Rozdział 8 Spełnione marzenia
W ciągu pięciu dni ludzie prezydenta zajęli wszystkie stolice. Każdego,
kto opierał się – zabili.
Zginęło kilka milionów ludzi. Tylko dlatego, że nie chcieli pogodzić się ze
zwierzchnictwem Motabisku.
– Panie
prezydencie – rzekł
Jacobs wchodząc do biura Motabisku.
– Witaj,
Gordon. Wejdź – odpowiedział.
– Mam
nadzieję, że przynosisz mi dobre wiadomości.
– Nie
tylko. W Europie i Azji udało nam się już opanować bunty. Najgorsza sytuacja
jest obecnie w Afryce. To nie jest zwykły bunt. Oni są doskonale zorganizowani.
– Przejdź
do rzeczy, proszę.
– Panie
prezydencie. Wczoraj w nocy doszło do zamachu na Mohhameda Kali.
Motabisku zerwał się z fotela. Jednym ruchem ręki zrzucił z biurka stos
papierów i lampkę. Drugą
dłoń zacisnął na poręczy fotela.
– Cholera!
– krzyknął
rozdrażniony. – Zabili
go? – Spytał z
nutką nadziei na potwierdzenie w głosie.
– Nie. Jest
w bardzo ciężkim stanie. Radzę, by kogoś tam wysłać. Lekarze nie dają mu dużych
szans…
– Jedź
tam, Gordon. Od teraz jesteś gubernatorem Afryki.
Jacobs
wyszedł z gabinetu prezydenta bardzo zadowolony. Zawsze marzył o tym
stanowisku. Nie znosił Mohhameda. Zamach na niego był nawet Gordonowi na rękę.
„Nic” nie zrobił, a jednak został gubernatorem. Życie płata nam różne figle…
Tania była niepocieszona, że mąż wyjeżdża do Kairu. Nie dała tego jednak
po sobie poznać. Gordon cieszył się, że chociaż na jakiś czas nie będzie musiał
spędzać z nią każdego wieczoru. „Dlaczego się tak zmieniła?” – zadawał sobie niejednokrotnie
pytanie. „Kiedyś taka nie była.”
Gorsza przeprawa czekała go z matką. Wiedział, że będzie narzekała i nie
tak łatwo pogodzi się z jego wyjazdem. Miał rację. Pani Jacobs wpadła w szał,
gdy dowiedziała się, że jej syn „musi” wyjechać do Afryki.
– To mój
obowiązek, mamo – tłumaczył
Gordon. – Jestem
gubernatorem. Muszę być blisko ludzi, dla których jestem zwierzchnikiem.
– To
wszystko przez tego całego prezydenta. Dlaczego on jest dla ciebie ważniejszy
ode mnie?
– Mamo.
Nic nie rozumiesz. On tu rządzi. Poza tym przez długi, naprawdę długi czas,
marzyłem o tym urzędzie. Udało mi się. Powinnaś się cieszyć z mojego szczęścia.
– Szczęścia…
Boże, synu, co ty mówisz?– Patrzyła na niego przerażonym wzrokiem.– Przecież to
morderca!
– Mylisz
się, mamo. I nie pozwolę tak go nazywać.
– Zabijesz
mnie? – Spytała
rozdrażniona.
– Ja,
nie…
– Jesteś
straszny. Stałeś się potworem!
Rozdział 9 Twórcy świata
Pablo siedział w swoim biurze. Nie spał przez całą noc. Minęło pięć dni
od tamtego zdarzenia, jednak nie potrafił o nim zapomnieć. Pana del Fuego udało
się uratować. Przebywał w więziennym szpitalu. Agent, który go postrzelił
został oddelegowany do Kairu. „Takich ludzi tam potrzebujemy” – powiedział generał Gregoriew.
„Morderców” – pomyślał Pablo.
„Po co ja się na to zgodziłem? Powinienem był zostać z Mirandą w
Waszyngtonie. Ona mnie teraz potrzebuje. Co ja tu robię?”
– Panie
Sorvino, przyszedł goniec – zakomunikowała mu sekretarka. – Mówi, że to bardzo ważne.
– Niech
wejdzie – odpowiedział
ziewając. – Kelly,
wyjdę dziś wcześniej. Nie umawiaj mnie z nikim.
– Dobrze
– odpowiedziała
dziewczyna, uśmiechając się przyjaźnie do przełożonego.
Do gabinetu wszedł młody człowiek. Wyglądał mniej więcej na osiemnaście
lat. Twarz miał spoconą i brudną, włosy nieuczesane, podartą kurtkę. Wyglądał
jak żebrak.
– Jestem
Carlos. Mam wiadomość ze sztabu siódmego.
– Od
podpułkownika Jeremiego?
– Tak.
Pablo odebrał minikomputer.
„Do p. Sorvino. Ściśle tajne. Jutro przyjeżdża do Buenos Aires prezydent
Motabisku. Pańskim zadaniem jest zapewnić mu całkowite bezpieczeństwo. Jeśli
coś mu się stanie, zginie pan.”
Pablo przełknął ślinę. Wiedział, że oni nie żartują. Są zdolni do
zamordowania go za
najmniejsze nawet uchybienie. Gdyby więc prezydent stracił choć jeden włos, to
głowa Pabla Sorvino zostałaby ścięta. Takimi prawami rządził się świat. Świat,
którego jednym z twórców był sam Pablo.
Tak, życie płata nam różne figle… stare przysłowie zaś mówi: ”kto pod kim
dołki kopie, ten sam w nie wpada.”
– Tak.
Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – wyszeptał.
– Mogę
odejść, proszę pana? – spytał posłaniec.
– Tak.
Poczekaj – dodał po
chwili namysłu. Otwarł lewą szufladę biurka i wyjął dziesięć dolarów. – Weź. Kup sobie nową kurtkę i coś
do jedzenia.
– Dziękuję.
Jest pan dobrym człowiekiem. Bóg panu wynagrodzi.
– Na
pewno… – rzekł w
zamyśleniu Pablo.
Rozdział 10 Elena…
Motabisku już od trzech dni przebywał w Buenos Aires. Właściwie nikt nie
wiedział, dlaczego tu przyjechał. Może to był zwykły wybryk. Kaprys. Kto wie.
Może znów coś knuł. Nawet jego najbliżsi współpracownicy tego nie wiedzieli.
Federico Oreiro de Santibanez podejrzewał, że prezydent pragnie go
pozbawić gubernatorstwa. Jak dotąd nie miał jednak ku temu żadnych powodów, postanowił więc zapewne znaleźć coś na miejscu.
Nikt jednak nie chciał wierzyć w teorię Federica.
Pablo sprawował się wyśmienicie. Prezydenta nie odstępował ani na moment.
Tylko w nocy. Jednak nawet
wtedy pod drzwiami prezydenckiego pokoju stało czterech uzbrojonych po zęby
ludzi.
Czwartego dnia rano Motabisku poinformował Pabla, że ma ważne spotkanie.
– Nie
chcę widzieć tu żadnych strażników. Nawet ciebie. Muszę być sam. To tajne.
Rozumiesz?
– Tak,
panie prezydencie – odpowiedział zdziwiony Sorvino. – Myślę jednak…
– Pablo – zdenerwował się prezydent. – Ja tu jestem od myślenia! I od
wydawania rozkazów! Ty masz ich słuchać i je wypełniać!
– Tak
jest, sir.
„Co on knuje?” – zastanawiał się Pablo. „Nie podoba mi się. To
niebezpieczne.”
Około dziesiątej do gabinetu Motabisku weszła kobieta. Miała około
trzydziestu lat, może trochę więcej. Trudno powiedzieć. Długie, kruczoczarne
włosy spięte na karku, piwne oczy i duże, czerwone usta. Wysoka i zgrabna,
poruszała się z wdziękiem.
– Witaj,
Arnoldzie – powiedziała
na powitanie. – Dobrze
wyglądasz. Zresztą, zawsze byłeś bardzo przystojny.
– A więc
znów się spotykamy, Eleno – odrzekł, trochę sarkastycznie, Motabisku.
– Bóg
tak zechciał – odpowiedziała,
uśmiechając się.
Usiedli naprzeciw siebie. Długo nic nie mówili, przyglądając się sobie
nawzajem.
Elenę poznał Arnold, gdy miał szesnaście lat. Była o rok młodsza.
Zakochał się w niej. Jednak była to miłość zakazana. Ona pochodziła z dobrej,
szanowanej i, przede wszystkim, bogatej rodziny. Los połączył ich mimo to.
Spędzili razem jedną, niezapomnianą dla obojga, noc. Arnold miał nadzieję na
ślub, wiedział, że Elena odwzajemnia jego uczucie. Niestety wkrótce wyjechała.
Nie dała żadnego znaku życie. Aż do zeszłego tygodnia…
Zadzwoniła nagle. Początkowo Motabisku nie wiedział, z kim rozmawia. Gdy
się przedstawiła miał ochotę odłożyć słuchawkę. Nie potrafił jednak tego
zrobić. Może w głębi serca nadal ją kochał, choć bał się do tego przyznać…
– Dlaczego
zadzwoniłaś? – zapytał,
przerywając uciążliwą ciszę.
– Chciałam
się z tobą zobaczyć – wyszeptała.
– Po
tylu latach masz czelność i odwagę do mnie dzwonić! Zostawiłaś mnie bez słowa
wyjaśnienia piętnaście lat temu. I nagle teraz, gdy jestem kimś ważnym,
przypomniałaś sobie, że się znaliśmy.
– To nie
tak – odpowiedziała
cicho. Łzy pociekły jej z oczu. – To nie tak, Arnoldzie.
– Prezydencie
Motabisku. Należy mi się szacunek. Chyba chociaż na tyle zasłużyłem z twojej strony.
Elena nie odpowiedziała. Siedziała naprzeciwko mężczyzny, który był
jedyną miłością jej życia. „Jak mam mu to powiedzieć? Czy mi uwierzy?” – myślała.
Otarła łzy.
– Arnie…
ja… ja umieram – powiedział
zniżając głos.
– Co ja
mam do tego? – spytał na
pozór obojętnie. Jednak bardzo wstrząsnęła nim ta wiadomość.
– Nic
cię to nie obchodzi? Więc wyjdę. Tak będzie najlepiej – wstała i podeszła do drzwi. – Żegnaj.
– Znów
mnie zostawiasz! Nic się nie zmieniłaś! – krzyknął przez łzy. On, który spowodował śmierć tylu ludzi
– płakał,
z powodu kobiety. – Dlaczego? Dlaczego wtedy odeszłaś?
– Nie
mogłam zostać. Powinnam była dać ci znać, wiem, ale tak było lepiej.
– Dla
kogo, Eleno? – spytał.
– Dla
nas obojga. Przez piętnaście lat ukrywałam przed tobą prawdę. Nadszedł jednak
czas, byś ją poznał. Tamtej nocy… zaszłam w ciążę. Kiedy mój ojciec się o tym
dowiedział, zmusił mnie do wyjazdu. Teraz musisz wiedzieć – urodziłam to dziecko. Twoje
dziecko. Nasze dziecko. Urodziłam naszego syna. Jesteś ojcem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz