Cóż, o tym, że w końcu 2012 czeka wszystkich premiera "Hobbita", wiadomo było już od dość dawna. Zupełnie przypadkowo (wtedy chyba jeszcze ta wieść do mnie nie dotarła, a może nie dotarła jeszcze do nikogo, nie wiem) jesienią 2011 roku przeczytałam powieść. Przemęczyłam, byłoby lepszym określeniem. Książka mi się nie podobała, robiłam sobie przerwy na czytanie innych, marudziłam, narzekałam i w ogóle nie rozumiałam, skąd ten fenomen. Nadal nie rozumiem, nie zamierzam kłamać. Książka w żadnym razie nie jest jedną z tych, do których zamierzam kiedykolwiek wrócić (choć coraz bardziej kusi przeczytanie "Władcy Pierścieni").
Dlatego, gdy wieść gminna rozniosła się o ekranizacji, nie byłam specjalnie podekscytowana. Nowych filmów co miesiąc w kinach wiele, nic więc nadzwyczajnego się nie wydarzy. Nagle dostrzegłam jedno nazwisko w obsadzie, które sprawiło, że postanowiłam to przemyśleć. Rolę Thorina miał zagrać Richard Armitage. Dla niego jestem gotowa pójść do kina na każdy film... Choć w roli krasnoludzkiego księcia go sobie nie mogłam wyobrazić. Później trafiłam gdzieś na jakiś fragment reportażu z prac na planie. Te widoki zapierały dech w piersiach. Na dodatek film miał się pokazać w wersji 3D, co znaczyło, że będę mogła czuć się, jak w Śródziemiu. No dobra, pójdziemy do kina, zdecydowałam. Wiedziałam, że mój Mąż i beze mnie by poszedł, ale cieszyło mnie, że w końcu obejrzymy jakiś film razem (ani na "Batmana", ani na "Prometeusza" się z nim nie wybrałam). Mijał czas, a ja specjalnie o "Hobbicie" nie myślałam. W końcu tyle innych spraw miałam na głowie w tym roku.
Gdzieś, ktoś, kiedyś wrzucił na Facebooka trailer... Usłyszałam pieśń krasnoludów i już do 28 grudnia, kiedy w końcu zasiadłam w kinowym fotelu, nie mogłam wyrzucić z siebie tej melodii. Teraz już nie mogę jej wyrzucić za żadne skarby, choćbym i chciała. Ale nie chcę, o nie! Pieśń krasnoludów ("Misty Mountains Cold") zachwyciła mnie całkowicie. Zauroczyła, przeniosła w krainę baśni pełnej magii. Nucę ją z rana, nucę wieczorem, przy piecu i pod prysznicem, a kładąc się spać, puszczam ją sobie na komórce z YouTube'a. Oszalałam na jej punkcie... Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to musicie to koniecznie szybko nadrobić i mogę zaręczyć, że również poczujecie dreszczyk emocji. Sprawcą tego dreszczyku jest Howard Shore – oklaski dla tego pana.
Jednak znów zaczęłam od środka (bo ten środek jest przepyszny, jak najlepszy krem w croissantach prosto z Paryża).
Zaczynając – zgodnie z prawidłami świata – od początku... Tytuł. Dlaczego Polacy zawsze muszą coś przeinaczyć w tytule, jakby lepiej wiedzieli, co reżyser chciał powiedzieć? Oryginalnie "The Hobbit: An Unexpected Journey". Dlaczegóż więc nie mogła zostać ta niespodziewana podróż i musiano z niej zrobić niezwykłą? Nie wiem, nie podoba mi się to, przeszkadza, denerwuje. Na szczęście jedynie tytuł w polskiej wersji, gdyż film można oglądać w oryginale z napisami, które można po prostu... pominąć, jeśli zna się angielski wystarczająco dobrze.
Jeden z głównych argumentów krytycznych pojawiających się już od jakiegoś czasu to podzielenie tej krótkiej książeczki na trzy trzygodzinne filmy. Również nie byłam tym początkowo zachwycona. Książka się dłuży, a co będzie, jeśli film łącznie zajmie dziewięć godzin? Będzie... wspaniale! Film nie nudzi, nie męczy, jest fantastycznie napisany, nakręcony i zagrany. W każdym calu zasługuje na brawa. Cóż z tego, że dziewięć godzin? Doczekać się już nie mogę, kiedy będzie je wszystkie można zakupić na blue-ray'u i obejrzeć ciągiem. Cudowna perspektywa kolejnego znakomitego maratonu filmowego w 3D.
Pierwszy z filmów trwa dokładnie 169 minut, a jego produkcja kosztowała 180 milionów dolarów. Czy się zwróci? Co do tego nie mam wątpliwości. Peter Jackson (reżyser) wie, jak zarobić dobre pieniądze.
Na drugą część ("Hobbit: Samotna Góra") przyjdzie nam czekać do końca tego roku, choć nie wiadomo, z jakim poślizgiem dotrze do kin polskich. Pozostaje mieć nadzieję, że powitamy Nowy Rok z Bilbem i jego Drużyną. Premiera trzeciego filmu ("Hobbit: Tam i z powrotem") zapowiadana jest w USA na lipiec 2014.
O samym obrazie słów kilka. Plenery kręcono w Nowej Zelandii, co sprawia, że widoki są doprawdy fantastyczne i dzikie. Tak rzeczywiście mogło wyglądać Śródziemie w wyobraźni Tolkiena. Oczywiście nie obyło się bez studia i efektów komputerowych, jak przy każdej nowoczesnej superprodukcji fantasy. Nic to jednak filmowi nie ujmuje, a wręcz przeciwnie. Dzięki nim mogliśmy zobaczyć magiczny niemal Erebor, w którym się zakochałam, czy śliczne i słodkie norki Hobbitów, a także epicką scenę walki skalnych gigantów.
Ian McKellen znów udowodnił, że jest rewelacyjnym Gandalfem. Był jeszcze cieplejszy i bardziej opiekuńczy, niż we "Władcy Pierścieni". Zupełnie, jakby się do tej roli urodził. Wyśmienicie spisał się w wymagającej roli Bilba Martin Freeman. Osobiście mam nadzieję, że w kolejnym filmie więcej do powiedzenia będzie miał Bofur, w którego rolę wcielił się znakomity James Nesbitt (swoją drogą – charakteryzacja okazała się tak dobra, że zupełnie go nie poznałam). Oczywiście, Thorin wali wszystkich na kolana i możecie mówić, że nie jestem obiektywna. Nie jestem, rzeczywiście, nie zmienię jednak zdania. Za te tęskne oczy Richarda Armitage duszę można zaprzedać (jak za wielkie i nieco szalone oczęta Golluma).
Na koniec dodam jedynie, że po obejrzeniu pierwszej sceny filmu, stwierdziłam, że bez wątpienia mam w sobie krew Hobbitów i... chcę zamieszkać w takiej norce – przytulnej, cieplutkiej, z olbrzymią, przepastną i zawsze pełną wszelkich smakołyków spiżarnią. Nie chcę jedynie owłosionych stóp, ale, na szczęście, z tym nie mam problemów.
Dlatego, gdy wieść gminna rozniosła się o ekranizacji, nie byłam specjalnie podekscytowana. Nowych filmów co miesiąc w kinach wiele, nic więc nadzwyczajnego się nie wydarzy. Nagle dostrzegłam jedno nazwisko w obsadzie, które sprawiło, że postanowiłam to przemyśleć. Rolę Thorina miał zagrać Richard Armitage. Dla niego jestem gotowa pójść do kina na każdy film... Choć w roli krasnoludzkiego księcia go sobie nie mogłam wyobrazić. Później trafiłam gdzieś na jakiś fragment reportażu z prac na planie. Te widoki zapierały dech w piersiach. Na dodatek film miał się pokazać w wersji 3D, co znaczyło, że będę mogła czuć się, jak w Śródziemiu. No dobra, pójdziemy do kina, zdecydowałam. Wiedziałam, że mój Mąż i beze mnie by poszedł, ale cieszyło mnie, że w końcu obejrzymy jakiś film razem (ani na "Batmana", ani na "Prometeusza" się z nim nie wybrałam). Mijał czas, a ja specjalnie o "Hobbicie" nie myślałam. W końcu tyle innych spraw miałam na głowie w tym roku.
Gdzieś, ktoś, kiedyś wrzucił na Facebooka trailer... Usłyszałam pieśń krasnoludów i już do 28 grudnia, kiedy w końcu zasiadłam w kinowym fotelu, nie mogłam wyrzucić z siebie tej melodii. Teraz już nie mogę jej wyrzucić za żadne skarby, choćbym i chciała. Ale nie chcę, o nie! Pieśń krasnoludów ("Misty Mountains Cold") zachwyciła mnie całkowicie. Zauroczyła, przeniosła w krainę baśni pełnej magii. Nucę ją z rana, nucę wieczorem, przy piecu i pod prysznicem, a kładąc się spać, puszczam ją sobie na komórce z YouTube'a. Oszalałam na jej punkcie... Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to musicie to koniecznie szybko nadrobić i mogę zaręczyć, że również poczujecie dreszczyk emocji. Sprawcą tego dreszczyku jest Howard Shore – oklaski dla tego pana.
Jednak znów zaczęłam od środka (bo ten środek jest przepyszny, jak najlepszy krem w croissantach prosto z Paryża).
Zaczynając – zgodnie z prawidłami świata – od początku... Tytuł. Dlaczego Polacy zawsze muszą coś przeinaczyć w tytule, jakby lepiej wiedzieli, co reżyser chciał powiedzieć? Oryginalnie "The Hobbit: An Unexpected Journey". Dlaczegóż więc nie mogła zostać ta niespodziewana podróż i musiano z niej zrobić niezwykłą? Nie wiem, nie podoba mi się to, przeszkadza, denerwuje. Na szczęście jedynie tytuł w polskiej wersji, gdyż film można oglądać w oryginale z napisami, które można po prostu... pominąć, jeśli zna się angielski wystarczająco dobrze.
Jeden z głównych argumentów krytycznych pojawiających się już od jakiegoś czasu to podzielenie tej krótkiej książeczki na trzy trzygodzinne filmy. Również nie byłam tym początkowo zachwycona. Książka się dłuży, a co będzie, jeśli film łącznie zajmie dziewięć godzin? Będzie... wspaniale! Film nie nudzi, nie męczy, jest fantastycznie napisany, nakręcony i zagrany. W każdym calu zasługuje na brawa. Cóż z tego, że dziewięć godzin? Doczekać się już nie mogę, kiedy będzie je wszystkie można zakupić na blue-ray'u i obejrzeć ciągiem. Cudowna perspektywa kolejnego znakomitego maratonu filmowego w 3D.
Pierwszy z filmów trwa dokładnie 169 minut, a jego produkcja kosztowała 180 milionów dolarów. Czy się zwróci? Co do tego nie mam wątpliwości. Peter Jackson (reżyser) wie, jak zarobić dobre pieniądze.
Na drugą część ("Hobbit: Samotna Góra") przyjdzie nam czekać do końca tego roku, choć nie wiadomo, z jakim poślizgiem dotrze do kin polskich. Pozostaje mieć nadzieję, że powitamy Nowy Rok z Bilbem i jego Drużyną. Premiera trzeciego filmu ("Hobbit: Tam i z powrotem") zapowiadana jest w USA na lipiec 2014.
O samym obrazie słów kilka. Plenery kręcono w Nowej Zelandii, co sprawia, że widoki są doprawdy fantastyczne i dzikie. Tak rzeczywiście mogło wyglądać Śródziemie w wyobraźni Tolkiena. Oczywiście nie obyło się bez studia i efektów komputerowych, jak przy każdej nowoczesnej superprodukcji fantasy. Nic to jednak filmowi nie ujmuje, a wręcz przeciwnie. Dzięki nim mogliśmy zobaczyć magiczny niemal Erebor, w którym się zakochałam, czy śliczne i słodkie norki Hobbitów, a także epicką scenę walki skalnych gigantów.
Ian McKellen znów udowodnił, że jest rewelacyjnym Gandalfem. Był jeszcze cieplejszy i bardziej opiekuńczy, niż we "Władcy Pierścieni". Zupełnie, jakby się do tej roli urodził. Wyśmienicie spisał się w wymagającej roli Bilba Martin Freeman. Osobiście mam nadzieję, że w kolejnym filmie więcej do powiedzenia będzie miał Bofur, w którego rolę wcielił się znakomity James Nesbitt (swoją drogą – charakteryzacja okazała się tak dobra, że zupełnie go nie poznałam). Oczywiście, Thorin wali wszystkich na kolana i możecie mówić, że nie jestem obiektywna. Nie jestem, rzeczywiście, nie zmienię jednak zdania. Za te tęskne oczy Richarda Armitage duszę można zaprzedać (jak za wielkie i nieco szalone oczęta Golluma).
Na koniec dodam jedynie, że po obejrzeniu pierwszej sceny filmu, stwierdziłam, że bez wątpienia mam w sobie krew Hobbitów i... chcę zamieszkać w takiej norce – przytulnej, cieplutkiej, z olbrzymią, przepastną i zawsze pełną wszelkich smakołyków spiżarnią. Nie chcę jedynie owłosionych stóp, ale, na szczęście, z tym nie mam problemów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz