Rozdział 4 Przeczucia
Jokiti wyszła z biura około godziny dwudziestej. Ten dzień pracy zakończył się bardzo szybko, co najmniej o trzy godziny wcześniej niż zwykle. Jednak mimo to była bardzo zmęczona. Poprzedniej nocy nie mogła spać. Ostatnimi czasy miewała dziwne sny. Nie rozumiała ich znaczenia, często nawet, już rano, ich nie pamiętała. Budziła się mimo to zlana zimnym potem i przerażona.
– Coś się szykuje – wyszeptała wsiadając do swego czerwonego ślizgacza, służbowego, oczywiście. – Nigdy nie pozwolili mi wyjść tak szybko. Dzieje się coś dziwnego. Powinnam to sprawdzić, ale jak?
Zastanawiała się nad tym przez całą drogę. Do prezydenta przychodził coraz częściej generał Jacobs. Zamykali się w gabinecie i długo rozmawiali. Poza tym te dziwne telefony. Od wszystkich gubernatorów w tym samym czasie. To nie było normalne. Coś się działo. Tylko co?
Weszła
do swojego dwupokojowego mieszkanka. Było urządzone trochę staroświecko. W
saloniku stały stare meble sprzed dwóch wieków, a na ścianach wisiały obrazy z
dawnych epok. W sypialni stało drewniane, szerokie łóżko. Jedynie kuchnia i
łazienka były urządzone nowocześnie. Spojrzała na zegar. Było dwadzieścia po
ósmej. Znów spytała siebie, dlaczego pozwolili jej wyjść tak wcześnie. Tyle
razy prosiła o to, by mogła zakończyć pracę choćby o dziesiątej, ale nigdy się nie
zgadzali. Dziś natomiast sami poprosili ją, by opuściła budynek. „Nie podoba mi
się to.”
Wzięła
zimny prysznic i przebrała się w błękitny kostium. Postanowiła sama zrobić
kolację. Miała czas. Dużo, za dużo, czasu. Nie lubiła tego. Za wiele wtedy
rozmyślała.
Panna
Hawai pochodziła z Tokio. Mieszkała razem z rodzicami, dwoma siostrami i sześcioma braćmi w
niewielkim domku na przedmieściu. W szkole zawsze była prymuską – uczyła się bardzo dobrze,
pomagała słabszym uczniom, działała społecznie. Marzyła, aby iść na studia prawnicze, jednak nie
było jej na to stać. Musiała iść do pracy. Zatrudniła się jako opiekunka do
dzieci w domu pewnej bogatej rodziny. Odpowiadało jej to – lubiła swoich
podopiecznych, a poza tym miała czas na dalszą naukę. Po kilku latach ukończyła
korespondencyjny kurs dla sekretarek. Wtedy nadszedł czas wielkiego kryzysu.
Jej rodzice stracili pracę. Pracodawcy wyjechali. Po długim zastanowieniu
Jokiti postanowiła również opuścić Japonię. Udała się do Waszyngtonu. Tam
znalazła pracę w niewielkiej firmie ochroniarskiej. Pewnego dnia do biura
wszedł mężczyzna. Po tygodniu została sekretarką prezydenta. Jednak, mimo
sukcesu, cierpiała. Musiała zostawić swoją rodzinę, przyjaciół, znajomych.
Często rozmawiała z nimi przez telefon. Niestety, jej to nie wystarczało.
Ostatnio, gdy zauważyła, że dzieje się coś dziwnego, zaczęła zastanawiać się
nad powrotem do domu. Nie wiedziała, co knują Motabisku i jego ludzie, była
jednak pewna, że nic dobrego. Nie chciała brać w tym udziału. Była z natury
spokojną osobą, wrażliwą i delikatną. I, niestety, naiwną. Początkowo ślepo
wierzyła i ufała swojemu szefowi. Nie podejrzewała, że może on pragnąć władzy
absolutnej. Nie zdawała sobie również sprawy z tego, iż prezydent był w niej
szaleńczo zakochany. Gdyby się o tym dowiedziała, na pewno bez wahania
opuściłaby Amerykę.
Zjadła
kolację, w czasie której dużo rozmyślała o swoim dotychczasowym życiu i przyszłości. U boku Motabisku
czekał ją awans, może nawet sukces zawodowy, możliwość studiowania prawa.
Jednak wiedziała, że to niebezpieczne i zostając wiele ryzykuje. Usiadła przed
lustrem. Rozpuściła długie, rude włosy. Spojrzała na swoje odbicie. Była
jeszcze bardzo młoda i atrakcyjna. Miała wiele planów. „Dlaczego musiałam
urodzić się właśnie teraz? Dlaczego nie sto lat temu? Wtedy byłabym
szczęśliwa.”
Rozdział 5
Szok
Miranda
jechała do domu swoim pięknym, luksusowym ślizgaczem. Cieszyła się bardzo, gdyż
pozwolili jej zakończyć pracę co najmniej o dwie godziny wcześniej niż
zazwyczaj. Była pewna, że generał zrobił to z powodu jej dzisiejszego święta.
Była to bowiem piąta rocznica ślubu państwa Sorvino. Miranda bardzo kochała swojego
męża i nie mogła się już doczekać spotkania z nim. „Spędzimy razem wspaniały
wieczór”– pomyślała.
Nareszcie
zajechała pod swój dom. Był to duży, oszklony budynek z wielkim tarasem od strony południowej…wszystkie
koleżanki z pracy zazdrościły jej tej willi, gdyż żadnej z nich nie byłoby na
taką stać. Miranda również nigdy by się nie dorobiła takiego lokum, gdyby nie
jej mąż.
Pabla
poznała jeszcze przed pójściem na studia. Jego ojciec miał firmę nieopodal jej
osiedla. Spotykali się w parku, gdzie Miranda wyprowadzała psa. Nie od początku
się lubili. Wręcz przeciwnie. Codzienne utarczki słowne w parku, kłótnie o psy – powiadali ludzie, że kto
się czubi, ten się lubi. Jednak Pablo i Miranda nie słuchali. Każda okazja do
uszczypliwości, złośliwości, czy krzywego uśmiechu była dobra. Aż pewnego dnia…
pies Mirandy wpadł do
stawu… dziewczyna nie umiała pływać i panicznie
bała się wody. Z pomocą przyszedł… Pablo. Już miała powiedzieć coś złośliwego,
gdy zaprosił ją na kawę. Zdziwiona i zdezorientowana, przyjęła
propozycję. Od tego dnia potrafili rozmawiać ze sobą całymi godzinami. Byli do
siebie tacy podobni… zaczęli się ze sobą spotykać – jako para. Niedużo czasu
upłynęło, gdy postanowili połączyć się „na dobre i na złe”…
Miranda
weszła do hallu. Był to przestronny pokój o żółtych ścianach. Na środku
znajdował się drewniany, czarny stół i skórzane meble. Na kominku stał
wazon ze
słonecznikami. Były to ulubione kwiaty pani domu. Zamknęła drzwi wejściowe.
Zdjęła czerwony płaszczyk i buty w tym samym kolorze, po czym weszła do salonu.
Zapaliła światło. Jej oczom ukazał się niespodziewany widok – na nakrytym białym,
koronkowym obrusem stole stały dwa srebrne lichtarze. W nich osadzone były
kremowe świece. Przy oknie stał Pablo. Był elegancko ubrany i czarująco się
uśmiechał.
– Wszystkiego
najlepszego, Kochanie – powiedział
na powitanie.
– Pablo, najdroższy – odrzekła, całując go
namiętnie w usta – nie
trzeba było. Przecież wiesz, że i tak bardzo cię kocham.
Pablo
przytulił swoją piękną żonę. „Jak mam jej to powiedzieć?” – zapytał
siebie. „Czy zrozumie?”
„Jak zareaguje na tę wiadomość? Ucieszy się?” – zastanawiała się Miranda.
Usiedli przy stole. Pablo nalał do kieliszków szampana.
– Za nas – wzniósł toast.
– Za nas – odpowiedziała Miranda.
Po kolacji długo siedzieli na kanapie w salonie. Słuchali romantycznej
muzyki i
rozmawiali. Nadszedł jednak moment, którego oboje się obawiali.
– Muszę ci
o czymś powiedzieć, Słonko – rozpoczął Pablo. – Właściwie…nie wiem, od czego zacząć. Zdaję sobie
sprawę z tego, że cię to nie ucieszy. Wręcz przeciwnie. Próbowałem jednak
przełamać się już od przeszło tygodnia. Nie mogę dłużej zwlekać. Rzecz w tym… – przełknął ślinę i wziął głęboki
oddech – muszę
wyjechać. Nic nie mów – położył jej palec na ustach – ja… to bardzo ważne. Nie mogę
nic zrobić. To rozkaz od… od samego prezydenta. Myślę, że nadszedł najwyższy
czas, abyś się dowiedziała prawdy. Całej prawdy. Moja firma to tylko przykrywka.
Kiedyś, na samym początku, rzeczywiście produkowałem ślizgacze. I nie
zajmowałem się niczym innym. Jednak nadeszły czasy… już ponad trzy lata temu
władzę w firmie przekazałem bratu. Pojawiam się tam zaledwie raz na miesiąc.
Przypuszczam, że chcesz wiedzieć, co robię. Jestem… pracuję w NB…
– O, Boże!
W Nadzorze Bezpieczeństwa?! – krzyknęła przerażona – Nie wierzę! To jakieś brednie!
Żartujesz sobie ze mnie i to wcale nie jest zabawne!
– Kochanie,
ja nie żartuję.
– Myślisz,
że w to uwierzę?! Mógłbyś to wmówić każdej, ale nie mnie. Pracuję z Jacobsem.
Wiedziałabym, gdybyś pracował w NB. Masz kogoś?! Na pewno tak! I nie chcesz się
przyznać. Jednak kłamstwo ma krótkie nóżki! – Krzyknęła płacząc. Poderwała się
na nogi i chciała wyjść.
Pablo chwycił ją za rękę.
– Miri,
słońce moje. Uwierz mi. Mówię prawdę. Zadzwoń do Jacobsa. On potwierdzi. Muszę,
muszę wyjechać.
– Nie
wypuszczę cię. Nie pozwolę, żebyś mnie porzucił. Nie teraz.
– Nie
rozumiem – odparł
patrząc na zapłakaną twarz żony. – Co masz na myśli?
– Jestem w
ciąży, Pablo! Nawet NB, nawet Jacobs, nawet sam prezydent Motabisku nie zmienią
tego. Oczekuję twojego dziecka i nie pozwolę ci odejść!
– Miri… – wyszeptał przerażony – Miri…
Rozdział 6 Krok pierwszy
Był pierwszy
czerwca. Dzień zapowiadał się cudownie. Prognostycy twierdzili, że będzie
świecić słońce, a temperatura osiągnie 30 stopni Celsjusza.
Prezydent Motabisku siedział w swym gabinecie. Przeglądał jakieś
dokumenty. W
budynku nikogo jeszcze nie było. Wszyscy zjawiali się dopiero o dziewiątej
rano, była natomiast dopiero szósta trzydzieści.
„Jeszcze
trochę” – pomyślał.
Czas płynął dla niego bardzo wolno. Pół godziny zdawało się być całą
wiecznością.
Spojrzał na zegar. Była szósta pięćdziesiąt pięć. Włączył komputer.
– Kanał
kodowany. Proszę podać hasło – odezwał się kobiecy głos.
– Relampago
– odpowiedział.
– Zgodność
hasła potwierdzona. Proszę podać numer identyfikacyjny.
– Numer ab 10022 d333 ck500 x.
– Numer
potwierdzony. Proszę mówić.
– Tu
prezydent Arnold Motabisku. Wybiła godzina X – powiedział.
Wiadomość ta dotarła równocześnie do gubernatorów Azji, Ameryki
Południowej, Europy, Afryki i Australii. Wbrew pozorom nie był to kod…
„Wybiła godzina X” – zabrzmiało na wszystkich kontynentach.
„Boże, ratuj” – powiedziała Chawwa. Nagle przeszył ją dreszcz. Wiedziała,
że coś jest nie tak, jak powinno być. Nie wiadomo, dlaczego, niespodziewanie
słońce zaszło za chmury, a niebo
zmieniło swój kolor z błękitnego na granatowy. Zaczął wiać silny, zachodni
wiatr unosząc nad pustynią tumany piasku.
Motabisku spojrzał przez okno. „Co się, u diabła, dzieje?” – Spytał przerażony. Nagle
pociemniało i zrobiło się zimno.
Federico Oreiro de Santibanez spał jeszcze. Była piąta nad ranem. Obudził
go głos prezydenta. W momencie, gdy usłyszał jego słowa stało się coś dziwnego.
Nagle zaczął padać… śnieg… w Meksyku nie zdarzyło się coś podobnego od prawie
dwudziestu lat!
Generał Iwan Balonkow jadł właśnie obiad, gdy jego sekretarka
zapowiedziała rozmowę na kanale kodowanym. W momencie, gdy rozłączył się z
prezydentem dostał wiadomość
o zatonięciu pięciu statków moskiewskiej floty…
Generał Czeslowic wybierał się na lunch, gdy otrzymał prezydencką
wiadomość. „A więc to już” – pomyślał. Przymknął oczy. Zawsze to robił, gdy rozmyślał o
czymś istotnym.W momencie,
gdy je otwarł przeraził się. Za oknem było zupełnie ciemno, mimo że wybiło
właśnie południe…
Mohhamed Kali był bardzo zdenerwowany po ostatniej rozmowie z Jacobsem.
Wiedział, że prezydentowi nie podoba się niezdecydowanie. Sytuacja w Afryce nie
była najlepsza. A jemu nie udało się do końca stłumić buntu. Gdyby tylko Jacobs
wiedział…
– Wybiła
godzina X – usłyszał.
Nagle. Niespodziewanie silny wiatr otwarł okno. Do pokoju dostał się pustynny
piasek. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami…
Don Smith właśnie skończył kolację. Dochodziła dwudziesta druga. Jechał
ulicami Sydney rozmyślając o przyszłości tego pięknego miasta. Wtedy właśnie
komputer pokładowy w ślizgaczu
zapowiedział rozmowę na kanale kodowanym.
„A więc to już” – pomyślał, gdy rozłączył się z prezydentem. Nagle niebo
rozbłysło. Rozpoczęła się burza. „Co się dzieje?”…
Rozdział 7
Aresztowanie
Pokój był mały. Pod oknem stało niewielkie biurko. Leżały na nim stosy
książek i papierów. Na
kartonie obok siedział mężczyzna. Czytał gazetę.
- Co u
cholery myśli ten idiota, Motabisku? Wyobraża sobie, że mu wszystko wolno, bo
jest prezydentem! Ale jeszcze zobaczymy!
Ktoś zapukał. Mężczyzna bardzo
wolno podszedł do drzwi.
– Kto? – Zapytał.
– Martin.
Szybko, to pilne – odpowiedział
głos z zewnątrz.
– Co się
dzieje? Jesteś zdenerwowany. Uspokój się. Siadaj. Zrobię ci herbaty, a ty
spokojnie mi wszystko opowiesz. Cholera! – krzyknął, gdyż poparzył się
gorącą wodą – Co ci,
Martin? Zwariowałeś, żeby przychodzić tu w taką pogodę? Leje jak z cebra. I ta
burza. Ci głupcy zapowiadali ładną pogodę. Mogą się pocałować…
– Cicho…
to nie ma znaczenia. Nie narzekaj na pogodę. Stało się coś poważnego.
– Co? U
licha, mów do rzeczy!
– Motabisku…
– Cholera!
Tak mi coś nie pasowało. Co ten diabeł znów knuje?
– Raczej,
co knuł. Właśnie jego bojówki opanowują ważniejsze miasta świata. On chce
zapanować nad całą planetą!
– Nie!!!
– Niestety…
Nagle usłyszeli pukanie do drzwi. Było jeszcze wcześnie. Przed południem
nikt nigdy nie zaglądał do tego domu na przedmieściu. W ogóle rzadko ktokolwiek
się tu zjawiał. Dlatego właśnie tu zorganizowali kryjówkę.
– Kto tam?
– spytał
Martin.
– Tu Pablo
Sorvino z Nadzoru Bezpieczeństwa. Mam nakaz aresztowania pana Juana del Fuego.
Proszę otwierać. Jeśli nie, to wyważymy drzwi.
Mężczyźni spojrzeli na siebie przerażeni.
„Jeśli chcą aresztować starego, to co zrobią ze mną? Na pewno nie
zostawią mnie w spokoju. Będą chcieli wiedzieć, co tu robię, skąd go znam i tak
dalej” – myślał
zrozpaczony chłopak – „Jak z tego wybrnę? A jeśli skłamię? Nie, nie mogę.
Organizacja uzna mnie
za zdrajcę. Pójdę do więzienia razem ze starym. Ale…”
– Powtarzam
ostatni raz – otwierać
drzwi. Liczę do trzech. Jeden, dwa…
– Już – odpowiedział stary przekręcając
klucz w zamku. – Tylko
spokojnie. Musiałem się przebrać.
– Pan Juan
del Fuego? – spytał
wchodząc do dusznego i ciemnego pomieszczenia, młody mężczyzna. – Mam nakaz aresztowania pana.
– Pod
jakim zarzutem, jeśli można wiedzieć? – wtrącił się Martin.
– Owszem,
można. Sąsiedzi skarżą się na hałas – odpowiedział, stojący na zewnątrz, agent.
– Aaa – skwitował to Martin – dziwne… bardzo… słuchaj no, pan.
Kitować to ja, ale nie mnie! Ok? Mam nadzieję, że się rozumiemy?
– Tak – odpowiedział Pablo. – Jednak odnoszę wrażenie, iż
panowie doskonale znacie powód mojej tu obecności. Mogę się jednak mylić.
– Do
twojej wiadomości, młokosie – nie znam powodu, dla którego przychodzisz do mnie o tak nieprzyzwoitej
godzinie.
– Drogi
panie jest już po dziesiątej. Za dwie godziny pora lunchu.
– Ha!
Bogacz się znalazł, co ma czas i pieniądze na lunch. Nieźle. A skąd je ma? Od
tego drania, Motabisku.
– Właśnie
za to pana aresztujemy. Za zniewagę prezydenta – wtrącił się agent w granatowym
garniturze.
Martin
stał przy biurku. Nadal nie wiedział, co się z nim stanie. Jak na razie nikt
się do niego nie
zwracał. Nie znaczyło to jednak, że może być spokojny o swoje życie. W pewnym
momencie nie wytrzymał. Musiał coś zrobić, choćby miało mu to zaszkodzić.
– Panie
Sor…– zaczął.
– Sorvino.
Pablo Sorvino.
– Panie
Sorvino, chciałbym się dowiedzieć, czy mogę wyjść.
– Pańska
godność – wtrącił
„granatowy” agent.
– Hm? A, no, więc – Martin.
Martin Rapallo.
– Może pan
iść, ale nie wolno panu opuszczać miasta. Zrozumiano?
– Yes, sir
– odpowiedział
z uśmiechem na ustach, chłopak.
– Bez
żartów – skwitował
Pablo. – Proszę z
nami panie del Fuego.
– Mowy nie
ma, wy małpy tresowane! – krzyknął stary, wymachując laską. – Niech ten wasz prezydent nie
myśli, że mu wszystko wolno! Nie ruszę się stąd!
– Użyjemy
siły, jeśli będzie to konieczne.
Stary nie zwracał jednak uwagi na ostrzeżenia Pabla. Opierał się jeszcze
przez pół godziny, cały czas obrażając prezydenta i jego ludzi.
„Granatowy” agent tracił cierpliwość. W pewnym momencie, gdy stary wyzwał
go od śmiecia, nie
wytrzymał. Wyjął pistolet i strzelił.
– Co
robisz?! – krzyknął
przerażony Pablo – Zwariowałeś? Mogłeś go zabić!
– Niestety
nie udało mi się. Oberwał w nogę. Spudłowałem – odpowiedział agent.
– Postawię
cię przed sądem. On miał rację. Jesteś…
– Ani się
waż. Drugi raz trafię. A celuję zawsze między oczy.
– Jesteś
wariatem – powiedział
Pablo.
Podszedł do zranionego starego. Obejrzał dokładnie ranę i opatrzył ją.
– Świnia – krzyknął stary. W tym momencie
Pablo usłyszał strzał i zobaczył kolejną ranę aresztanta.
– Zabiłeś
go, draniu! – krzyknął
– Zabiłeś!
– Użyjemy
siły, jeśli będzie trzeba. Pamiętasz? – odpowiedział agent. – To nasze prawo i obowiązek. Dla prezydenta
Motabisku. To jego rozkaz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz