Dune fairytales

czwartek, 22 maja 2014

Niezapomniane spojrzenie by Ewa Chani Skalec



            Na ławce w parku siedzi przestraszona dziewczyna, do której podchodzi uśmiechnięte dziecko. Trzyma w ręce balony – cztery Teletubisie oraz trzy jajowate – niebieski, żółty i różowy w białe grochy. To ten ostatni powoduje, że dziewczyna wraca myślami do tamtego strasznego dnia z przed lat.
            Właśnie obchodziła w weekend dwunaste urodziny. Rodzice wyprawili jej niemałe przyjęcie – był pokaz zaprzyjaźnionego pana z cyrku, mnóstwo konfetti, olbrzymi, trzypiętrowy tort z najnowszym modelem lalki Barbie na szczycie oraz wszystkie jej koleżanki ze szkoły. Nie chciała zapraszać żadnych chłopaków – denerwowali ją, ponieważ nie zwracali na nią uwagi. Miała długi rudy warkocz i piegi, co było powodem do szyderstw, szczególnie do czasu, kiedy nosiła aparat na zębach. W każdym razie przyjęcie się udało i mile je wspominała.
            Szła do szkoły. Był wtorek, za kwadrans dziewiąta. Padał śnieg. Straszliwie nie lubiła zimy – marzyła o tym, że pewnego dnia, gdy dorośnie, wygra w Lotto i wyprowadzi się do jakiegoś ciepłego kraju, gdzie śnieg będzie podziwiała jedynie w filmach o Bożym Narodzeniu i na kartkach świątecznych. Chcąc zapomnieć o przenikliwym zimnie i białym puchu skrzypiącym pod butami, wspomniała stos kolorowych pudeł z prezentami urodzinowymi. Stały cały czas w jej pokoju, część z nich nawet jeszcze nie rozpakowanych. Dawkowała sobie przyjemność. Nie wyrzuciła też balonów, które przyniósł pan Władek. Najbardziej podobał jej się ten w kształcie wielkiego niebieskiego słonia i ten różowy w białe grochy. Uwielbiała różowy. Z uśmiechem na twarzy spojrzała na pokryte śniegiem krzaki na skwerku koło szkoły. Jej uwagę przykuło coś czerwonego. Podeszła bliżej…
             – Proszę pani, potrzyma mi pani na chwilę balony? – pyta chłopiec, cały czas uśmiechając się do niej. Dziewczyna wraca do teraźniejszości. – Rozwiązał mi się but, a nie chcę, żeby odleciały.
            Bierze od niego związany pęk sznurków i przypatruje się kolorowym gumowym Teletubisiom. Stara się wyrzucić z pamięci tamten dzień, ale ciągle do niej wraca. Nie tylko widok, ale ten nieprzyjemny, słodkawy zapach, który poczuła, kiedy znalazła się obok ciała kilkuletniego dziecka. Minęło piętnaście lat, a ona nie może tego zapomnieć. Chłopiec wyciąga rękę i grzecznie dziękuje za pomoc. Dziewczyna odwzajemnia uśmiech i wstaje. Wkłada ręce do kieszeni – poczuła przeraźliwe zimno, a po plecach przeszedł ją dreszcz.
            Tamtej zimy rodzice postanowili przeprowadzić się do innego miasta, kiedy dotarło do nich, że córka nie poradzi sobie z tymi wspomnieniami tak długo, jak nie zmieni otoczenia. Przenieśli się, poszła do nowej szkoły, poznała nowych ludzi. Skończyła studia, zaręczyła się, zerwała zaręczyny, znów niedawno zaczęła się z kimś spotykać. Ma świetną pracę z niezłymi perspektywami – ogólnie większość znajomych jej zazdrości i właściwie ich rozumie. Chętnie jednak oddałaby te wszystkie sukcesy za możliwość wymazania z pamięci tamtej śnieżnej zimy. Znów czuje ciarki na plecach, mimo że jest środek lata, a drzewa i krzewy zielenią się, w niczym nie przypominając tamtych…
            Nie miała siły krzyczeć, ani płakać. Stała tak, nie wiedząc, ile czasu upłynęło. Później dopiero do niej dotarło – kiedy weszła do szkoły i opowiedziała o wszystkim panu woźnemu. Była już prawie dziesiąta, co oznaczało, że z nieżywym dzieckiem spędziła około godziny. Nie znała tego chłopca, nie mogła jednak oderwać wzroku od jego pustych oczodołów. Ktoś zamordował tego małego z bestialskim okrucieństwem…
            To dlatego chciała zostać psychiatrą – miała nadzieję, że może pewnego dnia uratuje jakieś bezbronne dziecko przed takim potworem, którego wcześniej wyleczy z jego przypadłości. Marzenia ściętej głowy. Minęło jej, kiedy zrozumiała, że świat działa nieco inaczej. Ostatecznie pracuje dzisiaj w jednym z lepszych laboratoriów w kraju i próbuje pomóc organom ścigania łapać złoczyńców. Dopiero niedawno poznała finał straszliwej historii z przed lat. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że poprosiła o te akta, ponieważ wiązało ją cokolwiek z tym nieszczęsnym dzieckiem.
            Miał siedem lat. Imię – Krzysztof. Jesienią zaczął chodzić do szkoły. Właściwie nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego był w tym parku – rodzice osobiście zaprowadzili go do szkoły i zostawili w holu. Najwidoczniej morderca go stamtąd wywabił. Czym? Nie wiadomo. Grunt w tym, że mały Krzyś został straszliwie pobity i wykorzystany seksualnie. Wtedy się o tym nie mówiło, ale w aktach sprawy znalazła wszystkie szczegóły. Kiedy oprawca dostał, czego chciał, uderzył chłopca czymś tępym w tył głowy, a następnie wyłupił mu oczy i – również dość tępym – nożem wyciął język. Minęły prawie dwa lata zanim udało się odnaleźć sprawcę tego okrucieństwa. Kolejne dwa razy tyle zanim został skazany i osadzony w więzieniu. Myślała nawet swego czasu, że chciałaby go odwiedzić i na własne uszy usłyszeć, dlaczego to zrobił. Nie znalazła jednak w sobie tyle odwagi.
            Rozgląda się wokoło – przypomniała sobie, dlaczego w ogóle tu przyszła. Od kilku tygodni miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Cały czas czuła na sobie czyjś wzrok. Dostawała głuche telefony. Miała nadzieję, że na otwartej przestrzeni łatwiej wyśledzi prześladowcę, jednak nikt nie wydawał się jej podejrzany. Kręci głową – chyba to początki jakiejś paranoi. Wzdycha, kolejny raz rozgląda się po zielonych alejkach i kieruje się w stronę bloku, w którym wynajmuje duże, ładne mieszkanie.
            Miał na imię Stefan. Był blacharzem. Dużo palił, lubił sobie popić. Bił żonę. Miał dwoje dzieci, które tłukł równo, a opieka społeczna nie potrafiła sobie z nim poradzić. Chodził na wolności, raz po raz spędzał noc w izbie wytrzeźwień, albo w areszcie – za jakieś drobne kradzieże papierosów, czy wódki z monopolowego na tym, czy tamtym osiedlu. Sąsiedzi na niego narzekali, żona goniła za nim ze ścierą, a dzieciaki uciekały, gdzie pieprz rośnie, kiedy napity ojciec wracał do domu. Rodzina ździebko patologiczna, nawet jak na standardy – zrujnowanej od czasów drugiej wojny – kamienicy, w której mieszkali. Można się było po nim wiele spodziewać, ale z pewnością nikt nie posądzał go o takie okrucieństwo.
            Zamknęli go kilka dni po zabójstwie małego Krzysia. Przyznał się do winy. Dlaczego? Któż to wie. Jego odciski palców znaleziono na kurtce i rękawiczkach chłopca, co naprowadziło śledczych na pierwszy trop. Długo się upierali, że to musi być Stefan. Kiedy w końcu – po trzech miesiącach – do nich dotarło, że w areszcie siedzi niewłaściwy człowiek, wściekali się, że stracili sporo cennego czasu. Dostał karę w zawiasach za utrudnianie śledztwa. Zrozpaczeni rodzice wydzwaniali na komisariat niemal codziennie, podsyłali informacje dotyczące sąsiadów, którzy nie lubili dzieci i ludzi, którzy w jakikolwiek sposób im podpadli.
          Matka Krzysia całymi godzinami siadywała na ławce pod szkołą i obserwowała wszystkich mężczyzn, czy któryś może się z czymś nie zdradzi. Nic z tego. Czas mijał, wynajęła nawet prywatnego detektywa, który również niczego nie odkrył. Upłynął rok, a sprawa stała w miejscu. Stefana w tym czasie zamykali sześć, czy siedem razy, ale nigdy nie wyjaśnił, dlaczego przyznał się do tamtej zbrodni.
        Dziewczyna przeszła przez ulicę w ostatniej chwili. Jeszcze dobrze nie weszła na chodnik, kiedy zapaliło się czerwone światło. Słyszy, że kierowca nadjeżdżającego samochodu trąbi. Na pewno nie na nią. Ogląda się mimochodem za siebie – jakiś wariat wbiegł na jezdnię na czerwonym. Nie zwraca na niego specjalnie uwagi – jeśli nie przestanie z tą obsesją – oszaleje. Przypomina jej się, że musi jeszcze kupić pomidory na sos. Jutro odwiedzają ją rodzice i zaplanowała lasagnę. Wstępuje do sklepu i przy okazji kupuje jeszcze gazetę. Wariat z przejścia dla pieszych cały czas podąża jej śladem. Dziewczyna powtarza sobie w myślach, że to prawdopodobnie mieszkaniec któregoś z okolicznych bloków, a ona już kompletnie oszalała. Płaci szybko – jak dobrze, że ma już kartę zbliżeniową. Wychodzi i ogląda się za siebie, kiedy drzwi się zamykają. Wariat zniknął gdzieś w labiryncie półek.
            Spogląda na zegarek – za kwadrans dziewiętnasta. Ten przeklęty kwadrans – męczy ją i dręczy od tamtej zimy. Znów natłok wspomnień, tyle, że już nie z tamtego poranka, ale z dnia, kiedy – niecały rok temu – przeglądała akta sprawy. Zastanawiało ją, dlaczego policjanci nie sprawdzili wszystkich tych najbardziej logicznych tropów. Owszem odciski palców mogły być niezbitym dowodem, ale okazały się jedynie przypadkowe – po prostu Stefan szarpnął kiedyś małym Krzysiem, kiedy ten chciał się bawić z jego synkiem. Zwyczajny przypadek.
          Matka zamordowanego chłopca straciła już wszelką nadzieję na pojmanie sprawcy zbrodni. Przestała wysiadywać pod szkołą, w zasadzie nie wychodziła z domu. Powoli zaczęła pogrążała się w szaleństwie i coraz trudniej było się z nią porozumieć. Policja w końcu się poddała – w nadziei, że kiedyś jakiś przypadek, szczęśliwe zrządzenie losu naprowadzi ich na nowe ślady, odłożyli teczkę chłopca na stertę tych niewyjaśnionych zagadek kryminalnych. Ojciec przez krótki czas nachodził komisariat i żądał ponownego wszczęcia postępowania, jednak bezskutecznie. Nie było niczego, co by wskazywało na jakiegokolwiek innego sprawcę.
            Nagle przełom – pewnego dnia jeden z funkcjonariuszy zaprosił na obiad kolegę. Nie widzieli się już jakiś czas – właściwie od dnia zabójstwa Krzysia. Tak jakoś wyszło – kolega jest z innego miasta, rzadko przyjeżdża. Właśnie tamtego ranka wracał do domu. Przejeżdżał koło szkoły, mijał park. Widział małego chłopca w zielonej kurtce i żółtej czapce z olbrzymim pomponem. Krzysiu – przyszło na myśl policjantowi. Wypytał więc kolegę o szczegóły i zadzwonił do przełożonego.
            Dzwoni komórka. Dziewczyna odbiera, wyrwana z przemyśleń. To mama – chce potwierdzić, że jutrzejszy obiad jest aktualny. Oczywiście, że tak. Rozmawiają jeszcze chwilę i dziewczyna nie zauważa, że wariat z przejścia dla pieszych znów znalazł się w pobliżu i bacznie ją obserwuje. Z resztą nawet, gdyby zauważyła, z pewnością skarciła by się w myślach za zbyt częste oglądanie serialu CSI i to, że uwielbia teorie spiskowe. Kończy rozmowę i podchodzi jeszcze do kiosku, żeby kupić bilety na tramwaj. Chce zabrać rodziców na małą wycieczkę, a samochód popsuł się kilka dni temu i nie zdążyli go jeszcze naprawić.
            Na komisariacie popłoch. Jak mogli o tym nie pomyśleć? Jak mogli nie zauważyć? Nie dopytać… Przesłuchali wszystkich sąsiadów. Sprowadzili dziadków chłopca. Rozmawiali z nauczycielami, z woźnym, z dziećmi ze szkoły i z podwórka. Setki godzin spędzili na rozmowach z rodzicami i nic. Czy to w ogóle możliwe?
        Dziewczyna przypomina sobie wpięte w aktach zdjęcie. Przedstawia trzydziestodwuletniego mężczyznę – przystojnego bruneta o błękitnych oczach. Myśli o własnym ojcu – tym starszym panu, który jutro znowu będzie narzekał, że jego jedyna córeczka woli kuchnię włoską od polskiej i że nie ma już w naszym kraju prawdziwych patriotów. Kocha go i wie, że zawsze chciał dla niej jak najlepiej – zawsze ją wspierał i zachęcał do rozwoju i dążenia za marzeniami. To on podjął natychmiastową decyzję o przeprowadzce tamtej zimy.
            Ojciec Krzysia został zaproszony na komisariat. Niczego z pewnością nie podejrzewał. Być może to nieetyczne ze strony komendanta, ale za bardzo obawiał się, że mężczyzna coś wykombinuje. Zwodził ich przecież już wystarczająco długo. Zaczęło się przesłuchanie. Facet chyba zaczął się domyślać, że nie jest już traktowany, jak poszkodowany, ale podejrzany. Zapytał nawet, czy powinien zadzwonić po adwokata. Przesłuchujący go policjant kiwnął głową. Zarządzono przerwę. W końcu pojawił się na posterunku starszy pan, adwokat z wieloletnim stażem, znany przez funkcjonariuszy jako ten, którego zatrudnia się do z góry przegranych spraw. Tym razem nie uda mu się wybronić klienta. Policjanci mieli zeznanie świadka, który poznał mężczyznę z fotografii. To oczywiste, że jego odciski palców były na ubraniu synka – będzie się pewnie bronić. Ale się nie bronił. Siedział cicho i pozwolił adwokatowi na upieranie się, że jego klient jest niewinny i policja będzie musiała wypłacić mu słone odszkodowanie za zniesławienie. 
         Starszy pan okazał się za słaby na dowody, które prokuratura postawiła ojcu Krzysia. Matka chłopca wyszła z domu i na wieść o tym, co się wydarzyło… rzuciła się do rzeki i utopiła. Małżonek nie uronił po niej ani jednej łzy. Siedział, wpatrując się w jakiś nieistniejący punkt, nie odzywał, nie bronił. Na rozprawie też odpowiadał jedynie zdawkowo na część pytań. Prokurator postawił sobie jednak za punkt honoru, by dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się tamtego strasznego poranka i dlaczego pan Andrzej zamordował własne dziecko, nie wspominając już o tym, że zgwałcił małego Krzysia i straszliwie go okaleczył po śmierci.
           Dziewczyna w końcu dochodzi do drwi wejściowych na klatkę. Szuka kluczy w przepastnej torebce, znów zastanawiając się, dlaczego w końcu nie kupi sobie jakiejś mniejszej. Odpowiedź – jak co dzień – prosta: w mniejszej wszystkiego nie pomieści. W końcu odnajduje zgubę, do której przypięty jest pluszowy niebieski słoń. Wchodzi na klatkę i otwiera skrzynkę. Rachunek za komórkę, reklama pizzerii, którą niedawno otworzyli na sąsiednim osiedlu i szara koperta bez nadawcy. Zdziwiona rozdziera ją, kierując się w stronę windy.
            Kiedy postanowiła się tu przeprowadzić, wolne było jedynie mieszkanie na siedemnastym piętrze, a na windzie znowu wisi karteczka z informacją, że dźwig uszkodzony. Za co ona płaci taki wysoki czynsz, skoro co drugi dzień musi wdrapywać się resztką sił do własnego mieszkania? Wyjmuje z koperty zapisaną drobnym maczkiem kartkę A5 i zaczyna czytać. Powoli, oddychając coraz szybciej, czuje, że to nie schody ją dzisiaj zmęczą, ale ten list…
„Szukała mnie pani, nie wiem, po co, ale mam swój rozum. Nie jest pani dziennikarką. Już to sprawdziłem. Nie szuka pani sensacji. Może się mylę… chyba jednak nie. Długo czekała pani na możliwość przejrzenia moich akt, czy może raczej akt Krzysia. Ciekawi mnie, czy powiedziała im pani, że to pani go wtedy znalazła. Jak się pani czuła tamtego ranka, pani Matyldo? Ile miała pani lat? Dwanaście, no tak! Nic pani wówczas nie rozumiała. Głupi dzieciak, ot tyle. Jak Krzysiu. Też nie wiedział, co się z nim stanie, kiedy wyszliśmy ze szkoły. Powiedziałem mu, że jestem dumny z jego piątki z plastyki. Durny chłopak. Myślał, że pójdziemy do parku i kupię mu gorącego gofra, posiedzimy sobie chwilę na ławeczce i z powrotem odprowadzę go do szkoły. Z resztą, jak mógłby być mądry – miał za matkę kretynkę. Tyle lat ze mną spędziła i nie przyszło jej do głowy, że nie znoszę tego straszliwego bachora! Dlaczego to zrobiłem? Miałem go dosyć. Te jego płacze, że tęskni za mamusią. Te jego piątki i szóstki, którymi się chwalił. I moja żoneczka, która świata poza nim nie widziała. Odkąd tylko się urodził, przestała w ogóle zauważać moje istnienie. Zbyt długo nie miałem pociechy z żony. Potrzebowałem się rozładować. Udało się, chociaż chyba mogłoby być przyjemniej. Wybrałem złą porę roku, mój błąd. Oczy i język? Te cholerne łzy z oczu i ten skomlący głos. Nie mogłem już wytrzymać, musiałem się ich pozbyć. Brzydzi się pani? Dobrze. Niech się pani brzydzi. Trzeba było zapomnieć i mnie nie szukać. Teraz ja znalazłem panią. Jak się podoba?”
            Dziewczyna odczytuje ostatnie zdanie na głos, szeptem. Ręce jej się trzęsą, a na twarzy jest blada, jak śnieg tamtej zimy. Ściska ją w żołądku, a w oczach ma łzy.
           – Nie ma się co mazgaić. Nie lubię beks – słyszy nagle szorstki męski głos. Podnosi głowę znad kartki papieru i upuszcza zakupy. Chciałaby uciec, ale paraliżuje ją strach. Nie wydawało jej się – wariat z przejścia dla pieszych ją prześladuje. Teraz wyraźnie widzi jego twarz i wie, że to ojciec małego Krzysia. – Niech się pani nie boi, pani Matyldo. Chciałem tylko zobaczyć pani minę, nic pani nie zrobię. Już sobie idę. Miłego dnia – dodaje na koniec i ją wymija.
            Powoli schodzi, nie obracając się w jej stronę. Dziewczyna trzęsie się cała i nie może uwierzyć, że to nie senny koszmar. Przez ostatnie piętnaście lat prześladowały ją puste oczodoły Krzysia. Od dziś z pewnością dołączą do nich błękitne oczy jego ojca-mordercy.

środa, 21 maja 2014

Moje myśli, lekko nieuczesane, w poszukiwaniu wolności...



Pierwsze, co zwróciło moją uwagę w tekście Władysława Stróżowskiego „Wolność i wartość” to stwierdzenie, że nie jesteśmy samotną wyspą. Od razu przypomniała mi się, z zajęć prowadzonych w przedszkolu, metoda integrująca grupę, nazywana właśnie „Wyspą”. Metoda ta doskonali  kontakty interpersonalne i pobudza aktywność twórczą. Aby zastosować tę metody należy przybliżyć uczniom pojęcie „wyspy”. Następnie nauczyciel rozdaje małe, kolorowe kartony, na których uczestnicy zajęć rysują swoją wyspę i zaznaczają jej granice. Kolejne zadanie to narysowanie atrakcji znajdujących się na wyspach zgodnie z nadanymi nazwami. Potem każdy uczestnik opowiada o niezwykłościach znajdujących się na jego wyspie w taki sposób, żeby zainteresować nią swoich kolegów. Na zakończenie można łączyć je w archipelagi ze względu na nazwy, atrakcje, itp. Można także wklejać je na niebieskie arkusze symbolizujące morze lub tworzyć dowolne połączenia, które zaproponują uczniowie. Właśnie to łączenie wysp uznałam za najważniejsze w tej metodzie, szczególnie, że porusza to temat wolności, jak i poczucia życia we wspólnocie.
Wiele razy jest poruszany temat wolności, wydawałoby się, że już wiele dodać nie można. Należy jednak pamiętać jak bardzo ewoluuje człowiek sam w sobie, kultura, społeczeństwo, historia, technologia etc. Przecież tak wiele czynników ma wpływ na nasze poczucie wolności. Czy wolność jest przeciwieństwem niewolnictwa, zależności, konieczności, determinizmu, braku wyboru? Czy wolność to wartość pozytywna? Nasza wolność zawsze jest skierowana ku wartościom poznawczym, moralnym, estetycznym, czyli ku prawdzie, dobru, pięknie. Pewność, szlachetność, wzniosłość dotykają nas każdego dnia, staramy się dla siebie dla innych, wciąż zaznaczając granice swej autonomii. Wartości najwyższe, rozróżnianie dobra i zła, powinno przychodzić nam intuicyjnie. Tak naprawdę wszystko wokół nas powinno być pewne i jasne, każda wartość wypływać z innej wartości. Tylko, że tak naprawdę i świat i ludzie nie są czarni lub biali, lecz można by powtórzyć za księdzem Twardowskim:
tylko my chcemy być wciąż albo – albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę.[1]
Wszystko co robimy dzieje się dla prawdy, dobra, piękna właśnie. Nie zawsze nam to wychodzi, czasami czujemy się ograniczeni, wręcz zniewoleni codziennością. Ale wciąż poszukujemy i akceptujemy, wolność dokonuje się sama w sobie. Buduje też nas miłość… bo ta nie ogranicza, a spełnia nas, wybieramy to, co kochamy i dlatego, że kochamy. Otwiera nas na wolności, buduje naszą hierarchię wartości, pokazuje nowe drogi, wybory, porządkuje życie.
            Nie ma też wolności absolutnej, przecież należymy do społeczeństwa, kultury, grupy, narodu, religii. Czujemy się zobowiązani, ale nie związani. I choć mamy różne definicje prawdy, i choć wciąż mówi się o obiektywizmie, to wiadomo jak bardzo nasz umysł, dusza, serce są subiektywne. Jesteśmy ludźmi, jesteśmy inni, jesteśmy indywidualni. Czasami kłamiemy, czasami do końca życia szukamy prawdy, staramy się ją akceptować. Czasami wciąż poznajemy nowe oblicza piękna, szczególnie tego wewnętrznego. Najważniejszym zaś jest, by być w swej wolności otwartym na wartości i pamiętać, że najwyższa jest wobec wszystkiego, nawet samej wolności prawda. Wciąż walczymy. Pokaż samej sobie, że potrafisz iść własną ścieżką. Bez niczyjej łaski, bez zlitowania. Tak samo jest w walce. Nie będzie łaski. Nie będzie zlitowania. Ty albo on. Daj z siebie wszystko albo uciekaj. Walka to wolność.[2]


[1] Jan Twardowski, Podziękowanie, http://www.wpk.p.lodz.pl/~sebekmez/t/text0019.html.
[2] A. Ziemiański, Achaja, t.1,  http://lubimyczytac.pl/cytat/10569.

wtorek, 20 maja 2014

O nawracaniu

Wiele religii praktykuje nawracanie. Protestanci, szczególnie z ruchów charyzmatycznych, kochają głosić Słowo Boże, misjonarze Kościoła Katolickiego jeszcze niedawno dzielnie nawracali każdego, kto się nawinął. Czym jednak, z naukowego punktu widzenia, jest nawracanie?
Po pierwsze, odpowiedź jest niezwykle prosta, udzieli jej niemal każdy: że nawracanie to zmiana wyznania jednej osoby pod wpływem innej. I ta definicja jest prawidłowa. Jednak, jak zawsze, gdy mowa o czyimś sumieniu oraz duszy, sprawy stają się głębsze, bardziej skomplikowane i trudne. 
Czym jest wiara? To pytanie jest skomplikowane i trudne, jednak odpowiedź może być całkiem prosta. Religia to zbiór wierzeń, przekonań na temat tego, co jest moralne, dobre. To też wiara w to, czego nie widać, w to, co czeka nas po śmierci. Można powiedzieć, że to właśnie religia (lub jej brak) jest jednym z filarów naszego światopoglądu oraz psychiki. 
Co więc dzieje się gdy ktoś zmienia ten filar? Oczywiście robi to w dobrej wierze, w końcu według każdego monoteisty to on, i tylko on, ma rację. Dla osoby, która jest nawracana to gwałt na duszy, dosłownie i w przenośni. Wszystko, w co wierzył jest atakowane, kwestionowane, nazywane "zabobonem". Religia jest też jednym z najważniejszych elementów kultury danej społeczności. Konflikt Brytyjczyków i Irlandczyków w końcu jest m. in. na linii katolicyzm i anglikanizm, konflikt, który pochłonął wiele istnień. Więc co się dzieje, kiedy zmieniamy religię? Zmieniamy kulturę danej społeczności wbrew niej. Czemu wbrew niej? Ponieważ nawracani nigdy nie wiedzą dokładnie, co się z nimi stanie, nie umieją się bronić. Nie prosili o to. Niszczenie kultury nazywane jest etnocydem. Jest to zbrodnia tylko niewiele mniejsza od ludobójstwa. Zbrodnia przeciw ludzkości. Nie atakuję osób innych wierzeń tak długo, jak mnie nie nawracają. Kiedy tak się dzieje, zaczynam odmawiać modlitwę, którą odmawiali moi przodkowie na widok pierwszych chrześcijan na tych ziemiach. Pieśń Bojana: https://www.youtube.com/watch?v=wbQZBUC39dY

poniedziałek, 19 maja 2014

Zapiski Małgośki



Wzbudzanie potrzeb
Tu serce, tam serce. Z piernika i ze szmatki. Są też z czekolady. Gorzej, że bywają z kamienia. A rynek robi wszystko, żeby wzbudzić potrzeby i serca nasze obudzić. No to nic prostszego jak za namową speców od marketingu i psychologii sprzedaży pójść i potrzeby wzniecić. Razem z sercem z czekolady zanucić „Za smutek mój, a pani wdzięk, ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii. I lekkomyślnie dałem słowo, że kwiat kwitnie księżycowo, a liście mrą srebrzyście.
Pani zdziwiona mówi: „Cóż, to przecież bukiet zwykłych róż.”
Tak, rzeczywiście. Więc cóż Ci dam?
Dam Ci serce szczerozłote.
Dam konika cukrowego.
Weź to serce, wyjdź na drogę.
I nie pytaj się „Dlaczego?”
Dajmy więc serca, bierzmy i wychodźmy na drogi spotkań na zawsze. Bez tych chwil kiedy patrzysz w oczy ukochanym, piernikowe serce twarde i gorzkie, szmaciane tylko po to, żeby poznać łzy kiedy nocą samotnie i źle.
Nie tego chciał dla nas święty Walenty. Do głowy by mu nie przyszło, gdy tak sobie w III wieku po Chrystusie żył, żeby ludziom na świecie łez przysparzać. Raczej stawał po stronie umęczonych i prześladowanych, za co sam stracił głowę w nasze piękne miłosne święto. A było to 14 lutego 269 roku. Ach, kult zaczął się szerzyć. Najpierw po pomoc do świętego ruszyli ciężko i nerwowo chorzy, oraz ci epilepsji problemem umęczeni. Potem przybiegli znerwicowani zakochani i spragnieni miłości. A dziś? Kult jakby się mniej szerzy, za to rynek zęby szczerzy. Nasze serca szczerozłote zadawalają się chwilówką z czekolady, kwiatkiem i pluszowym misiem… ale… tym razem pozwólcie troszkę marketingowcom wzbudzić potrzeby, pokażcie, że owszem jesteście wyedukowanym ku dobremu konsumentem.
Bo której z nas na widok róży czerwonej nie topnieje serce?. A w dodatku powiem wam coś co z życia jest wzięte i przypieczętowane i co na duchu o miłości marzących, podniesie. Jakoś tak ten święty Walenty potrafi działać, że nawet gdy nie wiemy, że to jego kombinacje, miłości naprawdę sprzyja a 14 lutego może stać się dniem miłości na życie. Nie ważne czyś młody czy siwizną przyprószona skroń. Walentemu o serce chodzi, nie o wiek!
Całe czterdzieści lat minie za rok, kiedy to nic nie wiedząc o Walentym, ani też o Walentynkach, bo bardzo młoda byłam i głupia, udałam się na przedziwną kolację z pewnym Panem. Nie dał mi róży ani serca z czekolady, ja mu nie dałam żadnej pamiąteczki. Nie było powodu. Ale gadaliśmy sobie przy tych restauracyjnych daniach tak długo, że w końcu kelner znacząco przygasił światła. Wyszliśmy na mroźny, nocny krakowski rynek. Świecił księżyc, jechała zaczarowana dorożka, nawet z Wieży Mariackiej popłynął przez noc hejnał. Pięknie prawie jak w polskich komediach romantycznych. Pan odprowadzał mnie pod drzwi. Pod domem, gdy mówiliśmy sobie dobranoc, włożył mi w rękę mały, odrapany tomik wierszy. W domu przeczytałam dedykację „ Strasznie przepraszam, jestem gaduła, więc się zagadaliśmy”.

Niemal czterdzieści lat minęło a my gadamy dalej. Więc takiego zagadania na życie życzę zakochanym i tym którzy nie wiedzą jeszcze, że miłość przychodzi gdy chce. Nie dajcie się zagadać pluszowym, czerwonym misiom, zagadajcie się sami na zawsze. Tak, tak, idźcie razem na spacer, kolację, bądźcie sobie bliscy. Resztę zostawcie świętemu Walentemu. Jak by nie było jest od znerwicowanych i od zakochanych.
Zapiski Małgosi 5 lutego 2012
            Poszukując Ernesta Brylla w jakże wspaniałym świecie Internetu, trafiłam na TO. To nie tak, że moja fascynacja Ernestem jest tak przeogromna, ze pokątnie trafiam na jakieś dziwne rzeczy niby z nim niezwiązane. Moje poszukiwanie jego osoby jest spowodowane egzaminem z Literatury Współczesnej. Który zresztą się już dziś odbył i Bryll nie wiadomo kiedy by do mnie wrócił, gdyby nie Zapiski Małgosi. Cudem nie wiadomo (albo wiadomo) jakim kiedy wpisałam w wyszukiwarkę Google frazę „Ernest Bryll” pierwsza strona która mi się pojawiła nie byłą związana z niczym podobnym do Wikipedii, a nazywała się „Oficjalna Strona Ernesta Brylla”[1]. I biję pokłony osobom, które odpowiadają za pozycjonowanie stron w Internecie, bo trafiłam na ten właśnie cudowny tekst, który jest wyżej;). I tak oto zaczęła się moja walka z inspiracją, nie inspiracją, bo słowa te gdzieś już w moim sercu były i może wreszcie je jakoś, jakkolwiek wyrażę. Najlepiej przez literaturę.
            Może trochę daleko do Lutego, ale „przecież miłość to nie jeden dzień w roku” jak powiedzą wszyscy nie zwolennicy tegoż święta. Bo komercyjne, bo oklepane, bo ja nie lubię ze wszystkimi, bo.. A potem to tak wychodzi, że Ci zwolennicy całego roku miłości, to nie wiedzą co to znaczy wstać wcześniej i zrobić drugiej połowie śniadanie mimo zmęczenia, nie wiedzą jak to jest robić dzień w dzień masaż stóp, bo przecież „Ty stoisz za ladą13h a ja tylko 11h”. Ta bezradność kiedy drugą osobę coś boli. I gdy tak ciężko się porozumieć. I jak łatwo się zachwycić sobą w Parku dla Dzieci, bo przecież wszystko jest takie proste.
            Bo 14 luty to jest właśnie do takiej miłości jak nie ma na co dzień. Tylko do takiej kwiatowej, kinowej. Bo kiedy jest się zabieganym, kiedy jest brak pieniędzy, kiedy ma się milion obowiązków, i wciąż, wciąż chce się spać, to taki jeden dzień w roku jest błogosławieństwem. Żeby razem zniknąć dla świata i uciec od szarych problemów i wieczornej miłości. Bo w Wigilię niby dzień wolny… Ale dla Babci, Dziadka i Wujka. A tu tylko dla Nas. Taka małą planeta MY. I ta świadomość, że jest się Różą i Księciem. Chociaż jeden dzień z 365 ( lub 366). Bo te 364 dni to się dba i rozmawia i kocha po cichu, robiąc miliony drobiazgów, a ten jeden dzień się mówi i mówi na setki sposobów o miłości.
            Bo jakby nie patrzeć to żadna z Nas nie chce być opuszczona i zaniedbana, bo nasz Mały Książę chce odnaleźć siebie i spotkać inne róże, żeby sprawdzić czy jesteśmy TĄ RÓŻĄ. Wszystko ogólnie byłoby w porządku, jeśli by wrócił. Chyba. Już sama nie wiem. Czy ja bym chciała żeby wrócił? Róża najpierw uniosła się dumą i Go nie zatrzymała. Nie pomyślała też żeby wyruszyć z Nim. Oooo! Właśnie! Ja bym nie zabroniła szukać! Ja bym wyruszyła na poszukiwanie z Nim.
            Chyba, że On miałby serce z kamienia… Bo przecież miłość bywa tak niewdzięczna. Oddałbyś komuś cały swój świat, ale cóż zrobić jak ktoś go nie chce? Wokulski mógł tylko płakać rzewnymi łzami, ale dama jego serca była niewzruszona. Bo Ona chciała 14 Lutego zawsze, codziennie, w każdej minucie! A czy to nie nudne? Czy nie męczy? Bo przecież miłość traci wtedy cały smak… Albo ma smak pieniędzy. Bardzo, bardzo gorzki. To tak jakby kwiaty, przeogromne bukiety, szalenie piękne dostawać każdego dnia. I potem to już nie zachwyca. A jedna czerwona dystyngowana róża, gałązka kwiatu akcji i serce wie, że życie we dwoje ma to coś, tą iskrę..
            Mam tylko nadzieję, ze wszyscy, ale to wszyscy wiedzą, że miłość to nie taki mały słodki Amorek ze skrzydełkami, przeuroczy bobasek. A czym jest Miłość? – Spytała pustynia.
– Miłość jest jak sokół, który krąży nad twoimi piaskami. Dla niego jesteś najbujniejszą zielenią, z której zawsze powraca ze zdobyczą. On zna twoje skalne urwiska, twoje wydmy i twoje góry, a i ty jesteś dla niego najbardziej szczodra.[2]
I to chyba tyle, komentarz zbędny. Ja wiem, ze niektórzy nie lubią Coelho, tak jak teraz „się nie lubi” Zafóna. A ja nie lubię brukselki. Ale: jest warzywem o dużej wartości odżywczej dzięki bogactwu witamin, soli mineralnych i błonnika. Zawiera m.in.: sód, potas, magnez, wapń, mangan, żelazo, miedź, cynk, fosfor, karoten, witaminę(…). Brukselka ma sporo kwasu foliowego(…).Jest również bogatym źródłem beta karotenu (…). Jest najbogatszym w białko warzywem kapustnym. Dzięki licznym walorom żywieniowym i jednocześnie niskiej kaloryczności, brukselka powinna stanowić stały składnik menu.[3] I dokładnie tak jest z takimi pisarzami. Drażnią, bo wydawałoby się, ze nie piszą nic co zostanie Arcydziełem, a trafiają wysoko, wysoko na szczyt listy bestsellerów i zarabiają duże pieniądze a spirala sławy się nakręca. Tylko gdzieś to się zaczęło, ktoś ich docenił, napisali coś co „trafiło”. Między fabułą a dialogami są gdzieś mądre zdania, które dobrze obrócone w naszych sercach zabłysną. I to mi właśnie zabłysło i idealnie odzwierciedliło mój brak słowotoku.
Czasami wstaję rano po jakimś koncercie i nucę pod nosem:
Dzień dobry
Kocham cię
Już posmarowałem tobą chleb
Dzień dobry
Kocham cię
Nie chce cię z oczu stracić więc…[4]
                   

I to jest ta miłość, kiedy wiesz, że poranki są takie same, że możesz czuć się bezpiecznie. Że Walenty o Was nie zapomniał i czuwa. Czujesz i wychodzisz na świat, czujesz wiatr, niebo.. Właśnie, niebo!
Gdy byłam mała, na widok lecącego samolotu zadzierałam wysoko głowę i krzyczałam ile sił w małych płucach – panie pilocie dziura w samolocie. Samolot wydawał mi się wówczas czymś podobnym do ptaka. Szybował gdzieś wysoko zostawiając za sobą rozmywającą się białą smugę. Ciężko mi było sobie wówczas wyobrazić, że w środku tego ptaka siedzą ludzie, którzy zmieniają strefy czasowe, kontynenty i klimaty. Tak, tak, wreszcie zdałam sobie sprawę, że latać może każdy, jeśli tylko chce, każdego dnia.
Oczywiste jest to, że każdy z Nas chciałby latać, wzbić się w przestworza, poczuć wolność, pęd powietrza na twarzy.  Być jak ptak, sam ze sobą, bliżej nieba, spokojny, ukołysany wiatrem.  Fruuuuuuu… Miłość, przyjaźń, akceptacja uczą nas latać. Umieć latać to umieć wznieść się ponad siebie. Tylko, że sztuką jest bezpieczne wylądować. Trzeba iść tam, gdzie nic nie przeszkodzi Nam rozłożyć skrzydeł. Najlepiej iść we dwoje. Bo zawsze może być potrzebny ktoś aby nam pomóc wystartować. Albo dać kopa w d**ę na szczęście. A czasem warto polecieć razem.
Bo miłość uskrzydla na maksa, jak to mówi młodzież. Ja wiem, ze może Romeo i Julia przesadzili, ale chyba dałoby radę znaleźć złoty środek. Ta miłość piękna, pełna westchnień, słów, słodyczy. I ta wczorajsza i dzisiejsza. I jutrzejsza. Kiedy wychodziłam za niego za mąż, doprawdy, kochałam tylko jego. A teraz on wymaga, żebym kochała także jego guziki, oczywiście te oderwane! I dolegliwości dwunastnicy!(...) Wczoraj przyszedł do mnie z guzikiem od marynarki. Guzik miał w ręku, rozumiesz? (...) Najgorsze jest to, że Piotr ma rację. Kiedy się wychodzi za mąż, trzeba kochać guziki swego męża i jego dwunastnicę. Z całą pewnością – trzeba! I ja na pewno kochałabym to wszystko w Piotrze, gdybym nie pokręciła zaraz na początku. A ja pokręciłam, bo jak się ma dziewiętnaście lat, to człowiek nie myśli o guzikach i dwunastnicy, bo wcale nie wie, że to się mieści pod jednym słowem – miłość.[5]
Bo kiedy długo nie wraca to się martwisz, stoisz i nasłuchujesz. Kroki na schodach. Po bałaganie w mieszkaniu krok po kroku rozpoznajesz co robił zanim wyszedł. Gonitwa myśli. Bo tęsknoty nie uciszysz. Bo kochasz za to, że ciepła dłoń, ze smutny uśmiech, że zasypia pierwszy. Że nie pamięta by kupić bułki. Kochasz spacery donikąd i te rozmowy do rana i to niewyspanie ze śmiechu. Twój niespokojny duch czuje się bezpiecznie. Zawsze można patrzeć na siebie i nic nie mówić, nie pamiętać jaki dzień. Patrzeć… I see you[6]

- Pokaż mi drzewo.
- Jestem niewidomy.
- Gdzie jest prawo i lewo?
- Jestem niewidomy.
- Gdzie jest światło i ciemność?
- Jestem niewidomy.
- Powiedz mi! Jestem jasnowidzem!
Czy trzeba kochać? - Tak. Widzę.[7]

Zaskakujące jest to moje objawienie w środku nocy, jak zawsze. To wina Małgosi! Ile ja już takich Małgosi w życiu spotkałam, niby nie długim… I tak sobie leżę a teksty wskakują i słowa do mojej głowy.

Czasami może coś się wokół zmienić. Krzyk, płacz, cisza. Zobaczysz, zobaczysz obcą własną twarz/ Jakie wielkie oczy ma strach[8]
Świadomość, ze nie potrafisz. I niby funkcjonujesz dalej ( bo to przecież mit, że człowiek zakopuje się pod czarną kołdrą i roni czarne smutne łzy i nie robi nic), chodzisz do pracy, sprzątasz mieszkanie, myjesz zęby, ale cząstka Ciebie już gdzieś umknęła w świat, już gdzieś w kimś została na zawsze i jej nie odbierzesz, ale będzie się oddalać i oddalać, aż zdasz sobie sprawę, że umarła. I takie cząstki będą umierać w Tobie aż do końca, do ostatniego dnia.

Umrzeć z miłości
Chociaż raz
warto umrzeć z miłości.
Chociaż raz.
A to choćby po to,
żeby się później chwalić znajomym,
że to bywa.
Że to jest.
...Umrzeć.[9]

Bo literaturą można wyrazić wszystko. Płynnie przechodzić od bohaterów literackich do swojej osoby. Od swoich myśli do cudzych. Bo zawsze kogoś słowo pokochasz. Ważne byś nie oszukiwał, żebyś nie przypisywał wszystkich zasług literackich sobie. I ja sobie tak wyrażam, nie za często, wręcz okazjonalnie, ale staram się.
A Małgosia to mi wyszło ze strony, że Bryll, bo żona Ernesta. Ot ale w tym przypadku to nie dziedziczne jest ta umiejętność pięknego używania języka ojczystego do wyrażania myśli prostych i skomplikowanych. Na tyle na Biologii się znam. Tyle liter w wyrazach… Jest pięknie. Przecież teraz gdy to pisze on nie czekał aż skończę. Wie, że gdy nastanie kropka i wyłączę laptopa obudzę go i zaśnie jeszcze raz. Ze mną. I będzie mnie kochał za to mocniej, ja to wiem.

Kocham Cię już wiem
Jedno słowo cichy szept.
Kocham Cię już wiem.
Jedno słowo a tyle mieści się.[10]

Podsumowując: Kochajmy się! Kochajmy ich! Kochajmy słowo! Amen.


[2] Paulo Coelho, Alchemik.
[3] http://www.kobieta.info.pl/zdrowie-ze-spiarni/335-brukselka-zdrowie-na-talerzu
[4] Strachy na Lachy, Dzień dobry, kocham Cię.
[5] Krystyna Siesicka, Przez dziurkę od klucza
[6] Leona Lewis, I see you, Avatar Sumdtrack.
[7] Władysław Broniewski, Ociemniały.
[8] Edward Stachura, Zobaczysz.
[9] Agnieszka Osiecka, Umrzeć z miłości.
[10] Dżem, Chcę Ci coś opowiedzieć.