Przedstawiam Wam dzisiaj początek mojej pierwszej skończonej "powieści". Przez całe wakacje będą się ukazywały kolejne fragmenty. Tekst jest stary, ma już bez mała 16 lat (pisałam na przełomie podstawówki i liceum), choć jeszcze na początku studiów wprowadzałam ostatnie poprawki. Na bieżąco go edytuję, ale pewnie znajdziecie jeszcze mnóstwo błędów. Przepraszam za nie. chciałabym jednak, byście szczerze ocenili, czy Waszym zdaniem tekst ten ma jakikolwiek potencjał i czy warto byłoby nad nim porządnie przysiąść i go rozwinąć.
Przyjemnej lektury :)
PROLOG Pewnego dnia...
Słońce paliło pustynię. Chawwa zwróciła swą
spieczoną promieniami, twarz do
nieba. „Niedługo”– pomyślała. Jej niebieskie oczy spojrzały w błękit. Opuściła
głowę, powracając do pracy. Poprzedniego
dnia skroiła len, wysuszyła go i namoczyła ponownie. Należało go jeszcze poddać
działaniu słońca.
Zbliżał się wieczór. Trzeba było oddzielić włókna lnu.
Następnego dnia będzie mogła rozpocząć tkanie. Za dwie, najpóźniej trzy doby
wykroi z materiału szaty.
Nadszedł już jednak czas powrotu do domu. Budynek był niewielki
– z gliny, desek, kamieni i gipsu; małe, wysoko
umieszczone, okienka. Płaski dach, okolony był murkiem. By wejść do środka Chawwa musiała
się schylić – strop bowiem był bardzo niski. Podłogę zrobiono z ubitej gliny.
Jedno pomieszczenie – żadnych ścianek działowych – przedzielono matą na części mieszkalne dla ludzi i zwierząt.
Umeblowanie było bardzo ubogie. W północnym kącie stała
długa drewniana ława. Po
wschodniej stronie leżały grube, szorstkie skóry stanowiące posłanie dla
członków rodziny. Naprzeciw nich stał piec. Wchodząc do chaty Chawwa zastała
matkę wypiekającą chleb. Była to czynność niemalże rytualna w każdej żydowskiej
rodzinie. Chleb pieczony był każdego dnia.
Po zmieleniu ziarna, niewiasta zaczyniała ciasto, miesiła je, a
następnie piekła w piecu lub nad paleniskiem.
Ojca swego zastała Chawwa w trakcie modlitwy. Co dzień bowiem,
każdego ranka i wieczora, oddawał on cześć
jedynemu Bogu. W ofierze składał plony swego dobytku – figi, daktyle, migdały…
– Mężu, wieczerza gotowa – odezwała się Mariamne, gdy zakończył rozmowę z Panem. Pobożny
Szewach zmówił dziękczynną modlitwę, po której przystąpili do spożywania
wieczerzy, składającej się z mięsa, jarzyn i wina.
Po
zakończeniu posiłku kobiety zmyły naczynia. Następnie cała rodzina udała się
zewnętrznymi schodami na dach. Był on wykonany z gałęzi krzewów, gliny i ziemi.
Wzniesione płócienne osłony miały chronić przed palącymi promieniami słońca w
dzień i wiejącym od
strony pustyni wiatrem w nocy.
Co dzień, po wieczerzy, Szewach, Mariamne i ich czternastoletnia córka,
Chawwa spędzali czas na rozmowie. Dotyczyła ona ich codziennego życia, chwil
radosnych i smutnych. Podobnie i tego dnia dyskutowali o sprawach zwyczajnych.
– Myślę, żono, iż należy rozpocząć już przygotowania do zimy. Święto
Szałasów za nami. Uważam, że najwyższy czas, by zakupić w mieście niezbędne
rzeczy – zagadnął
Szewach.
– W pełni się z tobą zgadzam, mężu – odpowiedziała Mariamne. Nigdy nie negowała słów małżonka.
Nie dlatego, że się go bała, lecz Szewach był bardzo inteligentnym człowiekiem i nie
czynił niczego pochopnie. Każdą decyzję wielokrotnie przemyślał, zanim poczynił
jakieś kroki do jej spełnienia.
Za dwa dni mężczyzna wybierał się do oddalonego o kilka godzin drogi
miasta. Spędzał tam jeden dzień każdego tygodnia. Sprzedawał na targu plony
swej ziemi, a także hodowaną trzodę i szaty tkane przez żonę i córkę. Nabywał
natomiast oliwę, świece, paszę dla
zwierząt i
narzędzia. Co zarobił na sprzedaży, przeznaczał na kupno najpotrzebniejszych
materiałów. Zawsze jednak udało mu się trochę zaoszczędzić. Były to pieniądze
na tak zwaną „czarną godzinę”. Był bowiem Szewach bardzo przezornym
człowiekiem, wykształconym i doskonale znającym historię – tak starożytną, jak i najnowszą. Wiedział, że często zdarzają
się nieprzewidziane wypadki, które przyczyniają się do złej sytuacji życiowej,
nawet członków narodu wybranego. Wolał więc nieraz zacisnąć pasa i odłożyć
choćby trochę pieniędzy, niż obawiać się, iż kiedyś mógłby żałować swej
rozrzutności. Chodził więc Szewach przez kilka dni w tych samych szatach.
Kupował jedynie to, co niezbędne. Będąc w mieście odwiedzał zawsze synagogę,
oddając cześć swemu Panu i Bogu. Na ołtarzu składał synogarlicę i zapalał
świecę. Następnie udawał się do domu swego brata, Achaba, by razem z jego
rodziną zasiąść do wieczerzy.
Do domu zaś powracał nocą, by nad ranem móc powitać swego Boga na pustyni.
Mariamne natomiast i Chawwa spędzały dni na pracy w gospodarstwie.
Jedynie w czasie dużych świąt jak Jom Kippur, Rusz Haszana, Sukkot, czy Purim
udawały się wraz z Szewachem do miasta, by móc uczestniczyć w wysławianiu
imienia Pana wraz ze swą rodziną. Mieszkał bowiem w mieście nie tylko Achab,
ale i siostry Mariamne– Rut i Marta. Ich zaś mężowie byli spokrewnieni z
rodziną Szewacha. Krąg najbliższych był więc duży, a Chawwa miała wielu kuzynów
i kuzynek, z którymi widywała się podczas świąt.
Rodzina Szewacha wiodła spokojne i szczęśliwe życie z dala od „złego
świata”. Miało się to jednak wkrótce zmienić…
ROZDZIAŁ 1. Władza
Prezydent Motabisku siedział w skórzanym fotelu przed masywnym mahoniowym
biurkiem. Pokój był urządzony bardzo nowocześnie – na żółtych ścianach wisiały obrazy przedstawiające
kataklizmy, na biurku stał najnowszej generacji komputer. Naprzeciwko, po prawej stronie drzwi,
znajdował się olbrzymi ekran telewizyjny, a pod nim – głośniki Po lewej stronie od wejścia była umieszczona duża mapa świata z
zaznaczonymi na czerwono stolicami wszystkich państw.
– Panie prezydencie – odezwał się głos w interkomie – przyszedł generał Jacobs.
– Dziękuję,
Jokiti – odpowiedział
Motabisku. – Niech zaczeka pięć minut. Mam ważną rozmowę – dodał, po czym kontynuował
telefoniczną „kłótnię”.
Minęło kilka minut. Generał Jacobs wszedł do gabinetu. Ujrzał za biurkiem
wysokiego, szczupłego mężczyznę w średnim wieku, o jasnych włosach, niebieskich
oczach i długim, za
długim, nosie. Widzieli się codziennie, a jednak Jacobsowi prezydent za każdym
razem wydawał się „inny”.
– Siadaj, Gordon – powiedział Motabisku, wskazując zapraszającym gestem ręki
miejsce naprzeciw siebie. – Jak tam Tania?
– Dobrze, panie prezydencie.
Dziękuję.
– Przejdźmy do konkretów. Jokiti – rzekł po chwili przez interkom – przynieś kawę.
– Tak, panie prezydencie.
Przez krótką chwilę kąciki ust Jacobsa uniosły się w górę, nadając jego
twarzy dziwaczny, i niecodzienny wygląd. Człowiek ten, potężny, dobrze
zbudowany, lat trzydziestu, o kruczoczarnych
włosach i piwnych oczach pomyślał właśnie, jak to dziwnie dzieje się na tym
świecie. Prezydent, ten, którego wszyscy się lękali, ten, o którym już za życia krążyły legendy, ten, któremu udało się
„pokonać” inne głowy państw i stanąć na czele międzynarodowej unii planety
Ziemi, zakochany był w swojej, tak niewiele znaczącej w hierarchii, sekretarce.
On – „władca świata” – zachowywał się w jej towarzystwie jak młokos, szczeniak,
który po raz pierwszy w życiu zobaczył dziewczynę. „Dziwny jest ten świat.”
Do gabinetu weszła Jokiti z kawą. Była ubrana w zielony, elastyczny
kombinezon i białe buty na wysokich obcasach. Jej rude, długie włosy upięte
były w kok, a dwa kręcące się kosmyki, opadały na gładkie, jasne czoło. Spod
delikatnych okularów spoglądały, okolone gęstymi rzęsami, zielone oczy.
– Dziękuję, Jokiti. Niech nikt nam nie przeszkadza. Z nikim mnie nie łącz
– powiedział, rumieniąc się,
Motabisku.
Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi. Teraz mężczyźni mogli rozmawiać bez
obaw, że ktoś ich usłyszy. Sprawy bowiem, o których dyskutowali były poważne i
dotyczyły przyszłości całej planety.
– Panie prezydencie – rozpoczął po dłuższej chwili milczenia Jacobs. – Przyniosłem dziś raport Nadzoru Bezpieczeństwa oraz list
od gubernatora Ameryki Południowej. Generał Gregoriew nie napisał nic
niepokojącego. Jak na razie nigdzie nie doszło do żadnych aktów antyrządowych.
Co do listu od pana Federico Oreiro de Santibanez, pozwolę go sobie przytoczyć.
Tak więc: ”Panie prezydencie. Dziś, tzn. 27.03.2023 roku, odbyło się w moim
sztabie głównym w Buenos Aires zebranie. Rozmowa, jak zapewne Pan prezydent
przypuszcza, dotyczyła akcji o kryptonimie Relampago. Zarówno pułkownik Alonso,
jak i pozostali uczestnicy spotkania uważają, że należy niezwłocznie
przeprowadzić akcję i zgadzają się z Panem prezydentem w
związku z reakcją na ewentualny opór ludności. Tak też, wszyscy panowie
podpisali odpowiednie dokumenty, iż poprą go w jego działaniach, które zostaną Panu prezydentowi przesłane już w
przyszłym tygodniu. Wyrażam szczerą nadzieję, że wszystko się
powiedzie. Z poważaniem, niżej podpisany, Federico Oreiro de Santibanez.”
– Wspaniale, wyśmienicie – odparł Motabisku z szerokim, ukazującym białe zęby,
uśmiechem na twarzy. – Znakomicie! A
więc możemy liczyć na pomoc Ameryki Południowej.
– Pan prezydent pozwoli, że się wtrącę – przerwał mu Jacobs. – Dostałem informację, mniej więcej przed godziną, iż
generał Iwan Balonkow wysłał już stosowne dokumenty zapewniające o pozytywnym
zakończeniu rozmów na temat akcji Relampago w Azji. Tak więc, jedynie Afryka
nie zgłosiła swego poparcia.
– Rozumiem do czego zmierzasz, Gordon, rozumiem – odparł po chwili zastanowienia prezydent. – Jeśli w ciągu tygodnia, powtórzę wyraźnie – siedmiu dni – Afryka nie prześle nam stosownych papierów, bądź w inny
sposób nie powiadomi o swoim poparciu, będziemy musieli interweniować.
Dostaniesz pełnomocnictwo. Będziesz mógł z nimi zrobić, co zechcesz. Wybór
należy do ciebie. Byleby tylko sposób okazał się skuteczny. Zrozumiano?
– Tak, panie prezydencie – odpowiedział, niepocieszony, Jacobs. Mimo wszystko nie
lubił tego typu przemówień. Doskonale wiedział, że Motabisku jest człowiekiem
nerwowym, impulsywnym, działającym nagle i bez skrupułów, natomiast
stwierdzenie: ”zrób, co zechcesz, byleby skutecznie”, nie należało do tych,
których słuchało się ze spokojem.
– Możesz odejść, Gordon – przerwał niepokojącą ciszę prezydent. – Pozdrów żonę. Jutro przyjdź pół godziny później. Będzie tu
też marszałek Hengel i generał Czeslowic. Do zobaczenia.
– Do widzenia – odparł Jacobs wstając z fotela.
Zebrał
z biurka dokumenty i wyszedł. Na chwilę zatrzymał się w hallu. „Czy on naprawdę
jest taki bezlitosny?” Szedł przed siebie rozmyślając o zakończonym przed
chwilą spotkaniu. Po drodze spotkał Jokiti. Uśmiechnął się do niej.
– Do widzenia, generale – odparła w odpowiedzi na uśmiech.
– Do jutra – rzekł i
wsiadł do windy. Zjechał dziewięć pięter niżej i wszedł do swego gabinetu.
L
ROZDZIAŁ 2. Przeszłość
Gordon Jacobs spojrzał na swoją piękną sekretarkę – Mirandę, która przyniosła mu właśnie herbatę. „Tak wiele
się zmieni, jeśli mu się uda” – pomyślał wrzucając do szklanki kostkę cukru.
Zaczął
nerwowo przeglądać dokumenty. W ciągu ostatnich trzech lat naprawdę zaszły
liczne zmiany. Po załamaniu gospodarki doszło do kolejnego wielkiego krachu na
giełdzie. Rządy światowe nie umiały utrzymać pokoju. Społeczeństwa nie
potrafiły pogodzić się
z upadkiem ogromnych firm. Wielu ludzi
straciło pracę, a ceny żywności wzrosły czterokrotnie. Ci, który pozostali na
swych stanowiskach, nie otrzymali żadnych podwyżek – ich zarobki spadały
relatywnie do cen innych czynników produkcji. Wielcy właściciele przeznaczali
całe swoje majątki na ratowanie firm – wielu się nie udało. Nikt
nie inwestował. Kto mógł zaoszczędzić coś na „czarną godzinę” był szczęśliwy.
Wzrosło oprocentowanie kredytów. Banki gromadziły pieniądze, uniemożliwiając
udzielenie pożyczek niewypłacalnej ludności. Coraz więcej rodzin wyrzucano z
domów za niezapłacone czynsze Dzieci – brudne, głodne, zaniedbane
– zatrudniano
za grosze w wielkich fabrykach, którym udało się utrzymać na rynku. Dorośli
kradli – jeden
złodziej od drugiego… rozpoczęły się bunty i zbrojne wystąpienia. Wtedy na
arenie pojawił się i zabłysnął Arnold Motabisku. Miał trzydzieści pięć lat...
Pochodził z
niewielkiego miasteczka w Oregonie. Po skończeniu szkoły średniej i
kilkuletniej pracy w
sklepie spożywczym udało mu się zarobić na dalszą naukę. Rozpoczął studia na
Uniwersytecie Cambridge. Po ich zakończeniu podjął pracę w kancelarii prawniczej w Waszyngtonie. Tam
poznał wielu wpływowych, bogatych ludzi, dzięki którym udało mu się stać jednym
z najbardziej zaufanych ludzi prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wtedy to właśnie
doszło do wielkiego kryzysu. Jacobs dokładnie to pamiętał. Minęły trzy lata.
Motabisku przejął władzę. Otoczył się kilkunastoma najbardziej zaufanymi i
doskonale wykwalifikowanymi ludźmi. Wśród nich znalazł się Jacobs – kolega z lat
uniwersyteckich.
Poznali się na pierwszym roku. Gordon był ambitny i pochodził z bogatej
rodziny o długich tradycjach. Początkowa niechęć
spowodowana rywalizacją przerodziła się jednak bardzo szybko w gorącą przyjaźń.
Już wtedy Motabisku począł wkraczać w świat wysoko postawionych i wpływowych
ludzi. Jego ojciec nigdy się z tym nie pogodził. Marzył, by jego syn, podobnie
jak on, został sklepikarzem i przejął rodzinny interes. Niestety... Arnold miał
wyższe aspiracje.
Rozmyślania przerwała Jacobsowi Miranda.
– Panie generale, bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale na linii czeka
pan generał Mohammed Kali. Mówi, że to pilne.
– Połącz mnie – odpowiedział i wziął głęboki oddech. Zaczyna się” – pomyślał – dzień dobry, generale Kali. Miło mi pana słyszeć.
Oczekiwałem na pański telefon już w ubiegłym tygodniu. Mam
szczerą nadzieję, że nie chce mi pan przekazać złych wiadomości.
– Witam, generale Jacobs – odezwał się ochrypły głos w słuchawce. – Bardzo przepraszam, że nie zgłosiłem się wcześniej.
Mieliśmy tu pewne niewielkie problemy. Jednak pragnę poinformować, że wszystko
zakończyło się pozytywnie i odpowiednie dokumenty są już w drodze.
– Bardzo mnie to cieszy – odparł, z wymuszoną uprzejmością, Jacobs. Nigdy nie lubił
generała Kali, który został gubernatorem Afryki. Niechęć ta została w pewnym
stopniu spowodowana zazdrością. Gordon marzył o tym urzędzie, a będąc
przyjacielem prezydenta, był niemalże pewien, że to stanowisko otrzyma. Nie
pojmował, dlaczego Motabisku wybrał „tamtego”.
– Tak więc, do zobaczenia za tydzień – rzekł generał Kali.
- Do
zobaczenia.
„Co za kretyn” – pomyślał Jacobs. „Co on sobie u licha wyobraża? Już on
tego pożałuje. Niewielkie kłopoty. Idiota! Kłopoty usuwa się natychmiast.
Doskonale o tym wie. Cały tydzień przekonywał tego Barnsa – są siebie warci.”
Znów zabrał się za przeglądanie dokumentów. Nagle znalazł wśród nich
zdjęcie. Fotografia przedstawiała jego i Tanię na plaży.
Poznali
się na uniwersytecie. On był na trzecim roku, ona właśnie rozpoczynała studia.
Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ślub odbył się zaledwie po pół
roku. Jego świadkiem był Arnold Motabisku…
ROZDZIAŁ 3. Dom...
Tania
Jacobs siedziała na kanapie w salonie. Przeglądała katalogi mody. Często to
robiła. W rzeczywistości spędzała tak większą część dnia. Gdy wyszła za Gordona
była bardzo szczęśliwa. Studiowała, miała wspaniałego męża, którego kochała z
wzajemnością. Jednak szybko wszystko się zmieniło. Po uzyskaniu dyplomu chciała
rozpocząć pracę. Niestety, Gordon się temu sprzeciwił. Chciał, aby jego piękna
i inteligentna żona była w domu i czekała na jego powrót. Początkowo Tania się
na to nie godziła. Zagroziła mężowi, że odejdzie. Wtedy okazało się, że jest w
ciąży. Los jednak chciał, by to dziecko nie pojawiło się na świecie. Kto wie,
czy tak nie było lepiej – dla dziecka... Tania przeżyła załamanie
nerwowe. Straciła chęć do życia
i przestała walczyć o możliwość podjęcia pracy. Pogodziła się z tym, że
całymi dniami oglądała żurnale i rozmawiała przez telefon. Wszystko było jej obojętne. Jedynie przygotowywanie wielkich
przyjęć urządzanych przez Gordona sprawiało jej odrobinę przyjemności. Lubiła
stroić dom, zapraszać gości, dbać o menu. Czasami nawet zaglądała do kuchni i pomagała kucharce.
Do pokoju weszła właśnie matka Gordona. Spojrzała na swoją synową. Nie
lubiła jej. Zawsze marzyła o tym, by żona jej ukochanego jedynaka pochodziła z
bogatej rodziny. Tania nie była „na poziomie”. Jej rodzice byli nauczycielami w
szkole podstawowej. Nie zarabiali wiele, a przede wszystkim nie byli z wyższych
sfer. To najbardziej przeszkadzało pani Jacobs.
Tania spojrzała na swoją wyniosłą teściową. Tak bardzo pragnęła zostać
przez nią zaakceptowana – kiedyś. Teraz już jej na tym nie zależało. Być może zdała
sobie sprawę, iż to niemożliwe. Niestety... Choć kto wie? Każdy medal ma dwie
strony…
Spojrzenia kobiet spotkały się. Oba niby obojętne, a jednak... Jedna
rzecz je łączyła – te dwie,
tak różne kobiety, kochały tego samego człowieka – jedna jako syna, druga – męża.
- Mama już
zapewne słyszała, że Gordon urządza w sobotę przyjęcie – odezwała się, nie ukazującym uczuć głosem, Tania.
- Owszem.
Dlatego też postanowiłam pojechać do Paryża. Brakuje mi eleganckich i modnych sukien.
- Czy mama
nie przesadza? Przecież zaledwie przed miesiącem przysłali z Rzymu dwie piękne
i bardzo drogie – zdziwiła
się młoda kobieta.
- Nie
dyskutuj ze mną – ostro
przerwała jej teściowa. – Nigdy nie miałaś dobrego gustu i wyczucia smaku. Przecież moda się
zmienia. Miesiąc to dużo. Poza tym w obu sukniach już wystąpiłam. Co by
powiedzieli ludzie, gdybym pojawiła się po raz drugi w tym samym stroju?
Zresztą, nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Jak na razie to są moje pieniądze
i mogę z nimi zrobić, co zechcę. W odróżnieniu od ciebie – dodała, po czym wyszła z salonu.
Twarz Tanii spochmurniała. Oczy jej zamgliły się, a kąciki ust wykrzywiły
w dziwnym grymasie. „Jeszcze zobaczymy” – pomyślała.
Miała dwadzieścia siedem lat. Jednak każdy kto by na nią spojrzał
uznałby, iż jest starsza o co najmniej dziesięć. Stosunek męża, strata dziecka,
niechęć teściowej i brak jakiegokolwiek oparcia sprawiły, że w tak młodym wieku
pojawiły jej się zmarszczki, a złote niegdyś włosy zaczęły siwieć. Poważna i
zawsze smutna twarz dodawała jej jeszcze lat. Spojrzała w wiszące na ścianie, duże, oprawione w
metalową ramę, lustro. „Do niczego się nie nadaję.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz