Dune fairytales

poniedziałek, 21 lipca 2014

Dike by Ewa Chani Skalec – Część druga, rozdziały 4-7

Rozdział 4   Przeczucia

 

Jokiti wyszła z biura około godziny dwudziestej. Ten dzień pracy zakończył się bardzo szybko, co najmniej o trzy godziny wcześniej niż zwykle. Jednak mimo to była bardzo zmęczona. Poprzedniej nocy nie mogła spać. Ostatnimi czasy miewała dziwne sny. Nie rozumiała ich znaczenia, często nawet, już rano, ich nie pamiętała. Budziła się mimo to zlana zimnym potem i przerażona.

– Coś się szykuje wyszeptała wsiadając do swego czerwonego ślizgacza, służbowego, oczywiście. – Nigdy nie pozwolili mi wyjść tak szybko. Dzieje się coś dziwnego. Powinnam to sprawdzić, ale jak?

Zastanawiała się nad tym przez całą drogę. Do prezydenta przychodził coraz częściej generał Jacobs. Zamykali się w gabinecie i długo rozmawiali. Poza tym te dziwne telefony. Od wszystkich gubernatorów w tym samym czasie. To nie było normalne. Coś się działo. Tylko co?

Weszła do swojego dwupokojowego mieszkanka. Było urządzone trochę staroświecko. W saloniku stały stare meble sprzed dwóch wieków, a na ścianach wisiały obrazy z dawnych epok. W sypialni stało drewniane, szerokie łóżko. Jedynie kuchnia i łazienka były urządzone nowocześnie. Spojrzała na zegar. Było dwadzieścia po ósmej. Znów spytała siebie, dlaczego pozwolili jej wyjść tak wcześnie. Tyle razy prosiła o to, by mogła zakończyć pracę choćby o dziesiątej, ale nigdy się nie zgadzali. Dziś natomiast sami poprosili ją, by opuściła budynek. „Nie podoba mi się to.”
Wzięła zimny prysznic i przebrała się w błękitny kostium. Postanowiła sama zrobić kolację. Miała czas. Dużo, za dużo, czasu. Nie lubiła tego. Za wiele wtedy rozmyślała.
Panna Hawai pochodziła z Tokio. Mieszkała razem z rodzicami, dwoma siostrami i sześcioma braćmi w niewielkim domku na przedmieściu. W szkole zawsze była prymuską uczyła się bardzo dobrze, pomagała słabszym uczniom, działała społecznie. Marzyła, aby iść na studia prawnicze, jednak nie było jej na to stać. Musiała iść do pracy. Zatrudniła się jako opiekunka do dzieci w domu pewnej bogatej rodziny. Odpowiadało jej to lubiła swoich podopiecznych, a poza tym miała czas na dalszą naukę. Po kilku latach ukończyła korespondencyjny kurs dla sekretarek. Wtedy nadszedł czas wielkiego kryzysu. Jej rodzice stracili pracę. Pracodawcy wyjechali. Po długim zastanowieniu Jokiti postanowiła również opuścić Japonię. Udała się do Waszyngtonu. Tam znalazła pracę w niewielkiej firmie ochroniarskiej. Pewnego dnia do biura wszedł mężczyzna. Po tygodniu została sekretarką prezydenta. Jednak, mimo sukcesu, cierpiała. Musiała zostawić swoją rodzinę, przyjaciół, znajomych. Często rozmawiała z nimi przez telefon. Niestety, jej to nie wystarczało. Ostatnio, gdy zauważyła, że dzieje się coś dziwnego, zaczęła zastanawiać się nad powrotem do domu. Nie wiedziała, co knują Motabisku i jego ludzie, była jednak pewna, że nic dobrego. Nie chciała brać w tym udziału. Była z natury spokojną osobą, wrażliwą i delikatną. I, niestety, naiwną. Początkowo ślepo wierzyła i ufała swojemu szefowi. Nie podejrzewała, że może on pragnąć władzy absolutnej. Nie zdawała sobie również sprawy z tego, iż prezydent był w niej szaleńczo zakochany. Gdyby się o tym dowiedziała, na pewno bez wahania opuściłaby Amerykę.
Zjadła kolację, w czasie której dużo rozmyślała o swoim dotychczasowym życiu i przyszłości. U boku Motabisku czekał ją awans, może nawet sukces zawodowy, możliwość studiowania prawa. Jednak wiedziała, że to niebezpieczne i zostając wiele ryzykuje. Usiadła przed lustrem. Rozpuściła długie, rude włosy. Spojrzała na swoje odbicie. Była jeszcze bardzo młoda i atrakcyjna. Miała wiele planów. „Dlaczego musiałam urodzić się właśnie teraz? Dlaczego nie sto lat temu? Wtedy byłabym szczęśliwa.”



 Rozdział 5   Szok

Miranda jechała do domu swoim pięknym, luksusowym ślizgaczem. Cieszyła się bardzo, gdyż pozwolili jej zakończyć pracę co najmniej o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj. Była pewna, że generał zrobił to z powodu jej dzisiejszego święta. Była to bowiem piąta rocznica ślubu państwa Sorvino. Miranda bardzo kochała swojego męża i nie mogła się już doczekać spotkania z nim. „Spędzimy razem wspaniały wieczór”– pomyślała.
Nareszcie zajechała pod swój dom. Był to duży, oszklony budynek z wielkim tarasem od strony południowej…wszystkie koleżanki z pracy zazdrościły jej tej willi, gdyż żadnej z nich nie byłoby na taką stać. Miranda również nigdy by się nie dorobiła takiego lokum, gdyby nie jej mąż.
Pabla poznała jeszcze przed pójściem na studia. Jego ojciec miał firmę nieopodal jej osiedla. Spotykali się w parku, gdzie Miranda wyprowadzała psa. Nie od początku się lubili. Wręcz przeciwnie. Codzienne utarczki słowne w parku, kłótnie o psy powiadali ludzie, że kto się czubi, ten się lubi. Jednak Pablo i Miranda nie słuchali. Każda okazja do uszczypliwości, złośliwości, czy krzywego uśmiechu była dobra. Aż pewnego dnia… pies Mirandy wpadł do stawu…  dziewczyna nie umiała pływać i panicznie bała się wody. Z pomocą przyszedł… Pablo. Już miała powiedzieć coś złośliwego, gdy zaprosił ją na kawę. Zdziwiona  i zdezorientowana, przyjęła propozycję. Od tego dnia potrafili rozmawiać ze sobą całymi godzinami. Byli do siebie tacy podobni… zaczęli się ze sobą spotykać jako para. Niedużo czasu upłynęło, gdy postanowili połączyć się „na dobre i na złe”…
Miranda weszła do hallu. Był to przestronny pokój o żółtych ścianach. Na środku znajdował się drewniany, czarny stół i skórzane meble. Na kominku stał wazon ze słonecznikami. Były to ulubione kwiaty pani domu. Zamknęła drzwi wejściowe. Zdjęła czerwony płaszczyk i buty w tym samym kolorze, po czym weszła do salonu. Zapaliła światło. Jej oczom ukazał się niespodziewany widok na nakrytym białym, koronkowym obrusem stole stały dwa srebrne lichtarze. W nich osadzone były kremowe świece. Przy oknie stał Pablo. Był elegancko ubrany i czarująco się uśmiechał.
– Wszystkiego najlepszego, Kochanie powiedział na powitanie.
– Pablo, najdroższy odrzekła, całując go namiętnie w usta nie trzeba było. Przecież wiesz, że i tak bardzo cię kocham.
Pablo przytulił swoją piękną żonę. „Jak mam jej to powiedzieć?” zapytał siebie. „Czy zrozumie?”
„Jak zareaguje na tę wiadomość? Ucieszy się?” zastanawiała się Miranda.
Usiedli przy stole. Pablo nalał do kieliszków szampana.
Za nas wzniósł toast.
Za nas odpowiedziała Miranda.
Po kolacji długo siedzieli na kanapie w salonie. Słuchali romantycznej muzyki i rozmawiali. Nadszedł jednak moment, którego oboje się obawiali.
Muszę ci o czymś powiedzieć, Słonko rozpoczął Pablo. Właściwie…nie wiem, od czego zacząć. Zdaję sobie sprawę z tego, że cię to nie ucieszy. Wręcz przeciwnie. Próbowałem jednak przełamać się już od przeszło tygodnia. Nie mogę dłużej zwlekać. Rzecz w tym… przełknął ślinę i wziął głęboki oddech muszę wyjechać. Nic nie mów położył jej palec na ustach ja… to bardzo ważne. Nie mogę nic zrobić. To rozkaz od… od samego prezydenta. Myślę, że nadszedł najwyższy czas, abyś się dowiedziała prawdy. Całej prawdy. Moja firma to tylko przykrywka. Kiedyś, na samym początku, rzeczywiście produkowałem ślizgacze. I nie zajmowałem się niczym innym. Jednak nadeszły czasy… już ponad trzy lata temu władzę w firmie przekazałem bratu. Pojawiam się tam zaledwie raz na miesiąc. Przypuszczam, że chcesz wiedzieć, co robię. Jestem… pracuję w NB…
O, Boże! W Nadzorze Bezpieczeństwa?! – krzyknęła przerażona Nie wierzę! To jakieś brednie! Żartujesz sobie ze mnie i to wcale nie jest zabawne!
Kochanie, ja nie żartuję.
Myślisz, że w to uwierzę?! Mógłbyś to wmówić każdej, ale nie mnie. Pracuję z Jacobsem. Wiedziałabym, gdybyś pracował w NB. Masz kogoś?! Na pewno tak! I nie chcesz się przyznać. Jednak kłamstwo ma krótkie nóżki! Krzyknęła płacząc. Poderwała się na nogi i chciała wyjść. Pablo chwycił ją za rękę.
Miri, słońce moje. Uwierz mi. Mówię prawdę. Zadzwoń do Jacobsa. On potwierdzi. Muszę, muszę wyjechać.
Nie wypuszczę cię. Nie pozwolę, żebyś mnie porzucił. Nie teraz.
Nie rozumiem odparł patrząc na zapłakaną twarz żony. Co masz na myśli?
Jestem w ciąży, Pablo! Nawet NB, nawet Jacobs, nawet sam prezydent Motabisku nie zmienią tego. Oczekuję twojego dziecka i nie pozwolę ci odejść!
Miri… wyszeptał przerażony Miri…



Rozdział 6   Krok pierwszy

Był pierwszy czerwca. Dzień zapowiadał się cudownie. Prognostycy twierdzili, że będzie świecić słońce, a temperatura osiągnie 30 stopni Celsjusza.
Prezydent Motabisku siedział w swym gabinecie. Przeglądał jakieś dokumenty. W budynku nikogo jeszcze nie było. Wszyscy zjawiali się dopiero o dziewiątej rano, była natomiast dopiero szósta trzydzieści.
Jeszcze trochę” pomyślał.
Czas płynął dla niego bardzo wolno. Pół godziny zdawało się być całą wiecznością.
Spojrzał na zegar. Była szósta pięćdziesiąt pięć. Włączył komputer.
Kanał kodowany. Proszę podać hasło odezwał się kobiecy głos.
Relampago odpowiedział.
Zgodność hasła potwierdzona. Proszę podać numer identyfikacyjny.
Numer ab 10022 d333 ck500 x.
Numer potwierdzony. Proszę mówić.
Tu prezydent Arnold Motabisku. Wybiła godzina X powiedział.
Wiadomość ta dotarła równocześnie do gubernatorów Azji, Ameryki Południowej, Europy, Afryki i Australii. Wbrew pozorom nie był to kod…
„Wybiła godzina X” zabrzmiało na wszystkich kontynentach.

„Boże, ratuj” powiedziała Chawwa. Nagle przeszył ją dreszcz. Wiedziała, że coś jest nie tak, jak powinno być. Nie wiadomo, dlaczego, niespodziewanie słońce zaszło za chmury,      a niebo zmieniło swój kolor z błękitnego na granatowy. Zaczął wiać silny, zachodni wiatr unosząc nad pustynią tumany piasku.

Motabisku spojrzał przez okno. „Co się, u diabła, dzieje?” Spytał przerażony. Nagle pociemniało i zrobiło się zimno.

Federico Oreiro de Santibanez spał jeszcze. Była piąta nad ranem. Obudził go głos prezydenta. W momencie, gdy usłyszał jego słowa stało się coś dziwnego. Nagle zaczął padać… śnieg… w Meksyku nie zdarzyło się coś podobnego od prawie dwudziestu lat!

Generał Iwan Balonkow jadł właśnie obiad, gdy jego sekretarka zapowiedziała rozmowę na kanale kodowanym. W momencie, gdy rozłączył się z prezydentem dostał wiadomość o zatonięciu pięciu statków moskiewskiej floty…

Generał Czeslowic wybierał się na lunch, gdy otrzymał prezydencką wiadomość. „A więc to już” pomyślał. Przymknął oczy. Zawsze to robił, gdy rozmyślał o czymś istotnym.W momencie, gdy je otwarł przeraził się. Za oknem było zupełnie ciemno, mimo że wybiło właśnie południe…

Mohhamed Kali był bardzo zdenerwowany po ostatniej rozmowie z Jacobsem. Wiedział, że prezydentowi nie podoba się niezdecydowanie. Sytuacja w Afryce nie była najlepsza. A jemu nie udało się do końca stłumić buntu. Gdyby tylko Jacobs wiedział…
Wybiła godzina X usłyszał. Nagle. Niespodziewanie silny wiatr otwarł okno. Do pokoju dostał się pustynny piasek. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami…

Don Smith właśnie skończył kolację. Dochodziła dwudziesta druga. Jechał ulicami Sydney rozmyślając o przyszłości tego pięknego miasta. Wtedy właśnie komputer pokładowy                  w ślizgaczu zapowiedział rozmowę na kanale kodowanym.
„A więc to już” pomyślał, gdy rozłączył się z prezydentem. Nagle niebo rozbłysło. Rozpoczęła się burza. „Co się dzieje?”…



 Rozdział 7   Aresztowanie

Pokój był mały. Pod oknem stało niewielkie biurko. Leżały na nim stosy książek i papierów. Na kartonie obok siedział mężczyzna. Czytał gazetę.
-    Co u cholery myśli ten idiota, Motabisku? Wyobraża sobie, że mu wszystko wolno, bo jest prezydentem! Ale jeszcze zobaczymy!
   Ktoś zapukał. Mężczyzna bardzo wolno podszedł do drzwi.
Kto? Zapytał.
Martin. Szybko, to pilne odpowiedział głos z zewnątrz.
Co się dzieje? Jesteś zdenerwowany. Uspokój się. Siadaj. Zrobię ci herbaty, a ty spokojnie mi wszystko opowiesz. Cholera! krzyknął, gdyż poparzył się gorącą wodą Co ci, Martin? Zwariowałeś, żeby przychodzić tu w taką pogodę? Leje jak z cebra. I ta burza. Ci głupcy zapowiadali ładną pogodę. Mogą się pocałować…
Cicho… to nie ma znaczenia. Nie narzekaj na pogodę. Stało się coś poważnego.
Co? U licha, mów do rzeczy!
Motabisku…
Cholera! Tak mi coś nie pasowało. Co ten diabeł znów knuje?
Raczej, co knuł. Właśnie jego bojówki opanowują ważniejsze miasta świata. On chce zapanować nad całą planetą!
Nie!!!
Niestety…
Nagle usłyszeli pukanie do drzwi. Było jeszcze wcześnie. Przed południem nikt nigdy nie zaglądał do tego domu na przedmieściu. W ogóle rzadko ktokolwiek się tu zjawiał. Dlatego właśnie tu zorganizowali kryjówkę.
Kto tam? spytał Martin.
Tu Pablo Sorvino z Nadzoru Bezpieczeństwa. Mam nakaz aresztowania pana Juana del Fuego. Proszę otwierać. Jeśli nie, to wyważymy drzwi.
Mężczyźni spojrzeli na siebie przerażeni.
„Jeśli chcą aresztować starego, to co zrobią ze mną? Na pewno nie zostawią mnie w spokoju. Będą chcieli wiedzieć, co tu robię, skąd go znam i tak dalej” myślał zrozpaczony chłopak „Jak z tego wybrnę? A jeśli skłamię? Nie, nie mogę. Organizacja uzna mnie za zdrajcę. Pójdę do więzienia razem ze starym. Ale…”
Powtarzam ostatni raz otwierać drzwi. Liczę do trzech. Jeden, dwa…
Już odpowiedział stary przekręcając klucz w zamku. Tylko spokojnie. Musiałem się przebrać.
Pan Juan del Fuego? spytał wchodząc do dusznego i ciemnego pomieszczenia, młody mężczyzna. Mam nakaz aresztowania pana.
Pod jakim zarzutem, jeśli można wiedzieć? wtrącił się Martin.
Owszem, można. Sąsiedzi skarżą się na hałas odpowiedział, stojący na zewnątrz, agent.
Aaa skwitował to Martin dziwne… bardzo… słuchaj no, pan. Kitować to ja, ale nie mnie! Ok? Mam nadzieję, że się rozumiemy?
Tak odpowiedział Pablo. Jednak odnoszę wrażenie, iż panowie doskonale znacie powód mojej tu obecności. Mogę się jednak mylić.
Do twojej wiadomości, młokosie nie znam powodu, dla którego przychodzisz do mnie o tak nieprzyzwoitej godzinie.
Drogi panie jest już po dziesiątej. Za dwie godziny pora lunchu.
Ha! Bogacz się znalazł, co ma czas i pieniądze na lunch. Nieźle. A skąd je ma? Od tego drania, Motabisku.
Właśnie za to pana aresztujemy. Za zniewagę prezydenta wtrącił się agent w granatowym garniturze.
Martin stał przy biurku. Nadal nie wiedział, co się z nim stanie. Jak na razie nikt się do niego nie zwracał. Nie znaczyło to jednak, że może być spokojny o swoje życie. W pewnym momencie nie wytrzymał. Musiał coś zrobić, choćby miało mu to zaszkodzić.
Panie Sor…– zaczął.
Sorvino. Pablo Sorvino.
Panie Sorvino, chciałbym się dowiedzieć, czy mogę wyjść.
Pańska godność wtrącił „granatowy” agent.
Hm? A, no, więc Martin. Martin Rapallo.
Może pan iść, ale nie wolno panu opuszczać miasta. Zrozumiano?
Yes, sir odpowiedział z uśmiechem na ustach, chłopak.
Bez żartów skwitował Pablo. Proszę z nami panie del Fuego.
Mowy nie ma, wy małpy tresowane! krzyknął stary, wymachując laską. Niech ten wasz prezydent nie myśli, że mu wszystko wolno! Nie ruszę się stąd!
Użyjemy siły, jeśli będzie to konieczne.
Stary nie zwracał jednak uwagi na ostrzeżenia Pabla. Opierał się jeszcze przez pół godziny, cały czas obrażając prezydenta i jego ludzi.
„Granatowy” agent tracił cierpliwość. W pewnym momencie, gdy stary wyzwał go od śmiecia, nie wytrzymał. Wyjął pistolet i strzelił.
Co robisz?! krzyknął przerażony Pablo   Zwariowałeś? Mogłeś go zabić!
Niestety nie udało mi się. Oberwał w nogę. Spudłowałem odpowiedział agent.
Postawię cię przed sądem. On miał rację. Jesteś…
Ani się waż. Drugi raz trafię. A celuję zawsze między oczy.
Jesteś wariatem powiedział Pablo.
Podszedł do zranionego starego. Obejrzał dokładnie ranę i opatrzył ją.
Świnia krzyknął stary. W tym momencie Pablo usłyszał strzał i zobaczył kolejną ranę aresztanta.
Zabiłeś go, draniu! krzyknął Zabiłeś!
Użyjemy siły, jeśli będzie trzeba. Pamiętasz? odpowiedział agent. To nasze prawo              i obowiązek. Dla prezydenta Motabisku. To jego rozkaz!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz