Dune fairytales

sobota, 20 lipca 2013

Paul Atryda. Toksyczna natura bohatera

Muad'Dib... Mahdi... Usul... Paul... Kaznodzieja... Bohater, Mesjasz, syn, mąż, ojciec, Imperator Znanego Wszechświata... Lisan al-Gaib... Kwisatz Haderach – Nadistota. Ten, który może być w wielu miejscach naraz. Kim był? Jaki był? I czy spełnił oczekiwania Fremenów i wypełnił Przeznaczenie?

W trzecim numerze "Cosia" mieliśmy okazję przeczytać jedno z opowiadań Franka Herberta – "Brakujące ogniwo". Zainspirowana nim, postanowiłam więc przybliżyć Wam sylwetkę Paula Atrydy, którego losy śledzimy w pierwszych trzech tomach najbardziej znanego dzieła jego autorstwa – „Diuny".
Na początek: dla tych, którzy Paula znają – kilka słów przypomnienia, dla tych, którzy spotykają się z tą postacią po raz pierwszy – krótkie wyjaśnienie, kim był, skąd pochodził i co znaczą te wszystkie tytuły i określenia przywołane powyżej.
Paul Atryda – syn księcia Leto i jego ukochanej konkubiny, lady Jessiki. Urodził się na Caladanie – sprzyjającej życiu planecie, której ludność kochała swego księcia, a liczne morza i oceany dawały jej mieszkańcom pożywienie, pracę i przyjemny klimat. Książę, zapytacie. Przecież to nie fantasy, a science fiction. Owszem, jednak Herbert stworzył niesamowity świat, w którym te dwie konwencje współistnieją obok siebie, przeplatając się we wspaniały i fascynujący krajobraz, który jest pretekstem do rozmyślań i dysput na ważne tematy, które dotykają współczesnej i przyszłej ludzkości.
Naszą podróż po Duniversum, jak nazywają go fani (do których również ja się zaliczam) rozpoczynamy w roku 10191 ery Gildii (nie mylmy więc z naszym kalendarzem, ponieważ to jest od naszych czasów oddalone jeszcze bardziej). Skąd więc książę? Panujący w świecie "Diuny" system jest zbudowany na wzór i podobieństwo tego, który nam znany jest ze średniowiecza – to system feudalny. Mamy tu więc Imperatora Znanego Wszechświata, mamy książąt, siridarów, mamy Landsraad, Wysokie i Niskie Rody, mamy w końcu zwykłych ludzi, którzy dla swych władców stanowią – bardziej lub mniej poważaną – siłę roboczą. Paul jest synem księcia i jego ukochanej (Leto nie ożenił się, dzięki czemu nadal dawał niektórym Wysokim Rodom nadzieję na wejście z nim w sojusz poprzez małżeństwo).
Znamy już czas. Teraz miejsce i zdarzenia. Miejsce to Caladan, rodzinna planeta Atrydów, z której właśnie mają się wyprowadzić. Nie, nie są wygnani – przenoszą się na Arrakis – planetę, która jest źródłem najważniejszej substancji we Wszechświecie. Imperator oddaje im nadzór nad tym pustynnym światem, gdzie nigdy nie pada deszcz. Nie jest to jednak dobry uczynek ze strony miłościwego władcy. Władcy z resztą właściwie bardziej nominalnego, ponieważ poza nim są jeszcze inne siły, bez których Imperium by upadło. Są to przede wszystkim Gildia Planetarna, dzięki której możliwe są podróże międzygwiezdne i Bene Gesserit – zgromadzenie, które poprzez program selektywnej hodowli ludzkich genów stara się stworzyć Kwisatz Haderacha – Nadistotę, o której jeszcze opowiem.
Przenosimy się więc na Arrakis, zwaną Diuną. Tu zaczyna się nasza prawdziwa historia, okres naszego zainteresowania. To bowiem ta pustynna planeta sprawi, że życie piętnastoletniego Paula zostanie poddane prawdziwej próbie, a nawet wielu próbom. Choć przeszedł już jedną istotną tuż przed samym wylotem, w której udowodnił Czcigodnej Matce Gaius Helen Mohiam, siostrze Bene Gesserit, że jest człowiekiem, a nie zwierzęciem w ludzkim ciele (szokująca trochę i bardzo sugestywna scena próby gom jabbar – musicie to przeczytać).
Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Niedługo Atrydzi zarządzali Arrakis. Niespodziewany atak znienawidzonego rodu Harkonennów (na dodatek przy pomocy imperialnych wojsk) sprawił, że ich ród upadł. Ginie ojciec Paula, a on i jego matka cudem niemalże ratują swe życie, docierając – nie bez trudu – na pustynię. Daleko od miast, w nieznanym miejscu, gdzie szanse na przeżycie ludzi nieprzystosowanych do takich warunków są bliskie zeru.
Jak to się więc stało, że piętnastoletni chłopak, który pewnego dnia staje się półsierotą, dowiaduje się, że jego ród został zdradzony przez jednego z najbliższych przyjaciół oraz przez samego Imperatora, dziecko przecież jeszcze, które z wodnej planety trafia w sam środek pustynnej zawieruchy stało się tym, który miał zmienić oblicze Wszechświata?
Tu znów ręka Bene Gesserit... Lady Jessika jest jedną z nich. Miała przykazane rodzić jedynie córki. Taka była wola Zgromadzenia, taki był plan. Jej córka miała zostać poślubiona odwiecznemu wrogowi, Harkonnenowi i dać mu syna. Tego, którego siostry pragną od lat – Kwisatz Haderacha. Tego, który może być w wielu miejscach naraz. Nadistotę, skrócenie drogi. Tego, który widzi przeszłość i przyszłość. Zarówno w męskiej, jak i żeńskiej linii. Jessika jednak posłuchała głosu serca i dała księciu ukochanego syna. Czy gdzieś w głębi duszy miała nadzieję, że powije tego, na którego jej siostry czekały przez millenia?
Paul, od dziecka uczony przez najlepszych – zasad polityki, fechtunku, pracy nad sobą – rozwija się pod wpływem Przyprawy. Jego umysł podąża tam, gdzie dotychczas nie mógł, a jednocześnie nie podążałby, gdyby nie wcześniejsze szkolenie. Matka również uczyła go od dawna sztuk, które znane były jedynie Bene Gesserit. Dzięki temu wszystkiemu razem, stanie się mężczyzną – bo już nie chłopcem – który może być tym, na którego czekają Fremeni.
Fremeni – pustynny lud, który żyje na Diunie. Przez Imperium uznawany za niewiele wartą i nieliczną ludność o niewielkim znaczeniu i raczej dziką. Przez wieki nikt nie zwraca na nich uwagi, jednak Paul dostrzega ich siłę. Oni natomiast są chętni skorzystać z jego umiejętności. Czy to jednak by wystarczyło, by z kilkunastoletniego chłopaka stworzyć wojownika, za którym pójdą miliony? Oczywiście, że nie. Fremeni wierzą w pewną przepowiednię – że przyjdzie człowiek, Mesjasz, który poprowadzi ich do prawdziwej wolności. Nie tylko umiejętności Paula miały tu więc znaczenie – bez przepowiedni, bez wiary, że pewnego dnia pojawi się Mahdi (Mesjasz), Lisan al-Gaib, Głos Spoza Świata, który da im wolność, który mimo że urodzony poza Diuną, będzie znał fremeńskie zwyczaje, Paul Atryda nigdy nie stałby się Paulem Muad'Dibem, wśród Fremenów znanym jako Usul, czyli podstawa filaru.
Pomińmy wydarzenia dwóch kolejnych lat – ani to miejsce, ani czas po temu, by streszczać tę wspaniałą lekturę. Najważniejsze jest bowiem to, że Paul staje się kimś ważnym – przywódcą, za którym chcą iść już nie tylko Fremeni z jego siczy, ale i pozostali. Chcą iść za nim i razem z nim walczyć o swą wolność, o swą planetę i te ideały, które on reprezentuje.
To na tyle istotne, że życie na Diunie było bardzo skupione wokół siczy – to sicz była Domem – nie tylko schronieniem, ale i ludźmi, którzy byli rodziną, którzy o siebie nawzajem dbali, którzy byli dla siebie ważni. Jednocześnie sicz dawała poczucie bezpieczeństwa i – tak przecież na tej planecie bezcenną – wodę. Co ważne – chodziło o twoją sicz. Nie o sąsiadów, nie o sicz po drugiej stronie pustyni. Każda sicz miała swego przywódcę, swego naiba, za którym szła i siczowe społeczności nie miały w zwyczaju się łączyć dla wspólnego celu. Paul Muad'Dib zmienił to na zawsze. Powiódł ich pod wspólnym sztandarem,  karmiąc wiarą w to, że pokonają znienawidzonych Harkonnenów i ród Corrino, z którego wywodził się Imperator, a także mówiąc o całkowitym przekształceniu tej nieszczęsnej – a jednak tak istotnej dla całej ludzkości – planety w zielony Raj. Opowiadał im o morzach i oceanach, których nawet nie potrafili sobie wyobrazić i przysięgał, że pewnego dnia Diuna tak właśnie będzie wyglądać. Oni zaś szli za nim, z jego imieniem na ustach zabijali oddziały Barona Harkonnena, niszczyli zapasy przyprawy (zgodnie z zasadą, że kto kontroluje Przyprawę, kontroluje Wszechświat) i siali postrach wśród wszystkich, którzy o nich słyszeli.
Przyboczną swą straż Paul nazywał Fedajkinami – fremeńskimi komandosami śmierci. Byli to najbardziej waleczni, najlepsi fremeńscy wojownicy, którzy poprzysięgli nie szczędzić życia w imię sprawiedliwości, w walce ze złem. To oni byli jego strażą przyboczną, tymi, którzy pójdą za nim na śmierć i życie. Prowadziła ich bowiem nie tylko złożona przysięga, ale wiara w Muad'Diba, dlatego zawsze zwyciężali, dlatego byli w stanie pokonać Sardaukarów, uważanych dotąd za najlepszych i niepokonanych wojowników Imperatora.
Zwycięstwo nad wrogami zainicjowało nowy etap w życiu Paula. Rozpoczął się tzw. Drugi Dżihad – święta wojna, która miała ostatecznie sprawić, że niektórzy Fremeni zwątpią w swego Mesjasza i jego słuszność, a miliardy ludzi przypłaci to wcześniej swoim życiem. Dżihad, który w pewnym stopniu zakończył trwający od tysięcy lat etap kultury fremeńskiej takiej, jaką poznał Paul, gdy trafił na Arrakis. Początkowo dla Fremenów sprzeciwienie się ich Mahdiemu było świętokradztwem.
Połączenie jego osobistego magnetyzmu, zdolności przywódczych, wizji zielonej Arrakis i przyszłowidzenia doprowadziły go do świętości w ich mniemaniu. To w jego imieniu Drugi Jihad rozprzestrzenił się po Wszechświecie i rozpoczęta została – ostatecznie nieudana – transformacja Arrakis w zieloną planetę.
Tak, nie wspomniałam o jednej bardzo ważnej sprawie. Zostawiłam ją sobie na deser – jako ukoronowanie tej boskiej już przecież postaci. Wisienką na cynamonowym torcie (Przyprawa ma bowiem smak i kolor cynamonu) jest przyszłowidzenie. Melanż, zwany również Przyprawą – substancja, która pozwala nawigatorom Gildii podróżować bez poruszania się, mentatom, czyli ludzkim komputerom, dokonywać superszybkich i dokładnych wyliczeń, a Bene Gesserit widzieć przeszłość ich poprzedniczek... W świecie Diuny budowanie maszyn jest bowiem wielce ograniczone, a tworzenie maszyn na obraz człowieka zabronione tak prawami świeckimi, jak i religijnymi (sic!). Ta cudowna substancja, którą można znaleźć jedynie w piaskach Arrakis sprawiła, że Paul udoskonalił swoje prorocze sny – teraz widział przyszłość już nie tylko śniąc. Widział przeszłość i przyszłość razem. Widział teraźniejszość jako przeszłość przyszłości. Rzeczywiście stał się oczekiwanym Kwisatz Haderachem – tym, który może być w wielu miejscach naraz. Mógł stać się również Bohaterem Bene Gesserit...
Nie był jednak dla Zgromadzenia żadnym Bohaterem. Nawet nie był bohaterem. Obawiały się go. Panicznie. Wolały go zabić, niż pozwolić, by rozwijał się nie będąc jednocześnie pod ich wpływem. Muad'Dib jednak nie zamierzał poddawać się niczyjej kontroli. Już nie. Zbyt długo pozwalał na to, by nim manipulowały różne siły, które go otaczały. Teraz on miał poprowadzić świat – drogą, którą sam wybrał, a która niechybnie mogła stać się ich... Nie, jeszcze nie czas na to.
Dżihad. Święta wojna. W imię Muad'Diba szli więc Fremeni niosąc światu nową wiarę. Widywali nowe planety, po raz pierwszy zobaczyli morza i oceany. Pełne wody. A nieraz i pełne krwi, którą rozlewali, aż powoli przestawali być pod urokiem swego Mahdiego. Czy może to kogokolwiek dziwić? Według Encyklopedii Diuny (co prawda, niekanonicznej, ale uznanej przez samego Herberta) ta fanatyczna wojna religijna splamiła ręce naszego Bohatera krwią... 61 miliardów (!) ludzi, doszczętnie zniszczyła 90 planet, 500 kolejnych zdemoralizowała... 61 miliardów ludzkich istot na sumieniu Paula Atrydy – Mesjasza, który miał zaprowadzić swój lud ku upragnionej wolności, do raju.
Dlaczego więc – można zapytać – nie zakończył tej wojny, nie odwołał swych legionów? Dlaczego pozwalał na takie okrucieństwo? Czy naprawdę mógł znaleźć logiczne wytłumaczenie? W jednym z esejów zawartych w przytoczonej wcześniej Encyklopedii zapisana została ciekawa opinia w tej kwestii, mówiąca, że jeśli ktoś jest dowódcą rewolucyjnym, pozostaje dowódcą jedynie tak długo, jak trwa rewolucja. Prawdopodobnym jest, że tak inteligentny i świetnie wykształcony człowiek, jak Muad'Dib miał tego świadomość. Czy mógłby osiągnąć tak wielką władzę i ją utrzymać, gdyby w jego Imperium zapanował pokój?
Nie to jednak zgubiło naszego Bohatera. Bene Gesserit wierzyły, że absolutna pamięć zapewnia całkowite jasnowidzenie. Paul taką pamięć miał. Co więcej, potrafił nie tylko widzieć różne ścieżki przyszłości, ale również... wybrać tę, którą uznawał za najlepszą. Jednocześnie zaś od przyszłowidzenia się uzależnił, nie potrafił już bez niego żyć. Gdy tylko pojawiała się sytuacja, której nie przewidział, był mocno wstrząśnięty – jak wtedy, gdy jego ukochana Chani powiła bliźniaki, zamiast syna, którego się spodziewał. Takie sytuacje upewniały go w przekonaniu, że musi wybrać jedną ścieżkę i odrzucić wszystkie pozostałe.
Dokonał więc wyboru. Danie ludzkości pewności równało się jednak z jej uśmierceniem. Takie bowiem jest przeznaczenie. Jego wolny wybór był swego rodzaju wyrokiem – odbierał bowiem ludziom możność podejmowania własnych decyzji. Jego wybór równał się zabraniu innym wolnej woli, a przecież doskonale wiadomo, że to właśnie wolna wola jest motorem rozwoju ludzkości.
Paul Muad'Dib miał w sobie siłę. Moc tak niewyobrażalną, że za jej pomocą – a później także działaniom jego syna, Leto II – historia Znanego Wszechświata uległa zmianie na zawsze.
Wybierając bezpieczeństwo dla innych i odosobnienie dla siebie, zdecydował się poprowadzić Imperium ścieżką pewności. Niewidomy, ale wiedzący,  stał się wygnanym Kaznodzieją, próbującym podważyć religię, którą zainspirowało przyszłowidzenie Muad'Diba.
Łatwo oceniać nam dzisiaj – znamy wiele czynników, których nawet Kwisatz Haderach nie był w stanie przewidzieć (właśnie dlatego, że odrzucił wszystkie ścieżki przyszłości poza jedną). Z których nawet ten fremeński Mahdi nie zdawał sobie sprawy. Człowiekowi zawsze łatwo jest oceniać – czy jednak potrafilibyśmy z ręką na sercu stwierdzić, że na jego miejscu postąpilibyśmy inaczej?
Podsumowując – Paul Atryda, wśród Fremenów znany jako Usul, a we wszechświecie, którym zawładnął nazywany chyba najczęściej Muad'Dibem nie był Bohaterem. Nie był, ponieważ nie takim chciał go stworzyć Frank Herbert. Wręcz przeciwnie. Sam zresztą autor powiedział, że wierzył w to, iż „nie ma potworniejszego nieszczęścia dla ludzkości niż wpaść w ręce Bohatera”.
Tyle ode mnie w kwestii Paula. Jeśli zaś macie ochotę poobcować z "Diuną" w sensie artystycznym – w pierwszym tygodniu października pod Paryżem odbywa się wernisaż prac Wojtka Siudmaka – artysty, który jest między innymi autorem oprawy graficznej do najnowszego wydania całego cyklu "Diuny" (Dom Wydawniczy Rebis). Na wernisażu będę i z pewnością coś o nim napiszę.


Przy pisaniu artykułu korzystałam z kilku różnych egzemplarzy „Diuny” – z oryginału po angielsku oraz trzech tłumaczeń. Ponadto posiłkowałam się wspomnianą „Encyklopedią Diuny”, również po angielsku oraz kilkoma artykułami anglojęzycznymi. Stąd w całości może powstać niekonsekwencja tłumaczeń nazw i pisowni nazw własnych – wybrałam te, które mi osobiście pasują najbardziej. Ya hya chouhada –  Long Live the Fighters of Muad’Dib.

piątek, 12 lipca 2013

Zielony księżyc by Ewa Chani Skalec

Missionaria Protectiva wykonały na Arrakis kawał świetnej roboty. Paul Atryda na czele Fremenów, którzy uznali go za swego Mesjasza, pokonał Imperatora Shaddama IV Corrino i zasiadł na Tronie Złotego Lwa. Bene Gesserit musiały uznać go za – oczekiwanego od tysiącleci – Kwisatz Haderacha, Tego, który może być w wielu miejscach naraz, Skrócenie Drogi. Gdyby tylko znały prawdę…
Hanar odchylił zasłonę. Słońce dawno już wstało nad miastem, on jednak rzadko opuszczał łóżko przed południem. Uśmiechnął się sarkastycznie. Na horyzoncie migotały złoto-niebieskie wieże pałacu imperatora – a na nich trzepotały zielone chorągwie Atrydów. O, ironio losu. Rok nawet nie minął od dnia, gdy Muad'Dib zagroził zniszczeniem Przyprawy i właściwie przejął władzę nad całym znanym wszechświatem, a Shaddam IV został skazany na banicję na Salusa Secundus. „Niecały rok, wuju” – pomyślał Hanar.
Jakże wdzięczny był teraz swej babce, że nigdy nie poinformowała cesarza Elrooda IX o swej ciąży. Jak wiele zawdzięczał jej Hanar. Nawet nie próbował poznać jej motywów – kiedyś się ich obawiał. Teraz… Teraz wszystko było inne.
Raz jeszcze spojrzał przez okno. Ten sam przepych, co przed rokiem, a jednak odmienny. Tu i ówdzie dostrzegł oczy, które nie miały białek. Niebieskie oczy ibada. Fremeni… Poczuł, że zaschło mu w gardle.
Dotyk kryształowego dzbanka – zimny, czysty, nieskazitelny, jednocześnie delikatny i ostry, jak nóż, wzbudził w nim nowe wspomnienia. Gdzieś daleko w przeszłości, w odległym zakątku świata, gdy nikt jeszcze nie słyszał o Przyprawie…
Przyglądał się badawczo kroplom wody wpadającym do kielicha. Kap, kap, kap. Ani kropli wody na Arrakis… Jakże inny los spotkał jego kuzyna, Atrydę. Kuzyn… Nie dane mu było poznać kogokolwiek z Wysokich Rodów, choć przecież był jednym z nich. Teraz wiedział, że dobrze się stało. Lepiej, by Muad'Dib i jego pustynne hordy nigdy nie dowiedzieli się o jego istnieniu.
*
            Cesarskie ogrody były jednym z dwóch ulubionych miejsc przechadzek Hanara. Liczne fontanny urzekały pięknem, a swobodnie płynąca woda uspokajała swym szumem. Zieleń setek, a może i tysięcy, roślin sprowadzonych tu ze wszystkich zakątków imperium potrafiła oczarować każdego, kto przekroczył bramy ogrodów.
Hanar siedział na ławce nieopodal stawu i przenikliwie przyglądał się stojącej z boku parze. Znał tego mężczyznę od wielu lat. Geron Barisi był dostawcą drogocennych tkanin, od dawna zaopatrującym panujący do niedawna ród Corrino. Po mieście chodziły również słuchy, że niejeden raz podejmował się także tajnych i niebezpiecznych misji dla hrabiego Fenringa. Kim była rozmawiająca z nim kobieta?
Na nieruchomej tafli stawu wylądowała olbrzymia czarna ważka – z pewnością sprowadzona tu z planety Ekaz. Otrzepując swe błyszczące skrzydła, rozpryskiwała krople wody na lewo i prawo, robiąc przy tym niemało hałasu. W mgnieniu oka kobieta odwróciła się w jej stronę.
Fremenka… Hanar poczuł wzrost zainteresowania. Dlaczego Geron Barisi rozmawiał z Fremenką? O czym? Jaki wspólny temat znaleźli? Ich wzrok spotkał się na ułamek sekundy i już wiedział. Po jego plecach przeszedł zimny dreszcz.
Niewiele osób poza Arrakis miało w ogóle świadomość istnienia tego wyklętego plemienia. Jacurutu… Nawet niewypowiedziana na głos, nazwa ta spowodowała u Hanara skurcz wszystkich mięśni. Napięcie nie do zniesienia.
*
Wracał do domu obolały. To jedno spojrzenie dokonało w jego wnętrzu spustoszenia większego, niż pustynni wojownicy na Arrakis. Czy ona zdawała sobie sprawę z tego, co uczyniła? Nie, z pewnością nie. Czy Geron Barisi wiedział, z kim naprawdę rozmawia?
Hanar dotarł do targu. Coś go przyzywało, coś w głębi umysłu nawoływało, gdzieś daleko, kiedyś, dawno… Zatrzymał się, dotknął dłonią delikatnego wielorybiego futra z Caladanu, pokręcił głową na znak, że jednak nie jest zainteresowany kupnem. Nie przejął się niezadowoloną miną kupca, który już po chwili znów zachwalał swój towar kolejnym przechodniom.
Spojrzał w niebo. Słońce powoli chyliło się ku horyzontowi, w mieście robiło się coraz chłodniej. Dokoła roznosił się zapach przyrządzanych w okolicznych domach wieczerzy. Znów ta myśl, której nie mógł uchwycić. Coraz bliżej, na skraju świadomości, prawie na wyciągnięcie ręki. Nie, jeszcze za daleko.
Obrócił się, czując na plecach czyjś wzrok. Nikt się nim jednak nie zainteresował. Ogarnął go strach. Co robiła na Kaitain kobieta z przeklętego plemienia Iduali?
*
Wchodząc do domu, wspomniał o przyjemnych w dotyku futrach wielorybich. Caladan. Miejsce, z którego pochodził Paul. Rodowa planeta Atrydów. Często w ostatnich miesiącach zastanawiał się nad tym, jak różny los zgotowało mu przeznaczenie od tego, które pisane było jego kuzynowi. Bene Gesserit tyle czasu czekały na swojego Kwisatz Haderacha. Jakież musiały być zawiedzione, kiedy okazało się, że jest nim ktoś, kto gotów był zniszczyć całą Przyprawę. Muad'Dib – nie tylko ten, którego pragnęły, ale przede wszystkim ten, który nie pozwolił im nad sobą zapanować. Z pewnością nie taką miały wizję, gdy przez tysiąclecia pieczołowicie prowadziły badania genetyczne i łączyły geny Wysokich Rodów. Z pewnością nie takiego bohatera oczekiwały. I z pewnością nie spodziewały się, że w tej samej chwili…
Przerwał mu nieprzyjemny hałas dochodzący z podwórza. Czyżby właściciel eleganckiego domu znów sprzeczał się z którymś z mieszkańców? W ostatnim okresie zdarzało się to nader często. Hanar się zirytował. Wszystkie problemy w okolicy rozpoczęły się mniej więcej w czasie, gdy na Kaitain dotarły wieści o tym, że Fremeni pokonali imperialnych sardaukarów. Mało kto na cesarskiej planecie odczuwał teraz strach – nagle okazało się, że cesarscy wojownicy nie są niezwyciężeni. Te pierwsze dni były rzeczywiście ciężkie – w Corrinth – stolicy planety – unosił się zapach rebelii. Niektórzy obawiali się wręcz wychodzić z domów.
Hanar nie był tchórzem. Z resztą nie wydawało mu się, by ktokolwiek chciał go zaatakować – nikt przecież nie znał jego pochodzenia, ani – tym bardziej – pokrewieństwa, które łączyło go z rodem Corrino. Otworzył ciężką bramę i wszedł do ogrodu w podwórzu. Rzeczywiście – jedna z sąsiadek z drugiego piętra sprzeczała się z właścicielem.
Hanar z niesmakiem pokręcił głową i skierował się w stronę schodów.
Zimna poręcz znów sprowadziła przerażające wspomnienie niebieskich oczu kobiety z plemienia Iduali. Wstrząsnął nim kolejny dreszcz. Co takiego robiła w stolicy? Czy spiskowała przeciwko nowemu porządkowi? Czy Geron Barisi miał z tym cokolwiek wspólnego?
*
Obudził się zlany zimnym potem. Jakież marnotrawstwo wody, przeszło mu przez myśl. Zdziwił się – nigdy wcześniej nie dostrzegał tego problemu. Być może dopiero  fremeńskie hordy Muad'Diba musiały podbić Arrakis, by uświadomić ogółowi mieszkańców cesarstwa, że woda jest prawdziwym skarbem. Czy rzeczywiście ogółowi? Tego Hanar nie był taki pewien…
Sen. Przedziwny, tak nienaturalnie realny, jak nigdy dotąd, a przecież miewał już bardzo realistyczne sny, które czasami okazywały się nawet predykcją przyszłości. Ten jednak był inny. Zielony poblask i zimne, nocne powietrze. Suche i kłujące. Ani kropli wody w powietrzu. Przypomniał sobie, że tuż przed przebudzeniem spojrzał w górę – zielony księżyc.
Jakie planety miały takie satelity, zastanawiał się w pierwszej chwili, próbując sobie wmówić, że to nie była pustynna planeta Fremenów. Wiedział jednak, że nie zdoła się oszukać. Znowu śnił o Arrakis.
Te sny zaczęły się jeszcze w okresie, gdy imperator powierzył nadzór nad planetą księciu Leto Atrydzie. Minęło kilka lat, a one nie tylko nie zniknęły, ale ich częstotliwość się zwiększyła. W ostatnich tygodniach wystarczyło właściwie, by Hanar zamknął oczy i od razu widywał piaszczyste tereny spowite zielonym blaskiem.
Zielony księżyc. O, ironio. Paul Atryda przyjął swoje fremeńskie imię od pustynnego myszoskoczka, którego kształt można było dostrzec na jednym z naturalnych satelitów Arrakis. To jednak ten drugi księżyc powodował, że diuny zabarwiały się w nocy na zielono. To o nim śnił co noc Hanar.
Wiedział doskonale, co powinien zrobić. Spojrzenie niebieskich oczu kobiety Iduali jedynie wzmacniało to przekonanie, a jednak czegoś się obawiał. Czegoś, czego do końca nie pojmował. Widział wyraźnie swą przyszłość  i wiedział, że nie da się jej zmienić. Dlaczego się jeszcze wahał?
Rozejrzał się dokoła – wynajmował największe mieszkanie w budynku, który miał nie tylko piękny ogród, ale znajdował się zaledwie trzy przecznice od pałacu. Jego sąsiedzi pochodzili z zamożnych rodzin o bogatych tradycjach. Salon, w którym niekiedy przyjmował gości był jednym z najpiękniejszych w okolicy i z pewnością jego wyposażenie pokryłoby całkowicie koszty podróży na Arrakis i to z dużą nawiązką. Na co jeszcze czekał? O czym zapomniał? Gdzieś na skraju podświadomości tkwiła odpowiedź, ale nadal nie potrafił jej dostrzec.
*
W snach widział okolicę i odczuwał strach, jednak zupełnie nie spodziewał się szoku, jaki przeżyje, wdychając suche arrakańskie powietrze. Mimo wszystko w koszmarach było... znacznie mniej koszmarnie! Teraz już do niego powoli przywykł, a przynajmniej przestał się nim dziwić. Wylądował w pobliżu Arrakin już dwa miesiące temu, by po trzech tygodniach ruszyć tam, gdzie prowadził go Zielony Księżyc. Zabrał zapas wody, choć nie mógł być pewien, czy mu on wystarczy. Kogóż miałby się poradzić, skoro nie mógł nikomu wyjawić celu swej wędrówki. Zaśmiał się pod nosem. Tak, to by z pewnością rozbawiło mieszkańców wielkiej stolicy planety.
Pustynia go przytłoczyła, ale postanowił się nie poddać. Zawsze dotąd osiągał swoje cele. Wszakże płynęła w nim krew Corrino, był wnukiem samego cesarza Elrooda IX! Bać się pustyni? Tak, tego jedynego w życiu naprawdę się obawiał. Nie z powodu rozległych piaszczystych połaci, które nigdy nie poznały deszczu, ani nawet nie z powodu przerażających i dzikich czerwi. Jego obawy sięgały znacznie głębiej, gdzieś, gdzie tylko on jeden mógł zajrzeć. Pustynia przerażała, ponieważ była…
Szum… Skąd mógł pochodzić? Czyżby już wrócili? Odnalazł garstkę dzikusów z plemienia Iduali przed kilkoma dniami. Dzień chylił się już ku końcowi, kiedy znaleźli go, półżywego. Wziął jednak za mało wody. Gdyby był zwykłym człowiekiem, uznałby z pewnością (gdyby oczywiście wiedział, kim są), że go dobiją – dla jego wody, rzecz jasna. Jednak Hanar widział już dalsze wydarzenia. Jego życie miało jeszcze trochę potrwać. Jak to się stało, że ocalał? Dowiedział się wczorajszego ranka, kiedy w końcu odzyskał świadomość. Zbieg okoliczności, że w grupce, która zjawiła się na jego drodze była właśnie ta kobieta, którą widział wcześniej rozmawiającą z Geronem Barisi? Nie, Hanar nie wierzył już od lat w zbiegi okoliczności. Z resztą, jakże mógłby będąc…
Znów ten przejmujący szum! Jakże go już irytował. Chciał pójść za tym głosem, ale nie mógł się ruszyć. Był nadal zbyt wyczerpany. Jeszcze dzień, może dwa i wróci do pełni sił. Wciągnął powietrze. Nie było tak suche, jak na pustyni. W siczy Jacurutu musieli mieć gdzieś zmagazynowaną wodę. Delikatna, ledwie wyczuwalna wilgoć i… Przyprawa. Wszędzie Przyprawa. W jedzeniu, w piciu, w powietrzu. Silny psychotrop próbujący się dostać do głębi jego umysłu. Czy tego właśnie pragnęli Iduali? Tak, wiedział, że tak, choć nie chciał się z tym pogodzić. Oni również wierzyli w swojego Lisan al-Gaiba, także cierpliwie czekali na jego przyjście. I oto wierzyli, że właśnie się pojawił. Głos Spoza Świata. Syn Bene Gesserit. Skąd wiedzieli? Czy wiedzieli, a jeśli tak, to czy zdawali sobie również sprawę z tego, kim był jego dziadek? Na te pytania nigdy nie znalazł odpowiedzi ani w snach, ani w wizjach na jawie.
Wiedzieli i tyle. Jakimś sposobem odkryli, że jego matka była Bene Gesserit, nawet, mimo tego, że nie wiedział o tym jego ojciec, gdy go uwiodła. Ani nawet same Bene Gesserit nie miały pojęcia, że jedna z nich nie zginęła, a jedynie uciekła i powiła syna. Córka Imperatora Elrooda IX, ambitna, genialna, przewidująca. Chciała, by to z niej zrodził się Kwisatz Haderach. Wbrew wszystkim naukom, które pobierała, a następnie przekazała jemu, nie zniosła tego ciosu, którym było uznanie Paula Atrydy za prawdziwe Skrócenie Drogi. Jak to się stało, że wydarzenie mające miejsce na tej piaszczystej planecie tak bardzo ją załamało, że zakończyła swe życie? Hanar przez kilka tygodni próbował ją zrozumieć, aż w końcu odkrył coś znaczenie ważniejszego, niż to, czego poszukiwał. Prawdę…
*
– Wiesz, że nie jesteś jedyny? – zapytała Chalika. To dzięki niej pozwolono mu żyć. Czy był jej wdzięczny? Niekoniecznie, skoro doskonale wiedział, że nie umrze tamtego dnia, w tamtym miejscu.
– Nie jestem – odpowiedział, patrząc głęboko w te niebieskie oczy bez białek. – Jednak to ja jestem prawdziwy – dodał po chwili, zastanawiając się, jak zareaguje na jego bezpośredniość.
– Co do tego jeszcze się przekonamy.
– Wierzyłaś we mnie jeszcze na długo przed tym, nim mnie poznałaś – mówił dalej, spokojnym głosem, w którym jednak słychać było nutę władczej pewności siebie. – Dlatego wyszłaś na pustynię i dlatego mnie odnalazłaś, by ocalić mnie przed zgubą.
– To był czysty przypadek – prychnęła. Nawet, jeśli jest tym, za kogo go mają, nie będzie robił z niej idiotki, póki nie udowodni swej siły.
– Nie ma czegoś takiego, jak przypadki – jego głos zagrzmiał, niczym grom. Tak, ona nie miała pojęcia, czym są burze. A może miała? Może, kiedy była na Kaitain widziała deszcz, czuła przenikające kości burzowe powietrze. Nie miał pewności, ale bezsprzecznie, jego odpowiedź ją zaskoczyła i teraz spotulniała. – Nie ma czegoś takiego, jak przypadki, Chaliko. Wszystko zostało już dawno napisane, także przyszłość.
– Znasz ją? – zapytała, kuląc się z przerażenia.
– Gdybym jej nie znał, nie byłoby mnie tu teraz, nieprawdaż? – odpowiedział pytaniem.
            Chętnie ucięłaby mu ten język, który mówi zagadkami, a jednocześnie ma w sobie tyle mocy, by ją okiełznać. Wiedziała jednak, że to byłoby zbyt wielkie ryzyko. Jeśli on rzeczywiście jest tym, na którego czekali od tysiącleci…
Usiadł wygodnie, opierając plecy o zimną ścianę. Wyciągnął ręce w jej stronę w zapraszającym geście. Niechętnie i z lekkim przestrachem podała mu swe dłonie. Sucha, zniszczona skóra. Dotyk sprawił mu zaskakujący ból. Teraz dopiero do niego docierało, że wszystkie wcześniejsze doznania były niczym w porównaniu do tych, które poznaje na Arrakis. Jeśli zaś prawo to miało zastosowanie we wszystkich przypadkach, zakończenie tej historii będzie znacznie bardziej bolesne, niż w koszmarach. Wzdrygnął się na tę myśl.
– Coś się stało? – spytała, nadal bacznie mu się przyglądając. Miał tak miękkie dłonie, jak najlepszy materiał na targu w Arrakin. Przyjemne w dotyku, wilgotne, ciepłe. Kiedy przebywała na Kaitain, unikała dotyku innych ludzi. Być może był to błąd. Nie spodziewała się, że ich skóra może być tak różna od jej skóry.
– Nic – odparł, niezadowolony z tego, że zauważyła jego odczucia. Matka nie byłaby zadowolona, widząc, że nie korzysta ze szkolenia, na które poświęciła tyle lat. Skarcił się więc i postanowił lepiej kontrolować odruchy swego ciała.
– Opowiedz mi, co twoi ludzie… – zawahał się na ułamek sekundy, ale miał pewność, że tego Chalika nie spostrzegła. – Czego Iduali oczekują ode mnie w stosunku do tego, który nosi fremeńskie imię Muad'Dib?
*
– Spaprana robota! – krzyknął rozzłoszczony do granic możliwości naib. – Cholernie spaprana robota...
Hanar patrzył na niego z niesmakiem. Już dawno przestały go zadziwiać te przenikliwie niebieskie oczy. Przez te wszystkie lata spędzone wśród Iduali i jego białka zanikły. Niezadowolenie plemiennego dowódcy udzielało się niektórym z jego podwładnych. Głupcy, myśleli, że ich zadaniem było zabicie Muad'Diba… Nie mógł im powiedzieć prawdy, jeszcze nie wówczas. Teraz nadszedł czas.
Kiedy przemienił Wodę Życia, w końcu przestali mieć wątpliwości, że jest tym, na którego czekali. Tym, który ich wyzwoli. Oczywiście, jedynie on sam wiedział, jak bardzo się mylą, ale nie miał zamiaru im o tym mówić. Kiedy odkryją prawdę, będzie już zdecydowanie za późno. Z resztą nie takie było jego przeznaczenie.
– Uspokój się – zagrzmiał władczo. Nadal jeszcze niektórzy z plemienia ze zdziwieniem konstatowali, że naib słucha tego człowieka – nie wszyscy uwierzyli w jego "zbawczą moc". Może ci właśnie którzy byli najmądrzejsi? Powinien o tym jeszcze pomyśleć, warto się im przyjrzeć. – Muad'Dib nie miał zginąć, wszystko poszło zgodnie z planem. Jak myślisz, co by się stało, gdyby poniósł śmierć w tym... nieszczęśliwym wypadku?
– Oddałby nam przysługę – odpowiedział naib, ledwie jednak wypowiedział te słowa, pożałował ich.
– Krótkowzroczny z ciebie człowiek, naibie – odparł Hanar, kręcąc z niezadowoleniem głową. – Pomyśl tylko. Stałby się męczennikiem. Jak, twoim zdaniem, mogłoby to pomóc naszej sprawie? Chciałbyś, by nasz panujący Imperator stał się męczennikiem, żeby i po jego straszliwej śmierci Fremeni wierzyli w jego wielkość, by wznosili mu pomniki, wspominali z miłością i czcią, by w końcu cały świat uznał w nim prawdziwego Boga? Teraz, gdy stracił wzrok, znajdą się tacy wśród jego ludzi, którzy zwątpią. Jak to, oślepł? Nawet, jeśli nadal widzi, jak powiadają plotki. Cóż z tego, skoro nie ma oczu. Znasz tradycję. Wielu będzie chciało, by się do niej zastosował. Co wtedy zrobi? Pójdzie na pustynię, zostawi swoich bliskich na pastwę przeciwników? Jak myślisz? Nie, zostanie w swoim pięknym pałacu, razem ze swoją ukochaną konkubiną i wiernymi psami, które nie odstąpią go na krok. Zostanie i sprawi, że ci, którzy niosąc jego imię w wielkim Dżihadzie, zaczną wątpić. Wówczas przyjdzie czas na nas.
Chalika stała obok, przyglądając się Hanarowi. Była dumna ze swego męża, a przede wszystkim z tego, że udało jej się zdobyć jego serce. Nawet Chani z siczy Tabr nie osiągnęła tak wiele – była jedynie konkubiną Muad'Diba, ona zaś została żoną prawdziwego Mahdiego. Uśmiechnęła się, tuląc do piersi małego Taraka, piąte dziecko, które powiła temu wspaniałemu mężczyźnie, którego usłużnie słuchał nawet naib.
– Rozejdźcie się – rozkazał Hanar. – Chcę porozmawiać z naibem na osobności. Zajmijcie się swoimi codziennymi zajęciami. Czeka nas jeszcze dużo ciężkiej pracy, zanim przyjdzie czas naszego zwycięstwa.
Jakże posłusznie zaczęli się oddalać. Jakże łatwo przychodziło mu wodzić ich za nosy. Jakże szybko uwierzyli, że jest Mahdim. Wszystko dokładnie tak, jak przewidział. Chalika… Rzeczywiście czuł do niej coś, co można by nazwać miłością. Dała mu cudowne dzieci, z którymi uwielbiał się bawić. Była dobrą żoną. Szkoda, że…
– Nigdy więcej nie mów tak do mnie przy moich ludziach – zagrzmiał naib. – Przestaną mnie szanować, a na to nie pozwolę.
– Czyżbyś wyzywał mnie na pojedynek? – Hanar uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że naib nie miał szans, gdyby postanowił z nim walczyć. Nie, nie tego chciał, Hanar wiedział, że stary naib będzie żył jeszcze przez kilka lat.
– Oczywiście, że nie – gdyby nie reżim wody, naibowi z pewnością poleciałaby po plecach strużka potu. – Nie wystąpiłem przeciwko tobie wcześniej i nie zamierzam teraz. Proszę jedynie o to, byś nie podważał moich osądów, nie niszczył szacunku, jakim darzą mnie moi ludzie. Nie zasłużyłem sobie na to.
– Zgoda – znów zaskoczył naiba. Uwielbiał te gry ze staruszkiem. Dawały tyle satysfakcji. Sam czasami dziwił się sobie, że nie pozbył się tego niekompetentnego głupca, ale nie taki los był mu pisany. Korzystał więc z jego krótkowzroczności, złych ocen sytuacji, idiotycznych poczynań. Dziwiło jedynie, że Iduali pozwolili komuś takiemu objąć przywództwo nad sobą. Niedługo już…
*
Chalika karmiła Taraka. Odwróciła głowę, by spojrzeć na męża, nic jednak nie powiedziała. Nieprawdopodobne, jak bardzo pragnął tej kobiety i… jaką dawało mu to satysfakcję. Na Kaitain żył zupełnie inaczej – co noc inna kobieta, a żadna nie dawała mu tyle radości, co ta wysuszona Iduali. Uśmiechnął się na tę myśl. Chciał chwycić ją w ramiona i długo z nich nie wypuszczać. Pozostało im tak niewiele czasu, zanim nadejdzie ten dzień, dla którego tak naprawdę przybył na tę pustynną planetę. Wiedział, że teraz nadeszła chwila, by podjął decyzję, czy ocali swych synów.
Usiadł przy niskim stoliku i zawołał starsze dzieci. Miał nadzieję, że spędzi z nimi jak najwięcej czasu. Póki jeszcze go ma. Tyle miał im jeszcze do powiedzenia, tyle nauk do przekazania. Tyle wiedzy, którą poznał od matki i którą sam odkrył. Przede wszystkim zaś chciałby móc im powiedzieć prawdę. Że nie tylko jest prawdziwym Kwisatz Haderachem, ale kimś więcej, znacznie więcej. Kimś, komu Paul Atryda nawet nie dorósł do pięt. Wiedział to, nie miał co do tego wątpliwości. Początkowo dziwiło go, że Muad'Dib nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża ze strony kuzyna. Odkrył jednak pewnego dnia, że Atryda nie mógł wiedzieć o jego istnieniu – moc Hanara była znacznie, znacznie większa. Potrafił ukryć swe jestestwo przed Uzurpatorem, jak lubił go nazywać w myślach – nawet nieświadomie.
Jeszcze całe lata temu, zanim przybył na Arrakis, tuż po rewolcie Muad'Diba zasłyszał na rynku wiersz, który zapadł mu głęboko w pamięć. Podświadomość zachowała te strofy, by teraz mógł je przekazać dzieciom. Ku przestrodze. Być może pewnego dnia będą im przydatne…
– Arrakis, Diuna, Pustynna Planeta,
wyruszyłeś na nią z rozkazu księcia Leta.
Lecz Twój ornitopter uległ wypadkowi
tam, gdzie wilkiem człowiek człowiekowi.
Wokoło wielki piasek, wydmy, cisza
tak przerażająca, tak głęboka, jak ta nisza,
w jaskini, gdzie skrywałeś się dniami,
którą opuszczałeś zawsze i tylko nocami.
I teraz słyszysz tę ciszę i bicie serca swego,
krew płynącą w żyłach, puls i nie chcesz niczego,
jak tylko zapłakać nad swym losem,
pozwolić łzom płynąć i pociągnąć nosem.
Lecz tu, na tej nieznanej, nieprzyjaznej ziemi
byłoby to szaleństwem… na tej pustyni
widok wokoło wiecznie ten sam.
Przemierzasz powoli kolejne metry tam,
gdzie słyszysz głos. Czujesz pod nogami drżenie.
Czy to czerw – to nieznane pustynne stworzenie?
Przykładasz ucho do powierzchni, do piasku...
Bulgot… Woda? Bum! W wielkim trzasku
wznosząc się w niebo myśli Twoja dusza –
to wybuch masy przedprzyprawowej. I ruszą,
gdy dowiedzą się o tym, inni,
lecz ciała Twego nie znajdą; czy winni
go szukać, nie wiedząc przecież,
że byłeś tu i zginąłeś w tym pustynnym świecie?
A przecież nawet dziecko wie to doskonale,
że na tej pustyni nie ma wody wcale!
Trzyletnia Sabiha patrzyła na ojca z uwielbieniem. Była jego ulubienicą i nawet nie próbował temu zaprzeczać. Dziewczynka nie miała pojęcia, jak ważna rola przypadnie jej pewnego dnia. Uścisnął ją serdecznie, a jego myśli wciąż krążyły wokół przyszłych wydarzeń, które miały zmienić oblicze świata.
Usłyszał szelest za plecami. Czerwona materia przesłaniająca wejście do ich siedziby delikatnie się uchyliła i zobaczył chudą i bladą twarz Namriego, brata Chaliki. Lekkim skinieniem głowy dał mu znak, by wszedł. Sabiha podbiegła do niego uradowana.
– Wujku, słyszałam przed chwilą przepiękny wiersz – zawołała, mocno się do niego tuląc. Namri przyglądał się jej z rozbawieniem i lekkim zażenowaniem. Nie było w zwyczaju tego ludu tak ostentacyjne okazywanie uczuć, ale odkąd dołączył do nich Mahdi, wiele zwyczajów uległo zmianie.
– Wezwałeś mnie – powiedział, kiedy dziewczynka wreszcie nacieszyła się jego bliskością i wróciła do starszego rodzeństwa.
– Musimy porozmawiać – Hanar wskazał mu miejsce przy stoliku. Temu jednemu człowiekowi musiał zaufać. Nie powiedział prawdy nawet Chalice, jednak Namri musiał ją poznać. On bowiem, razem ze swą siostrzenicą Sabihą, spotkają pewnego dnia tego, dla którego ścieżkę torował dzisiaj Hanar.
Namri usiadł, czując, że wydarzy się coś istotnego. Lisan al-Gaib miał poważną, nieprzeniknioną minę. Nie był wielkim wojownikiem, nie wsławił się niczym, co kiedyś przysparzało chwały ludowi Iduali, a jednak słuchali go wszyscy. Był tym, na którego tak długo czekali. Jeśli więc postanowił podzielić się swoją wiedzą z nim, Namri wysłucha go z nabożną czcią i postąpi według jego wskazówek. Cokolwiek by się nie stało – podąży za Mahdim.
– Nie dotrwam do tego czasu, gdy oblicze świata raz na zawsze zostanie odmienione, Namri – zaczął powoli Hanar, subtelnie modulując głos, ostrożnie dobierając słowa, by nie przestraszyć swego szwagra. – Jednak on już niedługo nadejdzie i to ty, razem z mą córką będziecie mieli w tym swój udział.
Gdy Hanar mówił, niebieskie oczy Namriego jakby rosły. Słuchał i nie wierzył. Więc tak ma wyglądać Prawda? Mahdi nie przybył, by wynieść Iduali na szczyty? Nie po to przybył z odległego zakątka Wszechświata, by Jacurutu zapanowało nad innymi? Syn Muad'Diba? Miał pomóc synowi Muad'Diba, by ten zawładnął ludzkością i… przez tysiąclecia ją uciskał? On i mała Sabiha mają podać mu pomocną dłoń i pokierować ku jego przeznaczeniu?
Gdy Hanar skończył, na długo zapadła przerażająca cisza. Słyszeli jedynie bicie własnych serc – donośne, jak bicie dzwonów. Namri zastanawiał się, czy te równomierne uderzenia jego serca nie przywołają przypadkiem do siczy wielkiego czerwia. Skarcił się nagle za tak niedorzeczną myśl. Z wyschniętych warg wydobył się wreszcie głos.
– Skoro takie jest nasze Przeznaczenie, tak się stanie, Mahdi – skinął głową. Niespodziewanie Hanar chwycił go za dłonie.
– Niech przetrwają najsilniejsi, Namri. Tylko najsilniejsi. I Sabiha. Nikt więcej, rozumiesz?
– Chalika?
– Najsilniejsi i Sabiha, Namri, nikt, nikt więcej – odpowiedział Hanar, a głos jego pierwszy raz w życiu trząsł się, jakby ziemia pod nim się rozstąpiła. W kącikach oczu pojawiły się łzy. – Nikt więcej, Namri…
– Tak jest, Mahdi – szepnął Namri. – Zostawię cię, byś mógł spokojnie oddać wodę zmarłym... nawet, jeśli dziś jeszcze żyją.
– Niedługo… – usłyszał jedynie ledwie dosłyszalne i posępnie brzmiące słowo.
*
Ginęli z rąk swego wybawiciela. Nikt nigdy nie miał się dowiedzieć, jak to możliwe, że Jacurutu opustoszało na te kilka dni. Mając świadomość, że Namri zebrał najsilniejszych mężczyzn i kobiety z siczy i wyprowadził ich ukrytym tunelem, Hanar odbierał życie kolejnym Iduali.
Jeszcze tylko kilku i nadejdzie czas, by skierować się do własnej izby i zadać cios ukochanej kobiecie i własnym dzieciom. Przetrwają jedynie najsilniejsi… i mała Sabiha. A kiedy wszystko to się skończy…
*
Zielony Księżyc. Jego blask przez długie tygodnie przywoływał go w snach. To on podpowiadał, dokąd Hanar powinien skierować swe kroki.
Zanurzył dłoń w chłodnym piasku i czuł, jak ziarenka przesypują się między palcami. Tam, głęboko, piasek był złocisty, jak w środku dnia. Na powierzchni jednak odbijał księżycowe światło, przybierając zielonkawą barwę. Spojrzał raz jeszcze w górę. Jeden księżyc prowadził Muad'Diba, drugi jego. Z tym, że o Atrydzie będą jeszcze długo śpiewali pieśni, a o nim nie dowie się właściwie nikt. Tylko kilkoro Iduali będzie pamiętało jego zdradę. Namri nigdy nie wyjawi im prawdy.
"Idą" – pomyślał, kiedy odczuł delikatne drżenie piasku. Wyjął powoli dłoń, po raz ostatni czerpiąc radość z kontaktu z pustynią. Wstał, otrzepał filtrfrak, ponownie spojrzał na niebo. "Sehir Nbiw" – wyszeptał jeszcze, zanim zbliżyli się na tyle blisko, że mógł rozpoznać ich twarze. Te oczy pełne nienawiści, te usta wykrzywione w złowieszczym okrzyku, te dłonie dzierżące krysnoże. Nie, nie tak go zabiją. Nie taką przyszłość widział.
Na ułamek sekundy przypomniał sobie piękną twarz Chaliki. Nie krzyczała, nie płakała, nie błagała o litość. Oddała swe życie za Mahdiego, w którego wierzyła. Nie chcąc zadawać jej zbytniego cierpienia, najpierw zakończył jej życie, a dopiero później zajął się dziećmi. Być może nie zdawała sobie sprawy, że i one nie dożyją następnego wschodu słońca. Miał taką nadzieję.
Pochwycili go i rzucili na piasek. Poczuł jego drobiny na twarzy – suche, szorstkie, pachnące Przyprawą. Tu nie zapędzili się jeszcze Atrydzi ze swoimi reformami. Tu nadal nie było skrawka zieleni. Mimo, że całe Arrakis powoli pokrywało się dorodnymi ogrodami i stawami wypełnionymi po brzegi wodą, nadal nie dotarli w okolice Jacurutu. Tak miało się stać. Sicz musi przetrwać, póki nie wypełni swej roli, swego ostatniego zadania.
Słyszał nad sobą przerażające, pełne nienawiści i wściekłości krzyki. Każdy z tych, którzy stali teraz nad nim, stracił dzisiaj kogoś bliskiego. Każdy. W końcu podnieśli go i postawili naprzeciwko Namriego, ze skrępowanymi z tyłu rękami.
– Zdrajca – krzyknął jego szwagier. Gdyby byli na Kaitain z pewnością splunąłby przy tej obeldze, jednak na Arrakis było to nie do pomyślenia. Iduali nie zaakceptowali nowych zasad panujących pod Atrydami i posłusznymi im Fremenami. Pozostali wierni większości swych wcześniejszych zwyczajów. Dzisiaj mieli znów zastosować ten, z powodu którego zostali dawno temu wyklęci.
Namri okręcił się na pięcie, nie zaszczyciwszy Hanara ani słowem więcej. Być może bał się, że jeśli spojrzy mu w oczy, nie będzie potrafił uczynić tego, co Mahdi mu rozkazał.
Zawlekli go do siczy. W długich korytarzach przyglądały mu się pełne nienawiści niebieskie oczy. Jedna z kobiet, Marasha, trzymała w objęciach małą Sabihę. Dziewczynka zupełnie nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Przypuszczalnie myślała, że to tylko jakaś zabawa i szeroko uśmiechała się do ojca. Hanar odwzajemnił się jej – po raz ostatni.
Dotarli w końcu do zgonsuszni. Nie dadzą mu szybkiej śmierci. Za krzywdy, które im wyrządził, będzie musiał srogo zapłacić.
Nie bronił się. Z pokorą godną samego Mahdiego, pozwolił się zamknąć w kamiennej trumnie, która miała za zadanie wyssać z niego wodę do ostatniej kropli. Mylili się jednak, nie był Mahdim. Był Kwisatz Haderachem, Skróceniem Drogi. Dzięki niemu syn Muad’Diba zasiądzie na Tronie Złotego Lwa i poprowadzi świat ku jego prawdziwemu przeznaczeniu. Skrócił czas oczekiwania o wiele pokoleń. Zrobił to, czego nawet najmądrzejsze Bene Gesserit nie były w stanie przewidzieć. Ani nawet jego kuzyn, który był naprawdę blisko tego, na co czekały czarownice.
Wiedział, że czekał go straszliwy ból. Straszliwy? Nie, nie był straszliwy. Tego, co czuł, gdy powoli jego tkanki wysychały, nie dałoby się w żadnym wypadku określić tym słowem. Ani żadnym innym. Żaden język znany we Wszechświecie nie potrafił by określić czegoś tak okrutnego… Trwało to i trwało, nie wiedział, czy minuty, czy godziny…
"Za chwilę się spotkamy, Chaliko" – pomyślał jeszcze, zanim jego serce nie przestało bić.