Dune fairytales

sobota, 15 maja 2021

Apostoł Madagaskaru

 

https://misyjne.pl/misja/poslugacz-tredowatych-rocznica-smierci-misjonarza-bl-jana-beyzyma/

 

 

18 sierpnia 2002 roku na krakowskich Błoniach miała miejsce beatyfikacja polskiego jezuity, ojca Jana Beyzyma. Człowieka nazywanego polskim Samarytaninem, ojcem trędowatych, który oddał swe życie – w każdym sensie tego wyrażenia – niesieniu pomocy najbardziej potrzebującym, odtrąconym, wyrzuconym poza margines „czarnym pisklętom” z Madagaskaru.

 

 

POLSKA DROGA NA CZERWONĄ WYSPĘ

Urodził się w Beyzymach Wielkich na Wołyniu, 15 maja 1850 roku. Kiedy wybuchło powstanie styczniowe był jeszcze nastolatkiem, nie brał udziału w walkach. Mimo to był bezpośrednim ich świadkiem. Dom, w którym wówczas mieszkał, spalili Kozacy. Ojciec, zaocznie skazany przez carską władzę na śmierć, musiał ratować się ucieczką. Cała odpowiedzialność za rodzinę spadła wówczas na pierworodnego syna, Jana.

Nauka w kijowskim gimnazjum zakończyła się podjęciem decyzji o wstąpieniu do zakonu. Za zgodą i błogosławieństwem ojca, który wciąż przebywał na wygnaniu w Austrii, Jan udał się do Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie został przyjęty do jezuickiego nowicjatu. Miał wówczas dwadzieścia dwa lata i od samego początku pomagał najbardziej potrzebującym. Jednocześnie opiekował się młodzieżą i studiował. W wieku trzydziestu jeden lat przyjął święcenia kapłańskie.

Przez kolejne niemal dwie dekady przebywał w Tarnopolu, Krakowie, Chyrowie. Uczył francuskiego i rosyjskiego, zajmował się lecznicą. Kształcił innych, ale i kształtował własnego ducha. Rzeźbił w drewnie.

Wciąż jednak nie czuł się spełniony. Choć na niedomiar zadań nie mógł narzekać, wciąż było mu mało. Kiedy zakiełkowała myśl o wyjeździe na misję, trudno orzec. Napisał jednak do generała zakonu list, w którym prosił o możliwość udania się na misję w Indiach. O tym marzył. O pomocy tym wszystkim, którzy zostali wyrzuceni poza margines społeczny. Mówił, że trąd mu niestraszny, kiedy ludzie żyją w nędzy i cierpieniu. Po długim czasie oczekiwania, otrzymał wreszcie odpowiedź… ostatecznie jednak negatywną. Miał już 48 lat, nie znał angielskiego. Indie były dla niego nieosiągalne. Pojawiła się jednak alternatywa. Tak oto 17 października 1898 roku wsiadł na statek płynący do Marsylii i wyruszył w podróż na czerwoną wyspę, na Madagaskar.

 

 

DROGA PRZEZ MĘKĘ

Już lądowanie na Madagaskarze okazało się problematyczne, ponieważ statek przypłynął do innego portu, niż było zaplanowane. Dla ojca Jana oznaczało to znacznie dłuższą i trudniejszą wędrówkę, razem z całym dobytkiem, który wziął ze sobą z Polski. Razem z tragarzami pokonywali kolejne kilometry w spiekocie, w ciężkich warunkach. Męczył ich nie tylko upał, ale i wszędobylskie pchły afrykańskie – paskudne stworzenia, które od samego początku ojciec Jan znienawidził. Na dodatek misjonarza dopadła jeszcze febra.

Cel jego podróży Ambahvoraka, okazał się doprawdy nędznym miejscem. Ojciec Beyzym miał łzy w oczach, gdy po raz pierwszy zobaczył, w jakiej biedzie żyją, czy raczej egzystują, chorzy na trąd. Schronisko trudno było nazwać choćby barakiem, bo poza dachem nie było w nim nic. W deszczowe dni chorzy leżeli w błocie, w suche, na wyschniętej ziemi. Dostawali codziennie odrobinę ryżu – litr ryżu na człowieka na cały tydzień. I kawałek płótna, które służyło im za całe odzienie. A jednak przywitali swego nowego białego księdza, mompera vazaha, z radością. W końcu w kościółku będą odprawiane regularne msze, mówili… W schronisku mieszkało bowiem całkiem sporo katolików, dla których posługa przyjeżdżających co jakiś czas księży nie była wystarczająca.

Przygotowanie do dokonania zmian trwały i końca nie było widać. Życie, a przede wszystkim ludzie, rzucali jezuicie mnóstwo kłód pod nogi. Nie wszystkim podobało się, że schronisko dla trędowatych ma znajdować się tak blisko nich. W końcu trądu wszyscy się bali, nie rozumiejąc go zupełnie. I, prawdę powiedziawszy, trudno się ówczesnym ludziom dziwić, ponieważ trąd był chorobą zbierającą naprawdę okrutne żniwo i zupełnie nie umiano z nim jeszcze walczyć. Jedyne, co mógł zrobić drugi człowiek, to być przy chorym, zmieniać opatrunki, karmić i pocieszać. Tym właśnie zajmował się ojciec Beyzym.

Widziano go na nocnych czuwaniach przed Najświętszym Sakramentem. Wiedziano, że pościł trzy razy w tygodniu. Przy tym wszystkim uczył się malgaskiego, co było dla niego nie lada wyzwaniem. Nie poddawał się jednak, choć nauka przysporzyła mu naprawdę wielu problemów. W końcu mógł porozumiewać się ze swoimi podopiecznymi, ze swoimi „czarnymi pisklętami”, jak o nich mówił i pisał w licznych listach.

Słał pokorne prośby o pomoc do Pana Boga i Przenajświętszej. Do Czarnej Madonny, którą otaczał szczególną czcią. Jako wyśmienity rzeźbiarz, wykonywał swą pracę artystyczną. Spod jego zdolnych dłoni wychodziły ramy do obrazów, stacje drogi krzyżowej, a nawet przepiękne tabernakulum. Rzeźbił już zresztą w Polsce, między innymi w Chyrowie i ten swój talent i pasję zabrał ze sobą na Madagaskar. Rzeźbiąc zranił się nie raz, nigdy jednak nie narzekał na ból jako taki – problemem było to, że zraniona ręka nie mogła dalej rzeźbić, musiała odpoczywać, a ojciec Jan nie mógł wówczas pracować. Nie narzekał też zresztą na niewielkie porcje jedzenia, a wręcz często dzielił się swoimi mizernymi posiłkami z bardziej potrzebującymi. Co wcale nie znaczy, że nie lubił jeść. Kiedy pewnego dnia dotarła do niego z Polski paczka, w której znalazł kaszę gryczaną, zajadał się nią jak największym smakołykiem. Mówił, że bez kaszy jakoś mu smutno na Madagaskarze. Jednak przy całym swoim zamiłowaniu do smacznego jedzenia, wielokrotnie kładł się spać głodny, bo swój ryż oddał chorym, którymi się opiekował.

Pewnego dnia przyszło mu się jednak pożegnać ze schroniskiem. Władze zadecydowały, że miejsce to jest nieodpowiednie – nie ze względu na samych trędowatych, ale na opór okolicznych mieszkańców, którym takie towarzystwo było nie w smak. Ojciec Beyzym powędrował więc przez dżunglę do Marany, gdzie miał w końcu ziścić swoje marzenie. Tam już służyły siostry ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny i tam rozpoczął budowę nowego schroniska. Schroniska, które wielu ówczesnych – zarówno chorych na trąd, jak i zdrowych – uważało za prawdziwy pałac.

 

 

CZARNA MATEŃKA I CZARNE PISKLĘTA

Choć pochodził z dobrego domu i miał kochających rodziców, to najważniejsza była dla niego Matka Boża. Jego ukochana Mateńka z Częstochowy. Udając się w podróż na czerwoną wyspę zabrał oczywiście jej wizerunek. Był jego największym, najcenniejszym skarbem, czego nie ukrywał. Miłość do Matki Bożej Częstochowskiej przekazywał również Malgaszom. Dziwili się początkowo jak to możliwe, że matka białego ojca jest czarna. Szybko jednak pokochali ją szczerze, nie tylko dlatego, że była tak do nich podobna – ciemnoskóra i z poranioną twarzą.

W Maranie ojciec Jan stworzył dla swej ukochanej Mateńki prawdziwie rajski ogród. Rosły w nim m.in.… astry, lewkonie, goździki, kwitnące na różowo brzoskwinie, białe lilie i błękitne jakarandy. Nasiona wielu z tych kwiatów otrzymał w paczce z Polski, i choć nie mógł być pewien, że urosną na tak innej od polskiej, malgaskiej ziemi, poświęcał im wiele czasu. Ogrody Najświętszej Panienki były nie tylko prezentem dla Niej, ale i najlepszym „dowodem” dla miejscowych, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli tylko zawierzy się swe problemy i marzenia Matce Chrystusowej.

Miłość do Przenajświętszej Panienki szła w parze z miłością do bliźniego. Całe swe życie, zgodnie z naukami Pisma Świętego, poświęcał ojciec Jan swoim czarnym pisklętom. Nie tylko dzielił się swymi, i tak już skromnymi, porcjami pożywienia. Zdarzało się nawet, że „okłamywał” ich, mówiąc, że nie jest głodny, a sam kładł się spać mając za kolację jedynie kubek herbaty. Opatrywał ich rany, czuwał przy nich, modlił się z nimi i za nich, odprawiał Msze święte. Uczył katechizmu, udzielał sakramentów. Starał się, jak umiał, ulżyć im w cierpieniach i pokazać, że choć częściowo mogą „normalnie” żyć. Kiedy zobaczył, że nie jedzą, ponieważ nie są w stanie utrzymać łyżki, opracował i wykonał dla swych podopiecznych protezę, w której zamiast dłoni była łyżka właśnie.

Nic dziwnego, że za te wszystkie dobrodziejstwa i prawdziwą braterską miłość Malgasze swego białego księdza bardzo kochali. Jakiś czas po tym, jak przeniósł się do Marany, pojawili się w jego domu niespodziewani goście. Byli to jego podopieczni z Ambahivoraki. Dla ojca Jana podróż przez dżunglę była trudnym wyzwaniem, dla nich – właściwie niemożliwym. Pokonali, często z poranionymi chorobą nogami, ledwie nimi powłócząc, niemal czterdzieści kilometrów, by znów być razem ze swym mompera vazaha. Grup takich przybyło potem więcej. Miłość pokonała wszelkie przeciwności. Sam ojciec Beyzym nie mógł się temu nadziwić.

Jezuita pokochał swoje „czarne pisklęta” i za nie, za ludzi, których uznał za swych braci, oddał życie. Ciężka praca w niełatwych warunkach, w trudnym dla niego klimacie, chronicznie niedożywienie spotęgowane jeszcze dzieleniem się swoimi posiłkami z tymi, których uznał za bardzie potrzebujących. Ciągłe czuwanie przy chorych, budowa schroniska, szpitala, kościoła. Niewyspanie, długie modlitwy na kolanach. Wszystko to powodowało upadek na zdrowiu, niemłodego już przecież, zakonnika. Kiedy rozchorował się naprawdę porządnie jego „czarne pisklęta” rozpoczęły szturm do nieba. Już wcześniej ojciec Jan nie mógł mieć wątpliwości, że jego ewangelizacja ma głęboki sens, często widział jej owoce, choćby na niedzielnych mszach świętych. Teraz jednak modlitwom, zanoszonym, co oczywiste, głównie do Czarnej Mateńki, nie było końca. Madonna jednak postanowiła zabrać ziemskiego syna przed oblicze Syna z niebie. 2 października 1912 roku, w święto Aniołów Stróżów, ojciec Jan Beyzym po raz ostatni zamknął oczy. Od świtu mógł już oglądać Boga.

Nad wystawionym ciałem ukochanego białego księdza ustawiono obraz Matki Bożej z Częstochowy. W kościółku unosił się zapach białych lilii. Tych samych, których cebulki ojciec Jan sprowadził z Polski, które pielęgnował dla Maryi. Podopieczni ojca Beyzyma, niezależnie od wszelkich dolegliwości, pojawili się na czuwaniu i pięknie odśpiewali mu „Ave Maria”, jego ukochaną modlitwę.

Na grobie ojca Jana zasadzono lilie, które – wbrew wszelkim przeciwnościom losu, kiepskiej glebie i niesprzyjającemu klimatowi – kwitły aż do dnia, gdy 8 grudnia 1993 dokonano uroczystej ekshumacji doczesnych szczątków ojca Beyzyma.

 

 

„BEZ POWOŁANIA ANI RUSZ”    

Ojciec Jan nigdy nie bał się prosić. Może dlatego, że przecież prosił nie dla siebie. Czy było mu w związku z tym łatwiej, czy trudniej, ciężko orzec. Wiadomo jednak, że prośby słał zarówno ustnie, jak i pisemnie. Przebogaty jest zbiór korespondencji, zarówno z jego ojcem, jak i z przełożonymi zakonu. Wiele listów słał już z Madagaskaru do „Misji Katolickich”, z prośbą o ich publikację. W ten sposób pozwalał czytelnikom lepiej poznać swoją pracę i warunki, w jakich żyją jego podopieczni. I prosił o pomoc. O pieniądze, o żywność, o środki higieniczne, o leki. A czasami o… nasiona i sadzonki kwiatów, które zamierzał hodować w ogrodach w pobliżu kościółka.

Ojciec Jan był zdania, że jałmużna to łaska. O łaskę zaś należy się modlić. Prosząc o jałmużnę, można pomóc nie tylko potrzebującemu, ale i potencjalnemu darczyńcy. Mawiał, że nie obraziłby się, gdyby jakiś – nieznany mu – bogacz z Ameryki (pamiętajmy, że mówimy o czasach poważnej emigracji zarobkowej, która właśnie wytworzyła mit „od pucybuta do milionera”), umierając bezpotomnie, przekazał wszystkie swe bogactwa właśnie jemu. Już on by wiedział, co z tym skarbem zrobić. Jako że jednak nie zanosiło się aż na takie cuda, prosił, prosił i raz jeszcze prosił.

Wielu go wspierało, najbardziej jednak hojnymi darczyńcami okazali się Polacy, choć pamiętać należy, że sami nie byli wówczas w najlepszej sytuacji. Może to właśnie dlatego łatwiej im było wczuć się w trudną sytuację trędowatych podopiecznych ojca Jana? Choć nie cierpieli na tę straszną chorobę, wszak zniewoleni byli w inny sposób, od ponad stu lat żyjąc pod jarzmem zaborców.

Wiele z listów ojca Jana jest ogólnodostępnych. Każdy może je obecnie przeczytać. Jedyne, co trzeba zrobić to wejść na Wikipedię.

Wielu może się dziwić, że niemłody zakonnik, mający już w pewnym sensie ustalone miejsce na ziemi, uczący innych, mający swoje, odpowiedzialne przecież, zadania wywraca swoje życie o góry nogami. Porywa się nie tylko na wyjazd w obce miejsce (pod koniec XIX wieku Madagaskar dla Polaka to był naprawdę koniec świata), ale oddaje się służbie chorym na trąd. Z własnego wyboru. Wbrew temu, że inni mu to odradzają. Czuje, że jest tam potrzebny i oddaje tej misji całego siebie. Bo to nie zadanie do wykonania. To nie cel, który się powinno osiągnąć. To misja. Służba. Do tego potrzebne jest prawdziwe powołanie. Bo „bez powołania ani rusz!” jak mawiał ojciec Jan.

sobota, 17 października 2020

Doktor Wanda Błeńska

 

DOKTA

Ewa Joanna Skalec

 

https://tvn24.pl/poznan/nie-zyje-dr-wanda-blenska-lekarka-i-misjonarka-zwana-matka-tredowatych-miala-103-lata-ra492948-3420501

 

 

 

18 października 2020 roku, w Niedzielę Misyjną, rozpocznie się diecezjalny etap procesu beatyfikacyjnego doktor Wandy Błeńskiej. Do oficjalnego uznania jej za błogosławioną Kościoła katolickiego jeszcze daleko, ale już od dawna wielu uważa ją za świętą. Niejeden miał o niej takie zdanie jeszcze zanim, licząc sobie 103 lata, odeszła do domu Ojca.

 

PIELĘGNOWAĆ WZNIOSŁE MARZENIA

Na świat przyszchodzi w 1911 roku, jako dziecko słabowite, któremu wróżą raczej rychłą śmierć niż długie i – bądź co bądź – aktywne życie. Jako niemowlę zostaje osierocona przez matkę, Helenę, z domu Brunsz. Następnie przychodzi jej rozstać się ze starszą siostrą, która przechodzi pod opiekę rodziny ze strony ojca. Wanda zostaje w domu ze swoim ojcem, Teofilem i ukochanym bratem, Romanem.

Od zawsze wie, czego chce – zostać lekarzem, lekarzem na misjach. Ta jej pewność siebie, upór, zawierzenie wszystkiego Bogu sprawiają, że rozpoczyna studia medyczne w Poznaniu. To jednak wcale nie zbliża jej jeszcze specjalnie do spełnienia marzenia. Na misje wyjeżdżają głównie zakonnice, a Wanda, choć zdecydowana ruszyć w świat, nie zamierza robić tego za wszelką cenę. 

Zanim kończy studia i rozpoczyna pracę w wymarzonym zawodzie, na różne sposoby korzysta z życia studenckiego. Spotkania ze znajomymi, wspólne wycieczki rowerowe, wypady w góry i praca w nowopowstałym (zaledwie rok przed rozpoczęciem przez nią studiów na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego) Akademickim Kole Misyjnym. Na te lata przypada również praca w pierwszym czasopiśmie misjologicznym w Polsce – „Annales Misjologicae” – na różnych stanowiskach, od pakowacza począwszy, na redaktorze skończywszy. Opowiadając o tamtych latach doktor Błeńska zawsze mówiła o nich, że były miłe, piękne, przyjemne. Nigdy nie rozpamiętywała złych momentów, zawsze wysuwała na światło dzienne to, co dobre. I wspominała dobrych ludzi, których spotkała na swe drodze. Była zdania, że „należy mówić o tym, co nas łączy i pamiętać o tym, co dobre. Być krytycznym przede wszystkim wobec siebie”.

Po otrzymaniu dyplomu lekarskiego rozpoczyna się nowy etap życia – pracuje w Toruniu. Najpierw w Szpitalu Miejskim, później w Państwowy Zakładzie Higieny, gdzie pozostanie aż do końca wojny (z krótką przerwą wynikającą z przeprowadzki do Gdyni). W czasie okupacji służy nie tylko jako laborantka i lekarz. Angażuje się w działalność konspiracyjną, zostaje członkiem tajnej organizacji wojskowej „Gryf Pomorski”, uzyskuje nawet stopień porucznika. Jako członek Armii Krajowej w okręgu Pomorze – Puszcza Tucholska Wanda, używająca pseudonimów „Szarotka” i „Grażyna”, zostaje nawet aresztowana i osadzona w więzieniu, najpierw w Toruniu, następnie w Gdańsku. Wykupiona przez współtowarzyszy broni, wraca do Torunia, gdzie w 1945 roku zostaje dyrektorem w Szpitalu Miejskim.

Nawet w tych ciężkich latach wojennych potrafi odnaleźć piękno świata i dobro w ludziach. Choć widziała na własne oczy prawdziwe piekło, lubiła wspominać, jak pewna nieznajoma Niemka podarowała jej pełen koszyk jagód, o których marzył – znajdujący się w niemieckiej niewoli – Roman. Powtarzała zawsze, że wojna nie tylko dzieli, ale i łączy ludzi. Jak ją z tą Niemką, która rozumiała jej ból, bo sama tęskniła za swoim synem, który był w wojsku i o którego się każdego dnia bała.

To właśnie Roman, z którym łączyły Wandę bardzo silne więzi, staje się niejako przyczynkiem do spełnienia tego jej największego marzenia. W roku 1946 ciężko zachorował, a Wanda nie może legalnie dostać się do Niemiec, gdzie przebywał. Postanawia zatem popłynąć do niego, ukryta w budce na węgiel jednego ze statków. I tu znów można przytoczyć ciekawą anegdotę. Niewiele ze sobą bierze, ot, dyplom ukończenia studiów lekarskich, trochę pieniędzy i biżuterii po matce. Zanim się ukrywa, powierza wszystko to, co ma jednemu z marynarzy. Wybiera sobie takiego, który wygląda na najmniej godnego zaufania. Jak mówi: „Gdyby tak tym, co są źli i ponurzy, dać dużo serdeczności, może by i oni z tym kapitałem rozbudzili w sobie serdeczność do drugich.”

Wyrusza zatem w drogę, jak się wówczas zdawało, bez powrotu. Dociera do Romana, wstępuje do II Batalionu Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet w Dywizji gen. Stanisława Maczka, pracuje w szpitalu, odbywa kurs medycyny tropikalnej, a w kolejnym roku przeprowadza się do Anglii, gdzie dalej służy chorym swą medyczną wiedzą i dobrym sercem. Kolejne lata to dla Wandy ciągła praca i nauka, przyjęcie do Królewskiego Stowarzyszenia Medycyny Tropikalnej i Higieny w Londynie, kolejne kursy i dyplomy, które ostatecznie doprowadzają do tego, że w 1950 otrzymuje zaproszenie do pracy w Ugandzie, do której wyrusza w wieku 39 lat, nadal niezamężna i nie należąca do żadnego zakonu. Spełnia się jej największe życiowe marzenie – zostaje świecką misjonarką, lekarką na misjach. Przez kolejne ponad 40 lat służy w Ugandzie. Swoim działaniem, swoją postawą, pracą, codziennością pokazując prawdziwą miłość do drugiego człowieka, prawdziwie chrześcijańską postawę. Motywuje – aż do ostatnich dni swego życia – by podążać za swoimi marzeniami, by nigdy z nich nie rezygnować, jeśli są dobre. By działać, a jednocześnie pozwolić działać Bogu. Bo dobre marzenia właśnie od niego pochodzą. Mawia: „Trzeba pielęgnować swoje wzniosłe marzenia, nagromadzić ich tyle, żeby starczyło na całe dorosłe życie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich. Nawet jeżeli wydają się niemożliwe do spełnienia”.

 

BULUBA

W dniu, w którym wyrusza do Ugandy, zapisuje w swoim pamiętniku, że mimo zmęczenia czysto fizycznego ma w sercu cichą spokojną radość i jest niemal całkowicie szczęśliwa, a nie mając nic, posiada wszystko. Nowy etap życia zaczyna się jednak raczej od niepowodzenia. Pracując w szpitalu, oczekuje na budowę leprozorium w Fort Portal. Niestety, budowa nie dochodzi do skutku i Wanda Błeńska rusza dalej. Trafia do Buluby, gdzie przyjdzie jej spędzić ponad 40 lat życia. Tam zostaje oficjalnie lekarzem trędowatych – co znamienne jedynym lekarzem w ośrodkach w Bulubie i Neyendze, oraz w Buganda i Busoga. Pracuje w krańcowo trudnych warunkach, właściwie prowizorycznych. Nie mając prawdziwego szpitala, nie wspominając już o laboratorium, w którym mogłaby badać pobrane wycinki skóry swych pacjentów. Brakuje wszystkiego, a jednak Dokta, bo tak na nią mówią, robi co może. Robi wiele. Leczy ciała, leczy dusze. Kiedy do Buluby przyjeżdżają leprolodzy, m.in. z Londynu, nie mogą się nadziwić jej zaradności i pomysłowości. A ona otwarcie mówi, czego brakuje, co jest potrzebne, by lepiej służyć chorym. Nigdy jednak o nic nie prosi. Wierzy, że dostanie to, czego potrzebuje. Dzięki uzyskanym w ten sposób funduszom udaje się rozbudować szpital. Ale przecież Afryka nie jest rajem na ziemi, i to nie tylko ze względu na trąd. Opuszczając Polskę doktor Błeńska miała w pamięci pierwszej wojny światowej, wolnej ojczyzny, wojennej i okupacyjnej rzeczywistości i w końcu początków Polski komunistycznej. W Ugandzie przyjdzie jej na przestrzeni spędzonych tam dekad poznać następne totalitaryzmy, przeżyć kolejne wojny, odkryć inne oblicze okrucieństwa. Nigdy jednak nie przestanie walczyć o drugiego człowieka. Nie opuści szpitala i misji, kiedy zagrozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo. W ten sposób prawdopodobnie ją uratuje.

Bada bez rękawiczek. Mówi: „kontakt z chorym odbywa się za pomocą rąk. Chory czuje wtedy, że go akceptuję, że chcę mu pomóc, że nie jest mi obojętny.” Czy boi się trądu? Z pewnością, bo i w pewnym momencie sama zastanawia się, czy się nie zaraziła. Jednak nie zaraża się. Przez ponad 40 lat swej posługi. I to jest argument, którym najlepiej trafia do serc i, przede wszystkim, umysłów chorych i ich rodzin. Twierdzi, że lęk zmniejsza się, kiedy można z pacjentem porozmawiać i go dotknąć. Nie boi się trędowatych. Uważa, że trzeba ich pokochać, a nie się ich bać. Swoją postawą zmienia postrzeganie ludzi chorych na trąd. Bo to ich leczy – ludzi, a nie chorobę, jak słusznie zauważył doktor Norbert Rehlis, współzałożyciel Fundacji Pomocy Humanitarnej Redemptoris Missio.

Szkoli kolejnych lekarzy, pomagając im nie tylko zrozumieć, czym jest trąd, ale również ucząc ich podejścia do pacjenta. W świecie, w którym chorzy na trąd przez wieki byli odrzucani przez otoczenie, często wyrzucani poza granice wiosek, całkowicie pozostawieni samym sobie, Dokta udowadnia, że można żyć razem. Że najważniejsza jest higiena, szybka diagnoza i dobrze dobrana kuracja. Kuracja, która przez pacjenta musi zostać zastosowana zgodnie z zaleceniem lekarza. Co w tamtych warunkach spotyka się z niemałymi trudnościami. Nie wszyscy ufają białej lekarce. Wielu najpierw idzie do szamana. Wielu dzieli swoje leki pomiędzy wszystkich członków domostwa, co owocuje tym, że leki te nie działają na nikogo, gdyż wszyscy przyjmują za małe dawki. Uczy, że ważne jest zaufanie, szczerość i miłość.

Poza pracą polegającą na służbie czysto medycznej, angażuje się, choć w bardzo subtelny sposób, w dawanie świadectwa wiary chrześcijańskiej. Zdaje sobie sprawę, że Ugandyjczycy „patrzą na misjonarzy. I pokochanie chrześcijaństwa albo jego odrzucenie mogło zależeć od tego, co dojrzeli w naszym postępowaniu”. Przybliża do Boga swoim przykładem, czynem, a nie tylko słowem. Jest tolerancyjna zarówno w stosunku do lokalnych wierzeń, jak i wobec tych, którzy nawrócili się na protestantyzm. Dogaduje się, a przynajmniej zawsze stara się dogadać, zarówno z szamanami, jak i protestanckimi misjonarzami, których w okolicy nie brakuje. Zwraca dużą uwagę na silną religijność Ugandyjczyków. Zauważa, że nie tylko wierzą w Boga, ale głęboko są przekonani co do istnienia diabła, choć w „cywilizowanym świecie” wiara w jego istnienie jest coraz mocniej marginalizowania, wręcz wyśmiewana. Afrykańczycy, jak będzie później mówiła, mają to głębokie poczucie, że diabeł istnieje i kusi. Zwraca również często uwagę na to, że bycie na misji to nie tylko praca dla tych ludzi, to przede wszystkim powinna być praca z nimi. Co też często sama doskonale ukazuje. Jednak praca z ludźmi wymaga „tolerancji, cierpliwości i męstwa w posługiwaniu się naszą techniczną i duchową wiedzą.”

Ciężka praca w równie ciężkich warunkach to dla niej chleb powszedni. Uczy okolicznych ludzi, jak walczyć z chorobą, przygotowuje kolejne pokolenia młodych lekarzy i pielęgniarzy. Nie tylko ugandyjskich. Do centrum szkoleniowego, które pewnego dnia otrzyma jej imię, przybywają lekarze z całego świata. A ona przekazuje im wiedzę w najlepszy możliwy sposób – poprzez przykład. Sami pacjenci coraz chętniej pokazują swe rany, blizny i wygojone części ciała. I czują się przy tym wyróżnieni, bo teraz nie tylko nie są już chorzy, ale jeszcze sami mogą innych nauczyć czegoś ważnego.

Choć te cztery dekady są przepełnione bólem, jest w nich również wiele radości. Z wyzdrowienia kolejnych pacjentów. Z narodzin dzieci w rodzinach osób trędowatych. Z coraz lepszych sposobów leczenia. Z powrotów na łono rodzin tych, którzy dotąd byli, z powodu swej choroby, poza marginesem społecznym. Poza tym Dokta zawsze szuka dobrych stron wszystkiego. Pięknych momentów, których pamięć warto pielęgnować. Będzie zatem opowiadała nie o smutku i samotności, ale o tym, jak w ostatniej chwili udało jej się – za wstawiennictwem archanioła Rafała – uniknąć pożarcia przez hipopotama. O tym, jak na drzewie w jej ogrodzie zamieszkał lampart, koło którego musiała kilka razy dziennie przechodzić. O tym, jak zadziwiała żołnierzy, kiedy w trakcie kolejnych konfliktów zbrojnych, w które ta okolica po dziś dzień niestety obfituje, jeździła na motorze. Ona, biała kobieta, biała lekarka, na zwykłym motorze. Bez obstawy.

W ciągu ponad 40 lat spędzonych w Bulubie wielokrotnie stamtąd wyjeżdżała. Brała udział w licznych konferencjach medycznych, odwiedzała ukochaną Polskę, bywała w sąsiednich afrykańskich krajach, szczególnie, kiedy odwiedzał je papież-Polak. I to właśnie on w 1993 roku nazwał ją ambasadorką misyjnego laikatu.

 

W POLSCE

Powrót do ojczyzny zbiega się niemalże ze zmianą ustrojową. Wanda Błeńska ma już swoje lata, a jednak wciąż działa. Nigdy nie próżnowała. Jeszcze pod koniec lat 80. wyjeżdża do Indii, gdzie spotyka się m.in. z Matką Teresą z Kalkuty. Większość czasu w Indiach poświęca pomagając na misji w Puri innemu wielkiemu Polakowi, ojcu Marianowi Żelazko SVD, który pracował tam przez blisko sześćdziesiąt lat. Oto jak ją zapamiętał: „Kaplica. W jednym z kącików, ukryta w ciszy, klęcząca postać. Na podłodze, nie na klęczniku. Długie rozmowy na wyłączność z Panem Bogiem. Moc i siłę właśnie z takiej adoracji musiała czerpać, bo przecież jej życie nie było łatwe”.

W Polsce prowadzi wykłady, m.in. w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Spotyka się ze studentami, z uczniami szkół podstawowych i średnich. Niektóre z tych placówek otrzymują nawet jej imię. Ona jednak, jak to ona, czuje się trochę skrępowana tytułami, wyróżnieniami i wyrazami uznania. Działa, bo tak podpowiada jej serce, bo tego oczekuje od niej Bóg. Uczestniczy w licznych sympozjach i konferencjach. Wspiera duszpasterstwo akademickie i misje. Przypomina również, że „każdy może pomóc. Choćby modlitwą, ona jest bardzo, bardzo wielką pomocą!”

Wśród odznaczeń, które jej przyznano są m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Krzyż Armii Krajowej, Order Uśmiechu, Nagroda im. ks. Piotra Wawrzyniaka w kategorii „Serce Wielkopolski”, Order „Ecce Homo”, Nagroda Honorowa im. Jana Rodowicza „Anody”, medal „Pro Ecclesia et Pontifice”, „Papieski medal Benemerenti”, Order św. Sylwestra. Otrzymała tytuł Doctora Honoris Causa Akademii Medycznej im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Wyróżniano ją w przeróżnych plebiscytach, dzięki czemu zyskiwała tytuł Wielkopolanina roku, Zasłużonego dla Miasta Poznania, Honorowego Obywatela Miasta Poznania, Kobiety roku itd. Jej imię nosi Centrum Szkoleniowe w Bulubie, Akademickie Koło Misjologiczne działające przy Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, kilka szkół różnego szczebla. Już po jej śmierci jej imieniem nazwano jedno z poznańskich rond.

Przy tym wszystkim Wanda Błeńska do końca życia pozostaje pokorną i niewywyższającą się osobą – świecką i niezamężną – dla której najważniejsze jest niesienie pomocy innym. Na łożu śmierci nie prosi o nic, jak tylko o to, by dane jej było jeszcze komuś pomóc.

Jej pogrzeb na poznańskim Cmentarzu Jeżyckim gromadzi tłumy. Poprzedza go Msza święta, której przewodniczy arcybiskup metropolita poznański, Stanisław Gądecki, a homilię wygłasza arcybiskup diecezji warszawsko-praskiej, Henryk Hoser.

 

W BOGU SIŁA

Przez 103 lata swego życia doktor Wanda Błeńska wszystko zawsze zawierzała Bogu. Niczym Jezus umiłowała drugiego człowieka, bo „kochać to znaczy ofiarować siebie”, a „najskuteczniejszym lekarstwem jest miłość”. Głęboko wierzyła, że ufając Bogu zawsze otrzyma się odpowiednie słowa w odpowiednim momencie. Zwracała uwagę, że człowieka leczy się nie tylko badając, podając mu leki, czy operując, ale również modląc się za niego. Niech podsumowaniem będą te jej słowa: „Ilu chorym pomogłam wiedzą lekarską, a ilu wymodliłam, tego nie wiem... Dowiem się dopiero na drugim świecie.” Dzisiaj Wanda Błeńska już wie.