń. Już wtedy Motabisku począł wkraczać w świat wysoko postawionych i wpływowych ludzi. Jego ojciec nigdy się z tym nie pogodził. Marzył, by jego syn, podobnie jak on, został sklepikarzem i przejął rodzinny interes. Niestety... Arnold miał wyższe aspiracje.
Rozmyślania przerwała Jacobsowi Miranda.
– Panie generale, bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale na linii czeka pan generał Mohammed Kali. Mówi, że to pilne.
– Połącz mnie odpowiedział i wziął głęboki oddech. Zaczyna się” pomyślał dzień dobry, generale Kali. Miło mi pana słyszeć. Oczekiwałem na pański telefon już w ubiegłym tygodniu. Mam szczerą nadzieję, że nie chce mi pan przekazać złych wiadomości.
– Witam, generale Jacobs odezwał się ochrypły głos w słuchawce. Bardzo przepraszam, że nie zgłosiłem się wcześniej. Mieliśmy tu pewne niewielkie problemy. Jednak pragnę poinformować, że wszystko zakończyło się pozytywnie i odpowiednie dokumenty są już w drodze.
– Bardzo mnie to cieszy odparł, z wymuszoną uprzejmością, Jacobs. Nigdy nie lubił generała Kali, który został gubernatorem Afryki. Niechęć ta została w pewnym stopniu spowodowana zazdrością. Gordon marzył o tym urzędzie, a będąc przyjacielem prezydenta, był niemalże pewien, że to stanowisko otrzyma. Nie pojmował, dlaczego Motabisku wybrał „tamtego”.
– Tak więc, do zobaczenia za tydzień rzekł generał Kali.
-   Do zobaczenia.
„Co za kretyn” pomyślał Jacobs. „Co on sobie u licha wyobraża? Już on tego pożałuje. Niewielkie kłopoty. Idiota! Kłopoty usuwa się natychmiast. Doskonale o tym wie. Cały tydzień przekonywał tego Barnsa są siebie warci.”
Znów zabrał się za przeglądanie dokumentów. Nagle znalazł wśród nich zdjęcie. Fotografia przedstawiała jego i Tanię na plaży.
Poznali się na uniwersytecie. On był na trzecim roku, ona właśnie rozpoczynała studia. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ślub odbył się zaledwie po pół roku. Jego świadkiem był Arnold Motabisku…


ROZDZIAŁ 3.   Dom...

Tania Jacobs siedziała na kanapie w salonie. Przeglądała katalogi mody. Często to robiła. W rzeczywistości spędzała tak większą część dnia. Gdy wyszła za Gordona była bardzo szczęśliwa. Studiowała, miała wspaniałego męża, którego kochała z wzajemnością. Jednak szybko wszystko się zmieniło. Po uzyskaniu dyplomu chciała rozpocząć pracę. Niestety, Gordon się temu sprzeciwił. Chciał, aby jego piękna i inteligentna żona była w domu i czekała na jego powrót. Początkowo Tania się na to nie godziła. Zagroziła mężowi, że odejdzie. Wtedy okazało się, że jest w ciąży. Los jednak chciał, by to dziecko nie pojawiło się na świecie. Kto wie, czy tak nie było lepiej dla dziecka... Tania przeżyła załamanie nerwowe. Straciła chęć do życia i przestała walczyć o możliwość podjęcia pracy. Pogodziła się z tym, że całymi dniami oglądała żurnale i rozmawiała przez telefon. Wszystko było jej obojętne. Jedynie przygotowywanie wielkich przyjęć urządzanych przez Gordona sprawiało jej odrobinę przyjemności. Lubiła stroić dom, zapraszać gości, dbać o menu. Czasami nawet zaglądała do kuchni i pomagała kucharce.
Do pokoju weszła właśnie matka Gordona. Spojrzała na swoją synową. Nie lubiła jej. Zawsze marzyła o tym, by żona jej ukochanego jedynaka pochodziła z bogatej rodziny. Tania nie była „na poziomie”. Jej rodzice byli nauczycielami w szkole podstawowej. Nie zarabiali wiele, a przede wszystkim nie byli z wyższych sfer. To najbardziej przeszkadzało pani Jacobs.
Tania spojrzała na swoją wyniosłą teściową. Tak bardzo pragnęła zostać przez nią zaakceptowana kiedyś. Teraz już jej na tym nie zależało. Być może zdała sobie sprawę, iż to niemożliwe. Niestety... Choć kto wie? Każdy medal ma dwie strony
Spojrzenia kobiet spotkały się. Oba niby obojętne, a jednak... Jedna rzecz je łączyła te dwie, tak różne kobiety, kochały tego samego człowieka jedna jako syna, druga męża.
-    Mama już zapewne słyszała, że Gordon urządza w sobotę przyjęcie odezwała się, nie ukazującym uczuć głosem, Tania.
-    Owszem. Dlatego też postanowiłam pojechać do Paryża. Brakuje mi eleganckich i modnych sukien.
-    Czy mama nie przesadza? Przecież zaledwie przed miesiącem przysłali z Rzymu dwie piękne i bardzo drogie zdziwiła się młoda kobieta.
-    Nie dyskutuj ze mną ostro przerwała jej teściowa. Nigdy nie miałaś dobrego gustu i wyczucia smaku. Przecież moda się zmienia. Miesiąc to dużo. Poza tym w obu sukniach już wystąpiłam. Co by powiedzieli ludzie, gdybym pojawiła się po raz drugi w tym samym stroju? Zresztą, nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Jak na razie to są moje pieniądze i mogę z nimi zrobić, co zechcę. W odróżnieniu od ciebie dodała, po czym wyszła z salonu.
Twarz Tanii spochmurniała. Oczy jej zamgliły się, a kąciki ust wykrzywiły w dziwnym grymasie. „Jeszcze zobaczymy” pomyślała.
Miała dwadzieścia siedem lat. Jednak każdy kto by na nią spojrzał uznałby, iż jest starsza o co najmniej dziesięć. Stosunek męża, strata dziecka, niechęć teściowej i brak jakiegokolwiek oparcia sprawiły, że w tak młodym wieku pojawiły jej się zmarszczki, a złote niegdyś włosy zaczęły siwieć. Poważna i zawsze smutna twarz dodawała jej jeszcze lat. Spojrzała w wiszące na ścianie, duże, oprawione w metalową ramę, lustro. „Do niczego się nie nadaję.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz