Dune fairytales

sobota, 9 sierpnia 2014

Dike by Ewa Chani Skalec – Część trzecia, rozdziały 8-10

Rozdział 8   Spełnione marzenia


W ciągu pięciu dni ludzie prezydenta zajęli wszystkie stolice. Każdego, kto opierał się zabili. Zginęło kilka milionów ludzi. Tylko dlatego, że nie chcieli pogodzić się ze zwierzchnictwem Motabisku.
– Panie prezydencie rzekł Jacobs wchodząc do biura Motabisku.
– Witaj, Gordon. Wejdź odpowiedział. Mam nadzieję, że przynosisz mi dobre wiadomości.
– Nie tylko. W Europie i Azji udało nam się już opanować bunty. Najgorsza sytuacja jest obecnie w Afryce. To nie jest zwykły bunt. Oni są doskonale zorganizowani.
– Przejdź do rzeczy, proszę.
– Panie prezydencie. Wczoraj w nocy doszło do zamachu na Mohhameda Kali.
Motabisku zerwał się z fotela. Jednym ruchem ręki zrzucił z biurka stos papierów i lampkę. Drugą dłoń zacisnął na poręczy fotela.
– Cholera! krzyknął rozdrażniony. Zabili go? Spytał z nutką nadziei na potwierdzenie w głosie.
Nie. Jest w bardzo ciężkim stanie. Radzę, by kogoś tam wysłać. Lekarze nie dają mu dużych szans…
– Jedź tam, Gordon. Od teraz jesteś gubernatorem Afryki.
Jacobs wyszedł z gabinetu prezydenta bardzo zadowolony. Zawsze marzył o tym stanowisku. Nie znosił Mohhameda. Zamach na niego był nawet Gordonowi na rękę. „Nic” nie zrobił, a jednak został gubernatorem. Życie płata nam różne figle…
Tania była niepocieszona, że mąż wyjeżdża do Kairu. Nie dała tego jednak po sobie poznać. Gordon cieszył się, że chociaż na jakiś czas nie będzie musiał spędzać z nią każdego wieczoru. „Dlaczego się tak zmieniła?” zadawał sobie niejednokrotnie pytanie. „Kiedyś taka nie była.”
Gorsza przeprawa czekała go z matką. Wiedział, że będzie narzekała i nie tak łatwo pogodzi się z jego wyjazdem. Miał rację. Pani Jacobs wpadła w szał, gdy dowiedziała się, że jej syn „musi” wyjechać do Afryki.
– To mój obowiązek, mamo tłumaczył Gordon. Jestem gubernatorem. Muszę być blisko ludzi, dla których jestem zwierzchnikiem.
– To wszystko przez tego całego prezydenta. Dlaczego on jest dla ciebie ważniejszy ode mnie?
– Mamo. Nic nie rozumiesz. On tu rządzi. Poza tym przez długi, naprawdę długi czas, marzyłem o tym urzędzie. Udało mi się. Powinnaś się cieszyć z mojego szczęścia.
– Szczęścia… Boże, synu, co ty mówisz?– Patrzyła na niego przerażonym wzrokiem.– Przecież to morderca!
– Mylisz się, mamo. I nie pozwolę tak go nazywać.
– Zabijesz mnie? Spytała rozdrażniona.
– Ja, nie…
– Jesteś straszny. Stałeś się potworem!


Rozdział 9   Twórcy świata


Pablo siedział w swoim biurze. Nie spał przez całą noc. Minęło pięć dni od tamtego zdarzenia, jednak nie potrafił o nim zapomnieć. Pana del Fuego udało się uratować. Przebywał w więziennym szpitalu. Agent, który go postrzelił został oddelegowany do Kairu. „Takich ludzi tam potrzebujemy”  powiedział generał Gregoriew.
„Morderców” pomyślał Pablo.
„Po co ja się na to zgodziłem? Powinienem był zostać z Mirandą w Waszyngtonie. Ona mnie teraz potrzebuje. Co ja tu robię?”
– Panie Sorvino, przyszedł goniec zakomunikowała mu sekretarka. Mówi, że to bardzo ważne.
– Niech wejdzie odpowiedział ziewając. Kelly, wyjdę dziś wcześniej. Nie umawiaj mnie z nikim.
– Dobrze odpowiedziała dziewczyna, uśmiechając się przyjaźnie do przełożonego.
Do gabinetu wszedł młody człowiek. Wyglądał mniej więcej na osiemnaście lat. Twarz miał spoconą i brudną, włosy nieuczesane, podartą kurtkę. Wyglądał jak żebrak.
– Jestem Carlos. Mam wiadomość ze sztabu siódmego.
– Od podpułkownika Jeremiego?
– Tak.
Pablo odebrał minikomputer.
„Do p. Sorvino. Ściśle tajne. Jutro przyjeżdża do Buenos Aires prezydent Motabisku. Pańskim zadaniem jest zapewnić mu całkowite bezpieczeństwo. Jeśli coś mu się stanie, zginie pan.
Pablo przełknął ślinę. Wiedział, że oni nie żartują. Są zdolni do zamordowania go za najmniejsze nawet uchybienie. Gdyby więc prezydent stracił choć jeden włos, to głowa Pabla Sorvino zostałaby ścięta. Takimi prawami rządził się świat. Świat, którego jednym z twórców był sam Pablo.
Tak, życie płata nam różne figle… stare przysłowie zaś mówi: ”kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.”
– Tak. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie wyszeptał.
– Mogę odejść, proszę pana? spytał posłaniec.
– Tak. Poczekaj dodał po chwili namysłu. Otwarł lewą szufladę biurka i wyjął dziesięć dolarów. Weź. Kup sobie nową kurtkę i coś do jedzenia.
– Dziękuję. Jest pan dobrym człowiekiem. Bóg panu wynagrodzi.
– Na pewno… rzekł w zamyśleniu Pablo.



Rozdział 10   Elena…

Motabisku już od trzech dni przebywał w Buenos Aires. Właściwie nikt nie wiedział, dlaczego tu przyjechał. Może to był zwykły wybryk. Kaprys. Kto wie. Może znów coś knuł. Nawet jego najbliżsi współpracownicy tego nie wiedzieli.
Federico Oreiro de Santibanez podejrzewał, że prezydent pragnie go pozbawić gubernatorstwa. Jak dotąd nie miał jednak ku temu żadnych powodów, postanowił więc zapewne znaleźć coś na miejscu. Nikt jednak nie chciał wierzyć w teorię Federica.
Pablo sprawował się wyśmienicie. Prezydenta nie odstępował ani na moment. Tylko w nocy. Jednak nawet wtedy pod drzwiami prezydenckiego pokoju stało czterech uzbrojonych po zęby ludzi.
Czwartego dnia rano Motabisku poinformował Pabla, że ma ważne spotkanie.
– Nie chcę widzieć tu żadnych strażników. Nawet ciebie. Muszę być sam. To tajne. Rozumiesz?
– Tak, panie prezydencie odpowiedział zdziwiony Sorvino. Myślę jednak…
– Pablo zdenerwował się prezydent. Ja tu jestem od myślenia! I od wydawania rozkazów! Ty masz ich słuchać i je wypełniać!
– Tak jest, sir.
„Co on knuje?” zastanawiał się Pablo. „Nie podoba mi się. To niebezpieczne.”
Około dziesiątej do gabinetu Motabisku weszła kobieta. Miała około trzydziestu lat, może trochę więcej. Trudno powiedzieć. Długie, kruczoczarne włosy spięte na karku, piwne oczy i duże, czerwone usta. Wysoka i zgrabna, poruszała się z wdziękiem.
– Witaj, Arnoldzie powiedziała na powitanie. Dobrze wyglądasz. Zresztą, zawsze byłeś bardzo przystojny.
– A więc znów się spotykamy, Eleno odrzekł, trochę sarkastycznie, Motabisku.
– Bóg tak zechciał odpowiedziała, uśmiechając się.
Usiedli naprzeciw siebie. Długo nic nie mówili, przyglądając się sobie nawzajem.
Elenę poznał Arnold, gdy miał szesnaście lat. Była o rok młodsza. Zakochał się w niej. Jednak była to miłość zakazana. Ona pochodziła z dobrej, szanowanej i, przede wszystkim, bogatej rodziny. Los połączył ich mimo to. Spędzili razem jedną, niezapomnianą dla obojga, noc. Arnold miał nadzieję na ślub, wiedział, że Elena odwzajemnia jego uczucie. Niestety wkrótce wyjechała. Nie dała żadnego znaku życie. Aż do zeszłego tygodnia…
Zadzwoniła nagle. Początkowo Motabisku nie wiedział, z kim rozmawia. Gdy się przedstawiła miał ochotę odłożyć słuchawkę. Nie potrafił jednak tego zrobić. Może w głębi serca nadal ją kochał, choć bał się do tego przyznać…
– Dlaczego zadzwoniłaś? zapytał, przerywając uciążliwą ciszę.
– Chciałam się z tobą zobaczyć wyszeptała.
– Po tylu latach masz czelność i odwagę do mnie dzwonić! Zostawiłaś mnie bez słowa wyjaśnienia piętnaście lat temu. I nagle teraz, gdy jestem kimś ważnym, przypomniałaś sobie,  że się znaliśmy.
– To nie tak odpowiedziała cicho. Łzy pociekły jej z oczu. To nie tak, Arnoldzie.
– Prezydencie Motabisku. Należy mi się szacunek. Chyba chociaż na tyle zasłużyłem z twojej strony.
Elena nie odpowiedziała. Siedziała naprzeciwko mężczyzny, który był jedyną miłością jej życia. „Jak mam mu to powiedzieć? Czy mi uwierzy?”   myślała. Otarła łzy.
– Arnie… ja… ja umieram powiedział zniżając głos.
– Co ja mam do tego? spytał na pozór obojętnie. Jednak bardzo wstrząsnęła nim ta wiadomość.
– Nic cię to nie obchodzi? Więc wyjdę. Tak będzie najlepiej wstała i podeszła do drzwi. Żegnaj.
– Znów mnie zostawiasz! Nic się nie zmieniłaś! krzyknął przez łzy. On, który spowodował śmierć tylu ludzi płakał, z powodu kobiety. Dlaczego? Dlaczego wtedy odeszłaś?
– Nie mogłam zostać. Powinnam była dać ci znać, wiem, ale tak było lepiej.
– Dla kogo, Eleno?  spytał.
– Dla nas obojga. Przez piętnaście lat ukrywałam przed tobą prawdę. Nadszedł jednak czas, byś ją poznał. Tamtej nocy… zaszłam w ciążę. Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, zmusił mnie do wyjazdu. Teraz musisz wiedzieć urodziłam to dziecko. Twoje dziecko. Nasze dziecko. Urodziłam naszego syna. Jesteś ojcem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz