Poznań 2012
Oprawa: miękka ze szkrzydełkami
Liczba stron: 256
ISBN: 978-83-7785-129-6
Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej powieści tego autora. Gdzieś tam
kiedyś słyszałam o nim, ale nie bardzo kojarzyłam, z czym się go –
kolokwialnie mówiąc – je. Mimo to bardzo chciałam mieć tę książkę.
Dlatego też, kiedy wpadła w moje ręce (raz jeszcze wdzięczna jestem
portalowi lubimyczytać.pl za zorganizowaną przez nich na IV Warszawskich
Targach Książki wymianę), po prostu nie mogłam się doczekać lektury.
Owszem chwila już od Targów minęła, miałam jednak kilka innych pozycji w
kolejce, której staram się (z miernym skutkiem) zanadto nie burzyć.
Zabrałam się więc w niedzielny wieczór do czytania i... nie mogłam się
oderwać. Czytałam, czytałam (z małą przerwą na wspólną kolację z Mężem)
aż... na dworze zrobiło się jasno i nie potrzebowałam już lampki przy
łóżku. Tak oto czyta się tę powieść. Z jednej strony wciąga, jak rwąca
rzeka, z drugiej każe się co chwile zatrzymywać i zastanawiać nad
przeczytanymi właśnie słowami. Powieść to bowiem niełatwa i poruszająca
wiele ciężkich tematów. Najlepszym dowodem na to, że warto ją przeczytać
jest ilość przyklejonych w różnych miejscach zielonych karteczek, które
wskazywać mi mają na przyszłość fragmenty, do których pragnę powrócić.
Może jednak od początku...
Ksiądz Wacław Groser jedzie sobie rowerem przez Alpy. Jego cel to Rzym –
otrzymał zaproszenie na obiad. Zaproszenie od... papieża! Cóż,
papieżowi się nie odmawia, a wycieczka przecież nie zaszkodzi, na
dodatek widoki urokliwe. Tak urokliwe, że ani zauważy, a leży plackiem z
kamieniem w buzi... No i noga złamana, gips, szpital... niby nic
przyjemnego, nic ciekawego, bo w końcu szpital, nawet w Austrii, to
żaden pięciogwiazdkowy hotel. Mogłoby się wydawać, że zanudzi się niemal
na śmierć, aż tu nagle trafia się ewangelicki ksiądz Mateusz (nie mylić
z postaci znaną ze znanego i bardzo przeze mnie lubianego serialu
"Ojciec Mateusz"). Nota bene, Polak z pochodzenia...
I już na piętnastej stronie mocne uderzenie, które spowodowało
przyklejenie pierwszej zielonej karteczki. Ksiądz Wacław wchodzi do
ewangelickiego Kościoła i dostrzega brak krzyża. Ta myśl zostanie mi w
głowie na długo i pewnie jeszcze wiele, wiele razy będzie powracać i
dręczyć. Zacytuję, gdyż warto:
"– Nie ma u was krzyża? – spytał spontanicznie.
– Jest. Pomiędzy czterema żywiołami. Krzyż... dla tych, co go
potrzebują. Każdy może sobie pustą przestrzeń pomiędzy tablicami
wypełnić swoim 'krzyżem'. Przynieść tu swój ból. Patrzenie na krzyż ma
sens tylko wtedy, gdy możesz odnieść do niego swoje życie. (...) Jest
wyraźnie powiedziane Ewangelii, że jeśli chcemy Go naśladować, mamy
wziąć swój krzyż."
Takich głębokich myśli, ważnych słów, niezapomnianych dyskusji jest w
tej powieści znacznie więcej. można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że
ona jest z nich zbudowana, a reszta to jedynie tło, choć i to nie do
końca. Gdyż to w "Jezusie z Judenfeldu" jest także bardzo istotne,
barwne i zmuszające do refleksji.
Zderzenie dwóch światów – to chyba dobre określenie na relacje pomiędzy
księdzem Groserem a księdzem (nie pastorem, a księdzem ewangelickim)
Mateuszem Konopiukiem. Sama historia Konopiuka jest bardzo ciekawa –
jego pójście do seminarium jeszcze tu, w Polsce, jego pierwsza plebania,
bycie katolickim księdzem i poznanie Agnieszki, miłość, która ich
połączyła, emigracja... Wszystko to jest tak obce Wacławowi, którego
przecież obowiązuje celibat. Zresztą wiele kawałów i śmiesznych
przytyków w powieści wiąże się właśnie z tymi różnicami pomiędzy
katolicyzmem a protestantyzmem. jak się okazuje – życie w małżeństwie
też ma swoje wady (sic!).
Każda historia opowiedziana w tej powieści jest równie ważna. Nie ma
bohaterów ważniejszych i mniej istotnych. Każdy z nich ma swoje życie,
które dla niego przecież jest najważniejsze i... każdy ma przeszłość.
Nie tylko swoją, ale i swoich przodków, a także te kilką, opisywana na
stronicach podręczników historycznych, czytaną jednak przez pryzmat
własnej rodziny, jej sukcesów, jej porażek, jej dumy, wstydu, strachu...
Bo choć wojna skończyła się pół wieku temu (akcja "Jezusa z Judenfeldu"
dzieje się w 1995 roku), to pamięć o niej jest wciąż żywa, gdyż wielu
mieszkańców tego nietuzinkowego miasteczka jeszcze ją pamięta. C, którzy
znają ją jedynie z opowieści tez są uwikłani w czyny, których
dokonywali ich ojcowie. Nie da się uciec przed przeszłością... Wiele
trudnych tematów, mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Takich, na które
odpowiedzieć musimy sobie ami, zgodnie z naszym sumieniem, z nasza
wiarą... Niełatwych, dotykających tematu tabu... Bo jakże ocenić, czy
lepszy ten Żyd, który dla ratowania swego życia dał się ukrywać w
ciemnej komórce, ochrzcić i przez większość ego uratowanego życia
ukrywać swoje prawdziwe nazwisko, czy może jego brat, który swoje życie
poświęcić, nie chcąc zaprzeczyć sobie samemu i zginął z rąk hitlerowców?
Jak osądzić, czy uratowanie jednego życia starczy za odkupienie
wojennych zbrodni na wielu? I co w końcu jest lepsze – odnalezienie
ojca, czy jego zgubienie, gdy ojciec ten mordował na rozkaz niewinne
kobiety, dzieci i starców?
Kim jest tytułowy Jezus? Tego dowiecie się jedynie czytając książkę.
Powieść nietuzinkową, wyjątkową i mądra w swej prostocie. Genialną, że
odważę się użyć tego określenia. Humor i lekkość języka, przeplatają się
w niej z ciężkimi problemami, których nie porusza żadna chyba z
czytanych przeze mnie dotychczas książek. Czym jest wiara, czym
przebaczenie, czy wszystko można przebaczyć i na czym właściwie polegają
różnice, skoro Bóg jest tylko jeden? Historia przez duże H, oraz
historie poszczególnych, zwyczajnych mieszkańców niewielkiej
austriackiej miejscowości gdzieś w Alpach. Jak pisze sam Autor – "Judenfeldu nie ma. Wymyśliłem to miasteczko, ale większość spraw, która się w nim dzieje, mogła się wydarzyć naprawdę."
Jeśli chodzi o stronę techniczną – jeden błąd znalazłam. Jeśli jest ich
więcej, cóż, zbyt istotna tematyka sprawiła, że je przeoczyłam. Kiedy
przeczytacie powieść dowiecie się również skąd taka "dziwna" okładka i
dlaczego biegają po niej świnie. Ja natomiast koniecznie chcę zobaczyć
dzieło, z którego wychodzi ten zdecydowany palec Jana Chrzciciela.
bezsprzecznie jest to jedna z najlepszych książek, jakie ostatnio
czytałam, a zdarzył mi się ten przywilej, że czytałam dobrych lektur
naprawdę wiele. Gorąco polecam, z czystym sercem. Bardziej nawet niż
moją własną powieść o księdzu ("Jak jabłka od jabłoni"). Jeszcze nie
dorosłam Janowi Grzegorczykowi do pięt.
Recenzja pochodzi z bloga: http://dune-fairytales.blogspot.com/
Recenzja pochodzi z bloga: http://dune-fairytales.blogspot.com/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz