wtorek, 23 grudnia 2014
środa, 10 grudnia 2014
Malarz, pisarz, marzyciel. W ciągłej podróży z ziemi polskiej do włoskiej, czyli Bruno Wioska o sobie słów kilka
Witam.
Zacznijmy klasycznie, czyli od
początku. Kiedy zaczął Pan pisać?
Chciałem
pisać mając kilka lat. A próbowałem mając może 15 lat. Były to wiersze.
Wysłałem je do Tygodnika w Krakowie, chyba nazywał się „Literatura”, i byłem
bardzo dumny, gdy moje nazwisko ukazało się w poczcie z dopiskiem... „Nie
skorzystamy”. I tak już zostało do dzisiaj z tą różnicą, że najczęściej nie
dostaję z wydawnictw odpowiedzi. Potem były próby na studiach, do gazetki
studenckiej. Były to wywiady z rokującymi nadzieję studentami. W sumie były 3.
Jak pokazało życie, miałem nosa... Dzisiaj są znanymi artystami. Gazeta... nie
ukazała się nigdy. Ale pierwsze książki, już poważniej potraktowane, powstały w
ostatnich latach.
Co jest największym atutem książek
Pana autorstwa?
Staram
się w bardzo delikatny sposób, by nie zanudzić czytelnika, wpleść informacje o
sztuce, historii i jakieś ciekawostki dotyczące miejsc lub interesujących osób
związanych z danym miejscem. Chciałbym by moje książki nie tylko z
zainteresowaniem się czytało, ale by pozostawiły ślady wiedzy i zachęciły do
pogłębienia wiadomości. Duże znaczenie dla mnie ma także sposób widzenia, który
wyniosłem studiując malarstwo. Nauczyłem się analizować zjawiska i syntetycznie
je pokazywać. Ja widzę obrazami, dlatego, jak zauważyli moi przyjaciele z
branży teatralnej czy filmowej, moje powieści są dobrym materiałem na film.
Może
wreszcie zabiorę się za zrobienie powieści w formie typograficznej. Czyli z
interesującą szatą graficzną, powiązaną z tekstem i ilustracjami. Takich
książek nie widuje się ostatnio na rynku. Może zrobię to z „Tajemnicą komnaty
Sybilli”?
Kiedy znajduje Pan czas na pisanie?
Nie
jestem zawodowym pisarzem, więc gdy mam materiał źródłowy to najchętniej piszę
wieczorem. A także, gdy zmęczony malowaniem, siadam do komputera i udaję się w
krainę wyobraźni. Pisanie jest po malarstwie jak gdyby drugim filarem, na
którym buduję moje życie. Bardzo ważnym elementem jest poparcie mojej żony w
tym co robię. Bez tego nie mógłbym malować czy pisać.
Pisanie
pozwala mi zapomnieć o wszystkim, żyję tym, o czym piszę. Gdy znajduję się w
procesie pisania, przenoszę się w mój świat fantazji. Samo pisanie zajmuje mi
niezbyt wiele czasu w porównaniu z późniejszymi poprawkami, niekończącymi się
korektami... „Wir Leonarda da Vinci”, pierwsza książka jaką wydałem, napisałem
w półtora miesiąca łącznie z poprawkami. Dzisiaj wiem, że było to zbyt
pochopne. W dwa tygodnie przerobiłem książkę na scenariusz filmowy. Myślę, że
jest bardziej dopracowany niż książka.
Co
jest największym paliwem, które napędza Pana do pisania?
Chyba
podróże. Gdy wróciłem z mojej podróży rowerowej po Francji, dopiero wtedy
zrozumiałem, że podróże kształcą. Wcześniej był to slogan bez znaczenia. Dzięki
nim zsynchronizowałem w czasie historię powszechną z historią sztuki. Nagle
stało się to dla mnie jasne – dzięki skojarzeniom daty i wieki nie stanowiły
już dla mnie problemu.
Naturalnie,
to co oglądałem nie dokształciło mnie zbyt wiele, w dużej mierze to wszystko co
widziałem, znałem z historii sztuki, ale stało się to realnym. Po powrocie
sięgnąłem do bogatszych źródeł i uzupełniłem moją wiedzę. W tej chwili Internet
bardzo pomaga w szukaniu materiałów, wcześnie musiałem jeździć do biblioteki i
szperać w książkach lub kupować te, które mogłyby mi się przydać.
Co
Pana inspiruje? Powoduje, że siada Pan i pisze?
Na
pewno wspomnienia i przeżycia. Książki powstają przypadkowo, zainspirowane jakimiś
okolicznościami lub skojarzeniami. Zapisuję to. Mam kilka zaczętych
książek-pomysłów, które czekają na swój czas.
Powoduje
mną wewnętrzna potrzeba wypowiadania się, podzielenia się z kimś moimi
przeżyciami. Poza tym pisanie jest ucieczką od problemów rzeczywistości. Pisząc
przenoszę się w inne czasy, środowiska, obcuję z dowolnie wybranymi
postaciami... żyję tamtym fantazyjnym życiem. Czasem powrót do rzeczywistości
jest trudny...
Pierwsze
moje opowiadanie było autentyczną i w sumie zabawną historią, która mi się
przydarzyła. Choć w rzeczywistości, wtedy nie było nam z żoną do śmiechu. Cały
tomik tych opowiadań czeka na opracowanie i wydanie i nosi roboczy tytuł „Niesamowite
i erotyczne przygody niejakiego Kowalika”. Potem pisanie pochłonęło mnie i
stało się pasją.
Jest
Pan malarzem, pisarzem, interesuje się Pan historią i… jeździ na rowerze… Skąd
takie pasje i jak wpływają na Pańską twórczość?
Mój
ojciec był skrzypkiem i grał także na fagocie w katowickiej filharmonii. Zmarł,
gdy miałem rok. Na naukę muzyki potrzeba było pieniędzy, których moja mama
wtedy nie miała. Z całą rodziną mieszkaliśmy w dwupiętrowym rodzinnym domu. Mój
starszy kuzyn dobrze rysował, zazdrościłem mu zawsze tych umiejętności. Miałem
wiele kuzynek i kuzynów... ja byłem najmłodszym i dla nich byłem zbyt małym, by
cokolwiek potrafić zrobić. Starałem się im dorównać, by móc się z nimi
bawić. Tylko po to, by mnie
zaakceptowali robiłem coś, czego taki brzdąc nie mógł zrobić. Może na ten temat
napiszę kiedyś książkę, wspomnienia z dzieciństwa, które miałem ubogie
materialnie, ale bardzo bogate duchowo. Moje wnuki nie mogą sobie wyobrazić,
jak żyliśmy bez obecnej techniki.
Przed
paroma laty już ją właściwie napisałem, ale twardy dysk, na którym była
zapisana, uległ zniszczeniu. Chyba była źle napisana, bo inaczej tak by się nie
stało. Ale całość odtworzę teraz z łatwością i na pewno napiszę już lepiej niż
wtedy.
Ponieważ
ze względów finansowych nie mogłem uprawiać muzyki, więc robiłem małe figurki z
plasteliny. Marzyłem by iść do liceum plastycznego... Ale rodzina, pragmatyczni
wujkowie wpłynęli ma mamę i ulegając namowom, poszedłem do szkoły zawodowej. W
ciągu niespełna dwóch lat przeczytałem wszystkie książki z biblioteki. Nudząc
się na lekcjach, rysowałem. Od tego czasu zacząłem poważnie myśleć o studiach
plastycznych. Ale na razie zostałem mechanikiem samochodowym. By zdawać egzamin
na ASP musiałem jednak najpierw zrobić maturę... Robiłem ją w technikum
chemicznym. Tam miałem szczęście trafić na dyrektora, który chciał być artystą...
Wiele godzin spędzaliśmy w jego gabinecie na rozmowach o sztuce, nawet często
wzywał mnie w czasie lekcji do siebie. Dużo zawdzięczam temu Panu. Dopisało mi
szczęście, zdałem na studia do Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Były
jeszcze marzenia o reżyserii na szkole filmowej... Ale lata na ASP to były
jedne z piękniejszych moich lat w życiu.
Interesowałem
się sztuką i jej historią. Historii powszechnej nie lubiłem. Uważałem ją za
zbyt nudną. Te zainteresowania przyszły w trakcie pisania. Uważam, że gdyby
historię powszechną podano w inny sposób, była by na pewno najbardziej lubianą
nauką. A rower... Myślę, że wszyscy lubią jeździć na rowerze. Zalety tej
podróży doceniłem nad Loarą, gdy już z daleka, wolno zbliżając się, mogłem
podziwiać interesujące pałace czy zamki. Podróż samochodem nie daje możliwości
dogłębnego poznania. Wszytko toczy się zbyt szybko i pole widzenia jest
ograniczone. Tę pasję opisałem w „Rowerem na koniec świata”.
Myślę,
że na moje malarstwo jak i na pisanie miało wpływ wszystko, co w życiu robiłem.
Zbierałem doświadczenia, jak się wydawało zupełnie niepowiązane ze sobą, które
teraz układają się jak paciorki różańca w całość.
Jaką literaturę najbardziej lubi Pan czytać i dlaczego?
Kiedyś
czytałem poznawczo. Literaturę Ameryki Północnej, potem europejską... rosyjską,
potem próbowałem Ameryki Południowej. Ta nie odpowiada mi zupełnie. Nie
zastanawiałem się nigdy, dlaczego. W wieku 40 lat przeczytałem ponownie
wszystkie lektury szkolne. „Pana Tadeusza” kilkukrotnie. Za każdym razem
znajdowałem ten utwór jako bardzo dowcipnie napisany.
Był
czas Jasienicy, Umberto Eco, Ken Folletta i wielu innych.
Z
książek, które mi głęboko utkwiły to Romaina Rollanda „Colas Bregnon”, nagroda Nobla chyba z roku 1910, na pewno
Aleksander Dumas z wieloma książkami i Sienkiweicz.
Lubię
czytać biografie i książki historyczne, ale zaglądam także do podręczników
historii, czy historii sztuki, filozofii lub z dziedziny symboliki czy magii...
tej prawdziwej, nic wspólnego nie mającej z otrzymywaniem złota, jak się
powszechnie uważa.
Pana
ulubiona książka z dzieciństwa to…
Pierwszą
książką to był na pewno „Elementarz”. Nie mogłem się doczekać, gdy pójdę do
szkoły... bo moi kuzyni umieli już czytać, a ja jako najmłodszy jeszcze nie.
Bywało, że wkradałem się na lekcje do klasy o rok starszej kuzynki, z których,
ku uciesze klasy, oczywiście mnie wyrzucano.
Potem,
chyba nietypowo, bo była książka dziś nieznanego autora Józefa Bieniasza, „Edukacja Józia Barącza”. Z Józiem
mogłem się utożsamić i ta książka zdopingowała mnie do zdobywania wiedzy i
dobrego zachowania. A z książek innych to „Tajemniczy ogród” Frances Hodson Burnett, „Alicja w krainie czarów”, Lewisa
Carrolla.
Ulubiona
książka własnego autorstwa to…
Zdecydowanie
„3 powrót”. To książka, za którą kryje się wiele przemyśleń, wiele badanych
źródeł i przede wszystkim włożyłem w nią bardzo wiele pracy. To książka o
reinkarnacji i Saint Germainie, także bohaterze książek takich autorów jak
Umberto Eco czy James Joyce i innych. I ciągle siedzę nad nią i dopracowuję. Trochę
z tej książki przeniknęło do „Tajemnice
komnaty Sybilli”, w której jest mowa o dwoistości życia. Życiu realnym,
a także tym z pogranicza fantazji i snu.
To
może jeszcze ulubiony film.
Chyba
to był „Rzym” Felliniego. Może
także francuski film, chyba nazywał się „Bal”.
Był to film bez dialogów, akcja toczyła się na sali balowej, gdzie pary
tańczyły ten sam taniec, przy zmieniających się dekoracjach, które
symbolizowały upływ czasu. Jeszcze jeden film to „Pieski świat”. Podobają mi się filmy na podstawie powieści
Tolkiena „Władca pierścieni”. Natomiast nie lubię ani książek ani filmów Harry
Potter.
Gdyby
złowił Pan złotą rybkę, to jakie byłyby Pańskie trzy życzenia?
To
trudne pytanie. Pierwsze. Chciałbym być długo zdrowy i kreatywny.
Chciałbym
mieć tyle pieniędzy, by móc odbywać wiele podróży i zabrać ze sobą wszystkich
moich przyjaciół, z którymi mógłbym dzielić się przeżyciami.
Móc
powiedzieć temu światu „żegnaj”, gdy uznam, że już wszystko zrobiłem.
Jest
Pan autorem kilku książek. Przede wszystkim chyba jest Pan jednak malarzem. Z
jakim malarzem najchętniej zjadłby Pan kolacje, gdyby miał taką możliwość (przy
założeniu, że możemy wybierać do woli, także wśród dawno już nieżyjących)?
Bezspornie
byłby to Leonardo da Vinci. Pozwoliłbym mu mówić, zupełnie się nie odzywając.
Choć zdarzyło mi się rozmawiać z nim ustami Kordiana w powieści „Tajemnica
komnaty Sybilli” (poprzedni polski tytuł: „Relatywne spotkania”). Ale książka
ukazała się pod takim tytułem w języku niemieckim i pewnie kiedyś ukaże się po
polsku.
Czy
jest jakiś obraz, który szczególnie Pan lubi, kocha, podziwia? Który w jakiś
sposób odcisnął na Panu swoje piętno?
Chyba
tak, ale to się z biegiem czasu zmienia. W tej chwili jest to może obraz
Leonardo da Vinci, św. Jan Chrzciciel.
Pisze
Pan często o zamkach nad Loarą. Dlaczego właśnie te tereny i te budowle tak
Pana urzekają?
Loara
jest dziwną rzeką. Niepodobną do Wisły czy Renu lub Sekwany. Ma w sobie coś, co
przyciąga, być może dlatego w renesansie wybudowano tam tak wiele wspaniałych
pałaców. Tam działa się cała historia Francji. Podróżując przez te tereny
rowerem, przeżyłem to, co widziałem bardzo mocno. To była bardzo magiczna
jazda. Poza tym renesans jest moim ulubionym stylem. Odpowiedź znajduje się w
maleńkiej książeczce „Rowerem na
koniec świata”.
Mieszka
Pan od lat w Niemczech. W którym języku porozumiewa się Pan na co dzień i jaki
ma to wpływ na Pańską twórczość literacką?
To
zależy od okoliczności. W domu różnie, czasami po polsku, a czasami po
niemiecku. Ale ponieważ mam najwięcej do czynienia z mymi przyjaciółmi
Niemcami, jestem prezesem Stowarzyszenia Ars Porta International, więc to
oczywiste, że mówię po niemiecku. Choć muszę powiedzieć, że przez pierwsze 15
lat mego pobytu nie pisałem nic po polsku i później z trudem przyszło mi to pisanie.
To był właśnie czas, gdy czytałem lektury szkolne.
Poznałam
Pana dzięki książce „Rowerem na koniec świata”, w której opisuje Pan swoją
wycieczkę rowerową po Francji. Była to z pewnością niesamowita podróż. Czy
planuje Pan jeszcze podobne wyjazdy, a jeśli tak, to czy będziemy mogli o nich
przeczytać?
O
tak. Ta podróż była w samej rzeczy interesująca i magiczna. Chętnie wybrałbym
się w podobną, także rowerem. Myślałem już kiedyś o Normandii, Klasztor Saint
Michelle od dawna mnie inspiruje. To są kulisy do dobrej książki. Ale samotnie
to mało interesujące.
Natomiast
zacząłem pisać powieść o mych podróżach do Włoch. Te odbyłem wielokrotnie, ale
pierwszą rowerem, nie takim na pedały, ale samochodem marki Rover. Tytuł
powieści „Z ziemi polskiej do włoskiej”. Wyruszyłem w świat właśnie z Polski i
jestem w podróży...
Co
myśli Pan o współczesnej polskiej literaturze? Jak widzi jej rozwój w
najbliższych latach? Będzie dobrze, czy nie?
Nie
znam zbyt dobrze współczesnej literatury polskiej. To co znam jest mi bardzo
dalekie, nie mogę zgodzić się z brutalizacją i wulgaryzacją języka polskiego.
To jest katastrofa. To świadczy o braku słownictwa. Zastąpienie wielu zwrotów
uniwersalnym wulgaryzmem nie powinno mieścić się w kanonie mowy mówionej
środowisk kulturalnych, nie mówiąc już o pisanej, a przeciek do literatury,
mimo, że mi się to nie podoba, to oddaje stan kultury społeczeństwa polskiego.
Czy
widzi Pan duże różnice pomiędzy rynkiem wydawniczym w Polsce i w Niemczech, a
jeśli tak, to na czym one polegają?
Wydaje
mi się że rynki te niewiele się różnią, jeżeli chodzie o politykę wydawniczą.
Nie można natomiast ich porównać jeżeli chodzi o wielkość. Ale sama liczba mieszkańców
obu krajów mówi sama za siebie. Licząc Austrię i Szwajcarię to jest
czterokrotna różnica.
Dziękuję
bardzo.
Strony,
na które zaprasza Bruno Wioska:
Zapraszam
serdecznie do zapoznania się z recenzjami książek
Brunona
Wioski na Dune Fairytales:
Subskrybuj:
Posty (Atom)