Właśnie w zeszłym tygodniu "odkryłam", skąd się
wzięła nazwa "Złote Tarasy". Przynajmniej tak mi się wydaje. Mój Mąż potwierdził,
że to bardzo prawdopodobne...
Środa – kolejne spotkanie biznesowe. Postanowiliśmy pójść
w to samo miejsce, co ostatnio. Nawet nie znamy nazwy, ale było miło i przyjemnie,
w dodatku klimat nie przeszkadzał w pracy. Ja osobiście polubiłam tę knajpkę – przypominała
mi o niedawnym wyjeździe do Paryża.
Czerwone miękkie narożniki, wyśmienita kawa, a na stolikach
podkładki z paryskim art nouvo. Francuska secesja. Uwielbiam ten klimat Paryża z
przełomu XIX i XX wieku – wodewile, operetki, kankany... Poprzednio przy rozmowach
o pracy towarzyszyły nam piosenki świąteczne. Nic dziwnego – mamy grudzień, a im
bliżej Wigilii, tym częściej w takich miejscach rozbrzmiewają dzwoneczki i nieśmiertelne
White Christmas Armstronga. Niecałe dwa tygodnie do Gwiazdki i już nas poczęstowali
kolędami. Trochę za wcześnie, ale przecież my przyszliśmy tutaj pracować, więc staram
się skupić na cyferkach, wyciągach i instrukcjach.
Zamówiłam genialne Cappuccino i czekam, aż przyniosą, jednocześnie
opowiadając o tym, co udało mi się w ciągu tego tygodnia dokonać. Jestem z siebie
zadowolona. Może wymiernych efektów jeszcze nie widać, ale liczy się przecież nie
tylko efekt, prawda? Przynajmniej Alex mnie w tym przekonaniu utwierdza.
Przychodzi kelner i przynosi Alexowi herbatę jaśminową. Ja
na kawę muszę jeszcze najwidoczniej zasłużyć. Zapala świeczkę, jakby nie widział,
że na stoliku walają się jakieś papiery, umowy, wykresy. Chyba myśli, że umówiliśmy
się tu na randkę. Rzeczywiście, gdybym przyszła w to miejsce z Mężem, pewnie byłoby
bardzo romantycznie. Cóż, niech się świeci – ja uwielbiam świeczki i póki nie grozi
nam, że coś się spali, staramy się nie zwracać na nią specjalnej uwagi. No dobrze,
Alex się stara, bo ja jakoś nie mogę się skupić. Chyba już zachorowałam na świąteczną
gorączkę i w głowie mi już teraz pływa karp, brzękają bombki i latają anioły. Wpatruję
się tępo w płomień , kiedy dochodzą mnie ciche dźwięki jednej z moich ukochanych
kolęd. "Bóg się rodzi, moc truchleje" – śpiewa jakiś piękny głos wydobywający
się z głośnika nad moją głową. "Ogień krzepnie..." Nie przebrzmiała jeszcze
dobrze ta nuta, kiedy dotarło do mnie, że dzieje się coś dziwnego. Mrugam... i czuję,
że się zapadam. Mrugam raz jeszcze.
***
"Blask ciemnieje" – ostatnie słowa, które do mnie
docierają poprzez otchłań... czego? Delikatne to coś, miękkie, jakieś takie znajome,
lecz nadal nie potrafię ustalić, cóż to takiego. Ani zimne, ani ciepłe. Takie jakieś...
idealne. W końcu upadam, dokładnie rzecz biorąc – spadam na cztery litery i czuję,
że będą boleć jeszcze przez kilka kolejnych dni. Ciśnie się na usta jakieś nieprzyzwoite
słowo, ale zostaje tam, kiedy uświadamia sobie, że nie jestem już w przemiłej knajpce
o francuskim wystroju. Nie jestem już nawet w Złotych Tarasach. Ani na Złotej, ani
chyba w Warszawie. A przynajmniej nie w takim miejscu w tym wielkim mieście, którego
się dopiero uczę, które już bym wcześniej odwiedziła. Tylko gdzie ja, do jasnej
Anielki jestem???
Rozglądam się dokoła, nie przestając mrugać – tym razem z
braku wiary, że to, co widzę, jest prawdziwe. No dobrze – to już przynajmniej wiem,
co to było to miękkie coś, kiedy spadałam...Śnieg! Biały, puszysty i czysty, tyle,
że z jakichś magicznych powodów, wcale nie zimny. Wstaję cały czas czując, jak mnie
po upadku szczypią cztery litery. Gdzie się znalazłam?
W końcu przestało mi dzwonić w uszach. "Bóg się rodzi"
gdzieś umknęło w czasie spadania. Tyle, że... teraz słyszę inną kolędę.. To chyba
sen. Może straciłam przytomność i teraz powoli wraca mi świadomość. No tak, w końcu
nade mną wisi głośnik. To musi, po prostu musi, być właśnie to.
"Ciemna noc w jasności promienistej brodzi". Bezwiednie
podnoszę głowę i przyglądam się niebu. Ciemno, jak w środku nocy, a jednocześnie
jasno, jak w samo południe. Czy takie coś jest w ogóle możliwe? Zorza polarna? Jakieś
piękne blaski w kolorach tęczy rozbłyskują na nieboskłonie. Mrużę oczy i wydaje
mi się, że patrzę na największą choinkę na świecie – przystrojoną milionami kolorowych
lampek, których blask próbuje się przebić przez kilometry anielskiego włosia. Delikatne
i ciepłe światło, które nie tylko nie rani, ale koi wszelkie dolegliwości – ciała
i duszy jednocześnie. Cudowne...
"Gloria, gloria, gloria. In excelsis Deo". Tego
już chyba za wiele, ponieważ właśnie zobaczyłam dwa złociste skrzydła przelatujące
między chmurami, a ten niesamowity śpiew jest tak donośny, jakby dochodził z wnętrza
mojej duszy, a jednocześnie wiem, że nuty płyną z góry.
***
Musiałam stracić przytomność, ponieważ jakimś cudem (to chyba
dzień cudów, a do Wigilii przecież jeszcze nadal półtora tygodnia) znalazłam się
w łóżku. Nie, nie moim. Czyim? Powoli siadam, czując ból głowy. Dochodzi do mnie
zapach przypraw korzennych. Ktoś coś pichci i będzie to z pewnością znakomite –
nie można mieć wątpliwości czując takie zapachy. Uświadamiam sobie, że jestem głodna.
Słyszę, jak w pomieszczeniu obok ktoś się krząta, nucąc jakąś
wesołą melodię. Po chwili dopiero dociera do mnie, że to kolejna kolęda. Głos jest
przyjemny – delikatny, a jednocześnie silny. Taki, jaki sama bym chciała mieć. Jednak
mnie Bóg nie obdarował takim talentem. Szkoda, bo zawsze lubiłam śpiewać i jako
dziecko miałam nadzieję, że kiedyś – gdy dorosnę – głos mi się zmieni. Nic z tego...
Powolutku wstaję z łóżka i rozglądam się po pokoju. Jest mały,
ale bardzo przytulny. Przygotowany już do Świąt – na stoliku stoi choineczka, przyozdobiona
piernikowymi ludzikami, kandyzowanymi owocami i łańcuchem z kolorowego papieru.
Rany, myślę sobie, że przypomina trochę choinkę z mojego dzieciństwa.. Jak ja uwielbiałam
robić te łańcuchy... Ciekawe, czy teraz dzieciaki w szkole w ogóle takie rzeczy
tworzą. W oknie wisi witraż ze świętą rodziną, a na stoliku nocnym talerzyk z ciastkiem.
Czyżby dla Gwiadzora? Śmieję się sama z siebie i kręcę głową z niedowierzania. Ale
mi się sen przytrafił.
– Nie śpisz – odzywa się głos, jakby czytał w moich myślach.
Naprzeciwko mnie, w drzwiach stoi śliczna dziewczyna. Ma złote włosy i oczy zielone
niczym szmaragdy. Uśmiecha się ciepło, wycierając w fartuszek ręce przybrudzone
mąką. – To dobrze, już się bałam, że stało ci się coś naprawdę złego. Jesteś bardzo
blada. Chodź, zjesz obiad i powiesz mi, skąd się wzięłaś w naszej wiosce.
Żebym to ja wiedziała, przechodzi mi przez myśl, ale nie oponuję.
Jestem naprawdę głodna, a z kuchni tak wspaniale pachnie. Idę więc za nią, siadam
przy drewnianym stole i delektuję się wyśmienitą kaczką w sosie śliwkowym i pieczonymi
ziemniakami z rozmarynem. Może to nie popisowe danie wigilijne, ale do Świąt przecież
jeszcze chwilką. Przyglądam się mojej gospodyni i nagle dociera do mnie, że już
wcale nie traktuję tego wszystkiego jak snu. Zaczynam myśleć w kategoriach, jakby
to była rzeczywistość. Mój Mąż będzie znów miał niezły ubaw, jak zwykle kiedy opowiadam
mu moje zakręcone sny.
***
Zjadłyśmy i poszłyśmy na spacer. Ma na imię Meri. Tak się
u nich wymawia także imię Matki Boskiej. Rany, ale ubaw. Śnieg, który nie jest zimny,
lód, który nie pęka. Bałwany, które nie topią się z powodu promieni słonecznych.
Teraz dopiero zauważyłam, że nie świeci słońce. Nadal jest noc, ale taka jakaś magiczna.
Te blaski na niebie... Meri mówi, że to skrzydła anioła. Uśmiecham się pod nosem,
nie chcąc jej urazić. Ja upadłam i obtłukłam sobi nieźle tyłek, więc mogłam mieć
jakieś omamy, kiedy wydawało mi się, że między chmurami widzę anielskie skrzydła,
ale jej przecież nic się nie stało. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie jest niespełna
rozumu, kiedy... Znowu je widzę. Tym razem wyraźnie. Rozwinięte, złociste, skrzące
się jakimiś pięknymi drobinami przypominającymi brokat, albo łuski z ogona syrenki.
Tak, wierzę w syrenki, zawsze wierzyłam.
– Aniołowie się radują, pod niebiosa wyśpiewują – powiedziała
niespodziewanie Meri i nagle rozległ się znów ten niesamowity, pełen mocy śpiew
z nieba. Oszalałam chyba...
Meri patrzy na mnie podejrzliwie, jakby docierało do niej
właśnie, że jestem nie do końca z jej rzeczywistości i zdziwiło mnie to, co się
właśnie stało. Już mam jej się wytłumaczyć, kiedy słyszę za sobą radosne głosy.
Obracam się i widzę dzieciaki bawiące się w wojnę śniegową. Zabłąkana śnieżka trafia
prosto w moje czoło, a dzielni wojownicy wybuchają gromkim śmiechem. Cóż, nie sposób
do nich nie dołączyć, szczególnie, że śnieg naprawdę jest całkiem przyjemny w dotyku.
Schylam się więc i zbieram go trochę w dłonie, badawczo się mu przyglądając. Meri
w mig pojęła, że mnie ten biały puch fascynuje.
– To Duch Boży, który przyprószył nam cały świat, żeby przygotować
nasze dusze do radości z przyjścia Jego Syna – mówi z uśmiechem na twarzy. Jest
przekonana w stu procentach do tego, że ma rację, a ja z jakichś zupełnie niewytłumaczalnych
powodów, również w to wierzę. Czemu nie – to w końcu znacznie bardziej poetyckie,
niż zmarznięta woda, która jest zimna i średnio przyjemna, prawda? Człowiek w końcu
lubi magiczne wytłumaczenia, od zawsze lubił...
***
Minął już tydzień, odkąd przybyłam do tego dziwnego świata.
Zrozumiałam już, że to nie sen. Ani żadne omamy będące skutkiem zatrucia w knajpce
w Złotych Tarasach. W końcu nawet nie zdążyłam dostać kawy, a co dopiero się nią
zatruć...
Ten świat jest prawdziwy i doprawdy fascynujący. Więc ci wszyscy
mądrzy naukowcy i może nie końca mądrzy filmowcy, którzy przez lata próbowali nas
przekonać o istnieniu światów równoległych mieli rację. Niesamowite! Jeśli uda mi
się wrócić do mojego życia, będę miała o czym opowiadać. Mam nadzieję, że mi się
uda wrócić. Nie dlatego, że chcę być w centrum uwagi, kiedy będę się dzielić moimi
przeżyciami tutaj. Święta tuż, tuż, a ja tęsknię za Mężem, Rodzicami, domem. Nie
dają mi tu za dużo czasu na rozmyślanie o moim dotychczasowym życiu, to prawda.
Jest tyle fascynujących różnic do poznania, tyle niesamowitych prawd do poznania.
Śpię zaledwie po trzy, czasem cztery godziny na dobę, ponieważ czas przeznaczony
na sen uważam za stracony, marnotrawiony. Ja – pierwszy śpioch Rzeczypospolitej...
Ten świat musiał wyewoluować gdzieś w okolicach naszego roku
zerowego. Tak przynajmniej twierdzą mądre głowy, które wczoraj poznałam. Oni wiedzą
d dawna, że światy równoległe istnieją. Czasem pojawia się tu w okolicach Bożego
Narodzenia jakaś zbłąkana duszyczka z innego wymiaru. Zbadali tę sprawę dość wnikliwie
i mają pewną teorię, jak do tego doszło. Nasze światy były kiedyś jednym. Wówczas,
gdy aniołowie pod niebiosa wyśpiewywali, a w żłobie leżał zawinięty w pieluchy mały
Jezusek. Coś się jednak stało – według tutejszych mędrców musiało to być działanie
Gwiazdy Betlejemskiej – że nagle świat się rozdwoił. W różnych momentach historii
ludzkości się to działo, co mogli zaobserwować, kiedy przybywali do nich ludzie
z jeszcze innych rzeczywistości.
Świat, do którego trafiłam był właściwie idealny. Oni praktycznie
przez cały czas obchodzili Boże Narodzenie! Co najciekawsze – z jakichś tajemniczych
powodów, ich obyczaje były bardzo podobne do naszych. Doprawdy fascynujące. Było
jednak także sporo różnic. Szczególnie aniołowie. Żyli wśród nich, choć może to
jest złe określenie. Mieszkali pomiędzy chmurami, ale często można było ich zobaczyć
na gwieździstym niebie. Ponadto, jeszcze częściej, można było usłyszeć chwalące
Pana anielskie chóry.
Pamiętacie, jak Meri powiedziała mi, że śnieg to Duch Boży?
To jedna z tych rzeczy, w które oni głęboko wierzą i wcale się im nie dziwię. Biały,
zawsze czysty, nigdy nie zmieniający się w tę brunatną, paskudną i śliską breję,
jak na naszych ulicach. Pachnący świeżością i bez tego nieprzyjemnego zimna. Wojny
na śnieżki są nabrały naprawdę nowego wymiaru. Meri twierdzi, że kiedy pada śnieg
to Bóg przyprósza cały świat, pokazując ludziom, że jest z nimi każdego dnia i każdej
nocy. Blisko, namacalnie, zawsze obok. Jakież to piękne.
***
Dzisiaj rano rozmawiała z mędrcami, którzy przybywają zawsze
do miejsca, w którym zabłąka się gość z innego świata. Dzielą się swoją wiedzą i
proszą o to samo. Spędziłam długie godziny na tłumaczeniu im, jak wygląda moje codzienne
życie i czym się zajmuję. W ramach podzięki opowiedzieli mi wiele mądrych rzeczy
o otaczającej ich rzeczywistości. Nas, powinnam powiedzieć, otaczającej nas, bo
przecież mnie również ona otacza.
W kominku skwierczał ogień, pachniało w całym pokoju świeżo
ściętym świerkiem. Doprawdy nie wiedziałam już, o czym jeszcze mogę im powiedzieć,
co mogłoby ich zaciekawić, a jednocześnie nie zasmucić. Bardzo przejęli się bowiem
kondycją naszej Ziemi, w szczególności tym, że tak niewiele ludzi jest naprawdę
wierzących. Wyrazili nawet nadzieję, że pewnego dnia nasze światy znów połączą się
w jeden, zatrzymując to, co najlepsze w każdym z nich. W końcu stwierdziłam, że
nie mam już nic do dodania i chętnie teraz posłucham ich.
Baruch, najstarszy z nich – a wedle ich wierzeń również najmądrzejszy
i najzacniejszy – spojrzał na kominek i uśmiechając się pod nosem, zaczął swoją
opowieść.
– Wszystko na świecie ma swoje miejsce, ponieważ świat jest
uporządkowany. Na początku nie było niczego, jedynie Bóg. On stworzył Ziemię, wszystkie
rośliny i zwierzęta. A na końcu człowieka. Chwycił grudkę gliny i tchnął w nią ducha.
Własnymi rękoma ulepił każdego z nas. Ręce i nogi. Głowę i brzuch. Uszy by go słuchały
i oczy, by go widziały, usta, by go sławiły i serce, by go miłowało. Ponieważ Bóg
jest miłością. Stworzył świat idealnym i uporządkowanym, przewidywalnym. Każdy płatek
śniegu ma swoje miejsce. Każde zwierzątko. I każdy człowiek jest częścią wielkiego
bożego planu, ma swoje niepowtarzalne przeznaczenie. Co dzień spada u nas śnieg,
by przypomnieć nam o tym, że Bóg jest obok, zawsze obok, namacalny, prawdziwy. Czyż
może być coś cudowniejszego, niż zapewnienie, że on w każdej chwili naszego życia
jest z nami? W waszym świecie, jak mówisz, obchodzicie Boże Narodzenie raz do roku.
U nas jest ono co miesiąc. Nie umniejsza to jednak jego znaczenia, wręcz przeciwnie.
Wyobraź sobie tylko – co miesiąc Bóg przyjmuje ludzkie ciało i rodzi się od nowa.
Niewinne, małe, spokojne dzieciątko, któremu możemy co miesiąc złożyć pokłon i dary.
Noc, kiedy aniołowie schodzą z nieba i świętują pomiędzy nami. Wyobraź sobie tę
nieskończoną dobroć, która spływa na nasze dusze. Magiczną, niezrozumiałą, a jednak
tak doskonałą, jak sam Pan. Spójrz tylko w ogień. Jak on potrzebuje powietrza, by
nie zgasnąć, tak my potrzebujemy bożej miłości i dobroci. Jego magii.
– Magii, powiadasz. Czym ona dla was jest? Co rozumiesz pod
tym pojęciem. W moim świecie niewielu w nią wierzy, a nawet jeśli to jest raczej
czymś niezgodnym z doktryną kościoła, który szerzy wiarę w Boga. Może to zbytnie
uproszczenie sprawy, ale tak właśnie jest.
– Magia to siła. Spływa na nas z anielskich skrzydeł. Za każdym
razem, kiedy anioł przelatuje nad naszymi głowami z jego skrzydeł spada na nas pyłek,
który nas karmi. Właściwie nie nas, tylko nasze dusze, czyli te małe stworki, które
towarzyszą nam przez całe życie.
Zmarszczyłam brwi, nie bardzo pojmując. O czym on, do jasnej
Anielki, opowiada? Jakie stworki? Jestem tu już od jakiegoś czasu i żadnych stworków
nie zauważyłam. Baruch zauważa moją konsternację i schyla lekko głowę. Mrużę oczy
i... rany! Widzę jego duszę! Rzeczywiście jest malusieńka, nic dziwnego, że wcześniej
nie zauważyłam, Calineczka byłaby przy niej potwornym jakimś gigantem. No tak, wierzę
w Calineczkę...
Uśmiecha się serdecznie, a jego siwa broda unosi się nieco
w górę. Baruch, oczywiście się uśmiecha, nie jego dusza, gdybyście mieli jakieś
wątpliwości. Kiwa głową, a ta dusza, czy też duszyczka, bo jest naprawdę maciupeńka
wbija we mnie swoje wielkie (jak na tak małą główkę) oczęta.
– Zobaczysz sama za dwie noce i przekonasz się, jakie to cudowne
uczucie. Na mnie już czas.
***
Meri trzyma mnie za rękę. Czuję jej ciepło. Przede mną leży
mały chłopiec. Właściwie to nawet nie mogę stwierdzić, czy to chłopiec, czy dziewczynka,
ale przecież to jest wiadome. Zawinięty w pieluchy i przykryty kawałkiem wełnianego
kocyka. Nie śpi, przygląda się bacznie temu, co dzieje się wokoło. Patrzy na mnie,
a w jego błękitnych oczach widzę nieskończoną miłość. Z mojej lewej stoi anioł.
Czuję na plecach jego skrzydło. Klęka, nisko skłaniając głowę. Jego aureola świeci
się czerwonawym blaskiem. Znów patrzę na żłóbek. Jezus, widzę Jezusa!
Meri szepcze mi coś do ucha, ale nie rozumiem jej. Słowa są
takie ciche i kojące. Anioł wstaje z klęczek i obraca twarz w moją stronę. Także
się uśmiecha. Z jego pięknych ust wydobywa się jedno jedyne słowo: Gloria, a razem
z jego oddechem czuję na sercu ciepło.
Przełykam ślinę i mrugam. Stoję przed drzwiami mojego domu.
W ogrodzie leży pełno śniegu, a dwa rude kocury bacznie mi się przyglądają, z pewnością
w nadziei, że dostaną coś do jedzenia. W oknie pali się światło. Nie, to nie światło,
to choinkowe lampki. Kiedy ktoś ubrał choinkę? Wyjmuję z kieszeni klucz i otwieram
drzwi.
Po schodach zbiega mój Mąż. Jest blady i smutny, ale kiedy
mnie dostrzega, uśmiecha się, a w oczach ma łzy.
– Jesteś... Gdzie byłaś, szukaliśmy cię przez półtora tygodnia.
Zniknęłaś nagle i... – słowa się urywają, przytula mnie mocno i nie puszcza chyba
przez kilka dobrych minut.
***
To nie był sen. Światy równoległe istnieją, a ja byłam w jednym
z nich. Przez półtora tygodnia byłam w innej rzeczywistości i... widziałam prawdziwe
Boże Narodzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz