18 sierpnia 2002 roku na krakowskich Błoniach miała miejsce beatyfikacja polskiego jezuity, ojca Jana Beyzyma. Człowieka nazywanego polskim Samarytaninem, ojcem trędowatych, który oddał swe życie – w każdym sensie tego wyrażenia – niesieniu pomocy najbardziej potrzebującym, odtrąconym, wyrzuconym poza margines „czarnym pisklętom” z Madagaskaru.
POLSKA DROGA NA CZERWONĄ WYSPĘ
Urodził się w Beyzymach Wielkich na Wołyniu, 15 maja 1850 roku. Kiedy wybuchło powstanie styczniowe był jeszcze nastolatkiem, nie brał udziału w walkach. Mimo to był bezpośrednim ich świadkiem. Dom, w którym wówczas mieszkał, spalili Kozacy. Ojciec, zaocznie skazany przez carską władzę na śmierć, musiał ratować się ucieczką. Cała odpowiedzialność za rodzinę spadła wówczas na pierworodnego syna, Jana.
Nauka w kijowskim gimnazjum zakończyła się podjęciem decyzji o wstąpieniu do zakonu. Za zgodą i błogosławieństwem ojca, który wciąż przebywał na wygnaniu w Austrii, Jan udał się do Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie został przyjęty do jezuickiego nowicjatu. Miał wówczas dwadzieścia dwa lata i od samego początku pomagał najbardziej potrzebującym. Jednocześnie opiekował się młodzieżą i studiował. W wieku trzydziestu jeden lat przyjął święcenia kapłańskie.
Przez kolejne niemal dwie dekady przebywał w Tarnopolu, Krakowie, Chyrowie. Uczył francuskiego i rosyjskiego, zajmował się lecznicą. Kształcił innych, ale i kształtował własnego ducha. Rzeźbił w drewnie.
Wciąż jednak nie czuł się spełniony. Choć na niedomiar zadań nie mógł narzekać, wciąż było mu mało. Kiedy zakiełkowała myśl o wyjeździe na misję, trudno orzec. Napisał jednak do generała zakonu list, w którym prosił o możliwość udania się na misję w Indiach. O tym marzył. O pomocy tym wszystkim, którzy zostali wyrzuceni poza margines społeczny. Mówił, że trąd mu niestraszny, kiedy ludzie żyją w nędzy i cierpieniu. Po długim czasie oczekiwania, otrzymał wreszcie odpowiedź… ostatecznie jednak negatywną. Miał już 48 lat, nie znał angielskiego. Indie były dla niego nieosiągalne. Pojawiła się jednak alternatywa. Tak oto 17 października 1898 roku wsiadł na statek płynący do Marsylii i wyruszył w podróż na czerwoną wyspę, na Madagaskar.
DROGA PRZEZ MĘKĘ
Już lądowanie na Madagaskarze okazało się problematyczne, ponieważ statek przypłynął do innego portu, niż było zaplanowane. Dla ojca Jana oznaczało to znacznie dłuższą i trudniejszą wędrówkę, razem z całym dobytkiem, który wziął ze sobą z Polski. Razem z tragarzami pokonywali kolejne kilometry w spiekocie, w ciężkich warunkach. Męczył ich nie tylko upał, ale i wszędobylskie pchły afrykańskie – paskudne stworzenia, które od samego początku ojciec Jan znienawidził. Na dodatek misjonarza dopadła jeszcze febra.
Cel jego podróży Ambahvoraka, okazał się doprawdy nędznym miejscem. Ojciec Beyzym miał łzy w oczach, gdy po raz pierwszy zobaczył, w jakiej biedzie żyją, czy raczej egzystują, chorzy na trąd. Schronisko trudno było nazwać choćby barakiem, bo poza dachem nie było w nim nic. W deszczowe dni chorzy leżeli w błocie, w suche, na wyschniętej ziemi. Dostawali codziennie odrobinę ryżu – litr ryżu na człowieka na cały tydzień. I kawałek płótna, które służyło im za całe odzienie. A jednak przywitali swego nowego białego księdza, mompera vazaha, z radością. W końcu w kościółku będą odprawiane regularne msze, mówili… W schronisku mieszkało bowiem całkiem sporo katolików, dla których posługa przyjeżdżających co jakiś czas księży nie była wystarczająca.
Przygotowanie do dokonania zmian trwały i końca nie było widać. Życie, a przede wszystkim ludzie, rzucali jezuicie mnóstwo kłód pod nogi. Nie wszystkim podobało się, że schronisko dla trędowatych ma znajdować się tak blisko nich. W końcu trądu wszyscy się bali, nie rozumiejąc go zupełnie. I, prawdę powiedziawszy, trudno się ówczesnym ludziom dziwić, ponieważ trąd był chorobą zbierającą naprawdę okrutne żniwo i zupełnie nie umiano z nim jeszcze walczyć. Jedyne, co mógł zrobić drugi człowiek, to być przy chorym, zmieniać opatrunki, karmić i pocieszać. Tym właśnie zajmował się ojciec Beyzym.
Widziano go na nocnych czuwaniach przed Najświętszym Sakramentem. Wiedziano, że pościł trzy razy w tygodniu. Przy tym wszystkim uczył się malgaskiego, co było dla niego nie lada wyzwaniem. Nie poddawał się jednak, choć nauka przysporzyła mu naprawdę wielu problemów. W końcu mógł porozumiewać się ze swoimi podopiecznymi, ze swoimi „czarnymi pisklętami”, jak o nich mówił i pisał w licznych listach.
Słał pokorne prośby o pomoc do Pana Boga i Przenajświętszej. Do Czarnej Madonny, którą otaczał szczególną czcią. Jako wyśmienity rzeźbiarz, wykonywał swą pracę artystyczną. Spod jego zdolnych dłoni wychodziły ramy do obrazów, stacje drogi krzyżowej, a nawet przepiękne tabernakulum. Rzeźbił już zresztą w Polsce, między innymi w Chyrowie i ten swój talent i pasję zabrał ze sobą na Madagaskar. Rzeźbiąc zranił się nie raz, nigdy jednak nie narzekał na ból jako taki – problemem było to, że zraniona ręka nie mogła dalej rzeźbić, musiała odpoczywać, a ojciec Jan nie mógł wówczas pracować. Nie narzekał też zresztą na niewielkie porcje jedzenia, a wręcz często dzielił się swoimi mizernymi posiłkami z bardziej potrzebującymi. Co wcale nie znaczy, że nie lubił jeść. Kiedy pewnego dnia dotarła do niego z Polski paczka, w której znalazł kaszę gryczaną, zajadał się nią jak największym smakołykiem. Mówił, że bez kaszy jakoś mu smutno na Madagaskarze. Jednak przy całym swoim zamiłowaniu do smacznego jedzenia, wielokrotnie kładł się spać głodny, bo swój ryż oddał chorym, którymi się opiekował.
Pewnego dnia przyszło mu się jednak pożegnać ze schroniskiem. Władze zadecydowały, że miejsce to jest nieodpowiednie – nie ze względu na samych trędowatych, ale na opór okolicznych mieszkańców, którym takie towarzystwo było nie w smak. Ojciec Beyzym powędrował więc przez dżunglę do Marany, gdzie miał w końcu ziścić swoje marzenie. Tam już służyły siostry ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny i tam rozpoczął budowę nowego schroniska. Schroniska, które wielu ówczesnych – zarówno chorych na trąd, jak i zdrowych – uważało za prawdziwy pałac.
CZARNA MATEŃKA I CZARNE PISKLĘTA
Choć pochodził z dobrego domu i miał kochających rodziców, to najważniejsza była dla niego Matka Boża. Jego ukochana Mateńka z Częstochowy. Udając się w podróż na czerwoną wyspę zabrał oczywiście jej wizerunek. Był jego największym, najcenniejszym skarbem, czego nie ukrywał. Miłość do Matki Bożej Częstochowskiej przekazywał również Malgaszom. Dziwili się początkowo jak to możliwe, że matka białego ojca jest czarna. Szybko jednak pokochali ją szczerze, nie tylko dlatego, że była tak do nich podobna – ciemnoskóra i z poranioną twarzą.
W Maranie ojciec Jan stworzył dla swej ukochanej Mateńki prawdziwie rajski ogród. Rosły w nim m.in.… astry, lewkonie, goździki, kwitnące na różowo brzoskwinie, białe lilie i błękitne jakarandy. Nasiona wielu z tych kwiatów otrzymał w paczce z Polski, i choć nie mógł być pewien, że urosną na tak innej od polskiej, malgaskiej ziemi, poświęcał im wiele czasu. Ogrody Najświętszej Panienki były nie tylko prezentem dla Niej, ale i najlepszym „dowodem” dla miejscowych, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli tylko zawierzy się swe problemy i marzenia Matce Chrystusowej.
Miłość do Przenajświętszej Panienki szła w parze z miłością do bliźniego. Całe swe życie, zgodnie z naukami Pisma Świętego, poświęcał ojciec Jan swoim czarnym pisklętom. Nie tylko dzielił się swymi, i tak już skromnymi, porcjami pożywienia. Zdarzało się nawet, że „okłamywał” ich, mówiąc, że nie jest głodny, a sam kładł się spać mając za kolację jedynie kubek herbaty. Opatrywał ich rany, czuwał przy nich, modlił się z nimi i za nich, odprawiał Msze święte. Uczył katechizmu, udzielał sakramentów. Starał się, jak umiał, ulżyć im w cierpieniach i pokazać, że choć częściowo mogą „normalnie” żyć. Kiedy zobaczył, że nie jedzą, ponieważ nie są w stanie utrzymać łyżki, opracował i wykonał dla swych podopiecznych protezę, w której zamiast dłoni była łyżka właśnie.
Nic dziwnego, że za te wszystkie dobrodziejstwa i prawdziwą braterską miłość Malgasze swego białego księdza bardzo kochali. Jakiś czas po tym, jak przeniósł się do Marany, pojawili się w jego domu niespodziewani goście. Byli to jego podopieczni z Ambahivoraki. Dla ojca Jana podróż przez dżunglę była trudnym wyzwaniem, dla nich – właściwie niemożliwym. Pokonali, często z poranionymi chorobą nogami, ledwie nimi powłócząc, niemal czterdzieści kilometrów, by znów być razem ze swym mompera vazaha. Grup takich przybyło potem więcej. Miłość pokonała wszelkie przeciwności. Sam ojciec Beyzym nie mógł się temu nadziwić.
Jezuita pokochał swoje „czarne pisklęta” i za nie, za ludzi, których uznał za swych braci, oddał życie. Ciężka praca w niełatwych warunkach, w trudnym dla niego klimacie, chronicznie niedożywienie spotęgowane jeszcze dzieleniem się swoimi posiłkami z tymi, których uznał za bardzie potrzebujących. Ciągłe czuwanie przy chorych, budowa schroniska, szpitala, kościoła. Niewyspanie, długie modlitwy na kolanach. Wszystko to powodowało upadek na zdrowiu, niemłodego już przecież, zakonnika. Kiedy rozchorował się naprawdę porządnie jego „czarne pisklęta” rozpoczęły szturm do nieba. Już wcześniej ojciec Jan nie mógł mieć wątpliwości, że jego ewangelizacja ma głęboki sens, często widział jej owoce, choćby na niedzielnych mszach świętych. Teraz jednak modlitwom, zanoszonym, co oczywiste, głównie do Czarnej Mateńki, nie było końca. Madonna jednak postanowiła zabrać ziemskiego syna przed oblicze Syna z niebie. 2 października 1912 roku, w święto Aniołów Stróżów, ojciec Jan Beyzym po raz ostatni zamknął oczy. Od świtu mógł już oglądać Boga.
Nad wystawionym ciałem ukochanego białego księdza ustawiono obraz Matki Bożej z Częstochowy. W kościółku unosił się zapach białych lilii. Tych samych, których cebulki ojciec Jan sprowadził z Polski, które pielęgnował dla Maryi. Podopieczni ojca Beyzyma, niezależnie od wszelkich dolegliwości, pojawili się na czuwaniu i pięknie odśpiewali mu „Ave Maria”, jego ukochaną modlitwę.
Na grobie ojca Jana zasadzono lilie, które – wbrew wszelkim przeciwnościom losu, kiepskiej glebie i niesprzyjającemu klimatowi – kwitły aż do dnia, gdy 8 grudnia 1993 dokonano uroczystej ekshumacji doczesnych szczątków ojca Beyzyma.
„BEZ POWOŁANIA ANI RUSZ”
Ojciec Jan nigdy nie bał się prosić. Może dlatego, że przecież prosił nie dla siebie. Czy było mu w związku z tym łatwiej, czy trudniej, ciężko orzec. Wiadomo jednak, że prośby słał zarówno ustnie, jak i pisemnie. Przebogaty jest zbiór korespondencji, zarówno z jego ojcem, jak i z przełożonymi zakonu. Wiele listów słał już z Madagaskaru do „Misji Katolickich”, z prośbą o ich publikację. W ten sposób pozwalał czytelnikom lepiej poznać swoją pracę i warunki, w jakich żyją jego podopieczni. I prosił o pomoc. O pieniądze, o żywność, o środki higieniczne, o leki. A czasami o… nasiona i sadzonki kwiatów, które zamierzał hodować w ogrodach w pobliżu kościółka.
Ojciec Jan był zdania, że jałmużna to łaska. O łaskę zaś należy się modlić. Prosząc o jałmużnę, można pomóc nie tylko potrzebującemu, ale i potencjalnemu darczyńcy. Mawiał, że nie obraziłby się, gdyby jakiś – nieznany mu – bogacz z Ameryki (pamiętajmy, że mówimy o czasach poważnej emigracji zarobkowej, która właśnie wytworzyła mit „od pucybuta do milionera”), umierając bezpotomnie, przekazał wszystkie swe bogactwa właśnie jemu. Już on by wiedział, co z tym skarbem zrobić. Jako że jednak nie zanosiło się aż na takie cuda, prosił, prosił i raz jeszcze prosił.
Wielu go wspierało, najbardziej jednak hojnymi darczyńcami okazali się Polacy, choć pamiętać należy, że sami nie byli wówczas w najlepszej sytuacji. Może to właśnie dlatego łatwiej im było wczuć się w trudną sytuację trędowatych podopiecznych ojca Jana? Choć nie cierpieli na tę straszną chorobę, wszak zniewoleni byli w inny sposób, od ponad stu lat żyjąc pod jarzmem zaborców.
Wiele z listów ojca Jana jest ogólnodostępnych. Każdy może je obecnie przeczytać. Jedyne, co trzeba zrobić to wejść na Wikipedię.
Wielu może się dziwić, że niemłody zakonnik, mający już w pewnym sensie ustalone miejsce na ziemi, uczący innych, mający swoje, odpowiedzialne przecież, zadania wywraca swoje życie o góry nogami. Porywa się nie tylko na wyjazd w obce miejsce (pod koniec XIX wieku Madagaskar dla Polaka to był naprawdę koniec świata), ale oddaje się służbie chorym na trąd. Z własnego wyboru. Wbrew temu, że inni mu to odradzają. Czuje, że jest tam potrzebny i oddaje tej misji całego siebie. Bo to nie zadanie do wykonania. To nie cel, który się powinno osiągnąć. To misja. Służba. Do tego potrzebne jest prawdziwe powołanie. Bo „bez powołania ani rusz!” jak mawiał ojciec Jan.