Dune fairytales

czwartek, 27 marca 2014

Dybuk – Marek Świerczek

Wydawnictwo: Ammit
Bielsko-Biała 2012
Okładka: miekka
Liczba stron: 272
Ilustracje: Marzena Podkowińska
ISBN: 978-83-935576-0-8





Z pojęciem dybuka spotkałam się w zeszłym roku, w czasie lektury drugiego tomu "Oka Jelenia" Pilipiuka (chyba bowiem w pierwszym tomie pojęcie to nie występowało). Bardzo się tym zagadnieniem zainteresowałam i zamierzałam bliżej się z nim zapoznać, jednak czasu wciąż mało i nie zdążyłam. Kiedy więc zobaczyłam, że na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka o tym właśnie tytule, postanowiłam dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Krótka notka okładkowa i kilka słów o Autorze, którego powieść "Bestia" (debiut literacki) w 2007 roku została uznana przez Rzeczpospolitą za najlepszą powieść roku sprawiły, że nie miałam już wątpliwości... Chcę i koniec. Udało się.
Przyznam, że miałam pewne wyobrażenia o tym,  za co się zabieram. Jakieś oczekiwania. "Dybuk" ich nie spełnił... Zaoferował mi coś kompletnie innego, niż się spodziewałam i... chwała mu za to! Na co liczyłam, to już zostawię sobie. Dostałam jednak coś znacznie lepszego, znacznie ważniejszego, coś, co chyba do końca życia gdzieś tam we mnie pozostanie... Historię mądrą, przerażającą, trzymającą w napięciu i... na wskroś prawdziwą, choć chciałoby się wierzyć, że rzeczywistość wyglądała choć odrobinę bardziej kolorowo.
Rzecz dzieje się w Polsce w roku 1946. Działania wojenne zakończyły się mniej więcej przed rokiem. Niemcy przegrali, po polskiej ziemi paradują radzieccy zwycięzcy, tu i tam można napotkać grupę czerwonoarmijców. Do władzy dobrali się komuniści i nie zamierzają odpuścić. Ani Niemcom, ani AKowcom, ani Żydom. Nikomu. Jednym z tych, którzy staną na ich drodze jest Rem Sosnkowski, były żołnierz AK, urodzony morderca, nożownik, skazany na śmierć. Dostanie jednak szansę i ponownie wyjdzie na wolność. Zadanie, które mu powierzono nie jest jednak łatwe i przyjemne, a Rem – choć zawodowiec – nie ma najmniejszego pojęcia, w jakie bagno się pakuje...
Czym jest tytułowy dybuk, zapytacie.Podaję dokładnie za Wikipedią: "W mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybukiem nazywa się też samego ducha, duszę zmarłego, która nie może zaznać spoczynku (...) z powodu popełnionych grzechów, i szuka osoby żyjącej, aby wtargnąć w jej ciało." To właśnie zadanie otrzymał Rem – wytropić i zniszczyć (czyli zabić) dybuka. Nie jest to jednak praca samodzielna. Niczym Frodo, Rem ma przy sobie mniej lub bardziej zgraną, dziwaczną na pierwszy rzut oka kompanię, której skład w trakcie podróży ulega zmianom (in plus i in minus). Poznamy więc nie tylko Sosnkowskiego, ale też Ślązaka/Niemca Sigismunda von Horna, Cygana Melkiadesa, a później Żyda Barucha i piękną, młodziutką Żydówkę Judytę. Oto nasza drużyna pierścienia. W poczet bohaterów zaliczyć trzeba jeszcze samego poszukiwanego, czyli Aarona Stallmana (vel doktora von Treppfa), czy Singera, który to całą akcją zarządza. W powieści nie znajdziecie jednak zbyt dużo mistycyzmu, magii, żydowskiej kabały. Napotkacie jednak na beznadzieję i podłość, na ludzkie cierpienie i gruzy, które zostawiła po sobie wojna. Nie chodzi jedynie o ruiny budynków, ale przede wszystkim ludzkich dusz, serc, polskiego honoru. Świerczek nie szczędzi nam bowiem tej beznadziei, z którą ówcześni Polacy spotykali się każdego dnia. Prawdziwe zezwierzęcenie, które powoduje, że Rem coraz bardziej traci nadzieję i sens. Bo przecież nie o to walczył wraz z innymi AKowcami. Nie o to modlili się, idąc do walki, polscy żołnierze. Nie o taką Polskę walczyli. I nie chodzi już tylko o zestawienie sanacyjnej II RP z komunistyczną Polską powojenną. Chodzi o to, że człowiek człowiekowi wilkiem, nawet w czasach pokoju. Na szczęście na swej drodze nasi bohaterowie spotkają kilka osób, dzięki którym nadzieja na to, że człowieczeństwo się odrodzi, że słowa takie jak "Bóg", "Honor", "Ojczyzna" znów będą ważne – że nadzieja na to jeszcze jest, jeszcze nie wyparowała do końca, wraz z unoszącym się po bombardowaniach popiołem, wraz z biedą wiosek, przez które co i rusz przechodziły kolejne armie, wraz z dymem snującym się z kominów krematoriów... A póki jest nadzieja... "Dybuk" jednak to nie powieść z happy endem. Daleko jej do tego. Ostatnie zdania zawieszają jakby akcję, nie dopowiadają do końca, co się stało. Możemy się domyślić. Możemy, ale zawsze istnieje możliwość, że było inaczej. W powieści poza narracją trzecioosobową pojawia się również pamiętnik Aarona Stallmana. Jest to bardzo ważna część utworu, ponieważ dzięki niej możemy lepiej zrozumieć tego człowieka. Zarówno to, kim był, jaki był i dlaczego, a także to, jak bardzo różni się prawdziwy Aaron od tego osobnika, który (nawiedzony, jakby nie powiedzieć) grasuje po kraju i zabija w okrutny sposób małe dziewczynki. Pamiętnik Aarona jest wstrząsający. I to nie dlatego, że przejmuje obozową grozą, ponieważ o czasach obozowych jest w nim niewiele. Autor skupił się na młodości Aarona, na okresie dojrzewania, na życiu przedwojennym. Tym bardziej więc nieludzkie wydaje się odtrącenie i brak szacunku do chłopca, spowodowany tylko tym, że jest on Żydem. Pamiętnik ten tym bardziej zmusza nas do tego, byśmy sobie w końcu uświadomili, że antysemityzm to nie tylko problem III Rzeszy i okresu wojennego. Że on był obecny również w naszej sanacyjnej Polsce i... niestety także po zakończeniu działań wojennych. Bo przecież o tym w dużej mierze jest ta powieść – o problemie antysemityzmu w Polsce po odejściu z naszych ziem niemieckich żołnierzy. Jednak nie tylko o tym. Świerczek nie ogranicza się tylko do jednego tematu. Bo początki PRL to bardzo wdzięczny czas dla literatów. Rozliczenie się z wojennymi "grzechami" na kilka miesięcy po zwycięstwie aliantów było chyba rzeczywiście codziennością. Każdy musiał zrewidować to, kim był, kim jest i kim chce być. Jaki morał można wyciągnąć z "Dybuka"? Między innymi taki, że nie uciekniemy przed tym, kim jesteśmy. Ani Baruch nie ma zbyt dużej szansy by zostać feldkuratem, ani z Sigismunda nie będzie raczej dobry Żyd. Co ciekawe, Rem zdaje się postacią niemal krystalicznie czystą. Jest bohaterem, z którym chcielibyśmy się utożsamiać. Dobry, szlachetny, zawsze staje w obronie słabych i uciśnionych. Nienawidzi chamstwa, prostactwa i podłości. Przy nim można się czuć bezpiecznie, ale wiadomo, że się z nim nie zadziera. A jednak... sam o sobie nie mówi, że jest szlachetny i dobry, wręcz podkreśla, że jest urodzonym mordercą. Fałszywa skromność? Może prawdziwa? A może po prostu... obiektywne spojrzenie na siebie – oczami prawdziwego człowieka, a nie kogoś, kto pragnie się wybielić i być przykładem dla innych... Całkiem niedawno brałam udział w dyskusji dotyczącej polskiej literatury. Wnioski były takie, że jakkolwiek ciekawa i naprawdę z wysokiej półki, nie zachwyci raczej obcokrajowców. Ani swym polotem, ani ważkością poruszanych zagadnień. Jest bowiem zbyt mocno osadzona w naszych realiach, w naszych kontekstach. Zbyt wiele w niej odniesień do polskiej historii, do polskiej martyrologii, służy często do leczenia naszych własnych kompleksów. O dziwo "Dybuk" jako powieść właśnie osadzona w bardzo polskich realiach, w czasie tak bardzo specyficznym, jak rok 1946... zdaje się być bardzo uniwersalna. Groza miesza się tu z romansem, mistycyzm (choć w minimalnym zakresie) z sensacją. Powieść tę można czytać na kilku płaszczyznach, nie sposób jednak o niej szybko zapomnieć. Sam Autor tak mówi o swym dziele: "Wierzę, że dzięki temu, „Dybuk” może trafić do szerszego kręgu odbiorców. W warstwie fabularnej jest powieść drogi, połączona z groteskową, przygodową misją, w warstwie głębszej, to historia stawania się, wyrywania z własnych ograniczeń, ale także moralnego upadku i szaleństwa. A przy tym, służy także temu, by z uśmiechem niedowierzania przyjrzeć się żywym wciąż stereotypom. Czy Singer jest tak żałosny i słaby, jak Żydzi we wspomnieniach Stallmana? Nie, to zdeterminowany i inteligentny człowiek, choć pewnie w przedwojennych Sztetlach mentalność była inna. Czy Polacy byli antysemitami? A co z całą galerią Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata? Stereotyp działa tak długo, jak długo ktoś się nie zastanowi. Dlatego „Dybuk” zawiera tyle niedokończonych wątków, niekonsekwencji i ahistoryczności - takich jak cytaty z „Rammstein” – chciałem, by czytelnik zatrzymywał się w czytaniu. Wracał dwa rozdziały wcześniej, by sprawdzić, czy czegoś nie pominął, by złościł się na przeinaczanie historycznych faktów. Może wtedy łatwiej wpadnie w złość na sprowadzanie ludzkiej różnorodności do głupawego stereotypu."
Cóż jeszcze mogę dodać? Mam kilka zastrzeżeń do samego wydania. Co prawda literówek szukać ze świecą, to bardzo utrudniają czytanie myślniki w dialogach. Zdarza się, że są w jakichś zupełnie dziwacznych miejscach, w których być nie powinny, natomiast brakuje ich tam, gdzie są niezbędne. Nie sądzę, by był to zamierzony zabieg. Najgorszy jest jednak brak "wcięć" na początku akapitów. Co dziwne, wcięcia owe są przy dialogach, nie ma ich jednak przy narracji. Nielogiczne to, a przede wszystkim utrudniające lekturę.  Duży plus dla okładki, która robi wrażenie. Wieje od niej tajemnicą z odrobiną grozy, a jednocześnie zmusza do zastanowienia. Najpierw nad tym, o czym będzie powieść, później już nad tym... A nie, to już Wam zostawię. Przeczytajcie, ponieważ naprawdę warto.

Recenzja pochodzi z bloga: http://dune-fairytales.blogspot.com/

środa, 26 marca 2014

Pyrkon 2014. Było, minęło, coś jednak zostało... czyli wspomnień czar i naładowane bateryjki

Kolejny Pyrkon za nami. Działo się, działo. Było nas 24 tysiące! Tak, nie pomyliłam się wpisując cyferki. Dwadzieścia cztery tysiące ludzi kochających fantastykę. Zdecydowanie pobity został zeszłoroczny rekord. Co będzie za rok? Aż strach się bać. Wracając jednak do wydarzeń sprzed kilku dni... Oczywiście – mój reportaż będzie subiektywny. Nie mogłam znaleźć się we wszystkich miejscach na raz, niektóre bloki mnie nie interesują, w innych wypadkach musiałam wybierać pomiędzy kilkoma punktami programu, w których chciałam wziąć udział. Mimo to jednak, pragnę podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat największego polskiego konwentu.

Na początek – coś niebywałego – brak kolejkonu! Można się było akredytować już w czwartek. Na dodatek tym razem nie było konieczności przedstawiania dokumentów, całego tego problemu z blokowaniem się systemu, do którego wprowadzano dane każdego uczestnika, przypinaniem opasek na rękę... Jednym słowem – po kilkunastu sekundach od wniesienia opłaty każdy miał już swój identyfikator i pakiet uczestnika i mógł spokojnie następnego dnia przyjść na konwent. Zresztą w kolejne dni kolejki tez nie były tak długie, jak zawsze. Olbrzymi plus dla organizatorów! Oby tak dalej. 

Liczba ludzi, którzy wzięli udział w tym evencie to, w moim odczuciu, kwestia trochę sporna. Z jednej strony cieszę się, że tyle osób zechciało się pojawić i współtworzyć to niesamowite wydarzenie. Z drugiej jednak, czysto subiektywnie – czułam się przytłoczona. W hali wystawców nie można się było przecisnąć, na niektóre prelekcje nie dało się wejść, ponieważ było zbyt wielu chętnych. Owszem, to się zdarzało już w poprzednich latach, ale rzadziej. Zdecydowanie odczułam to, że w tym roku ludzi było znacznie, znacznie więcej, niż zazwyczaj. Po prostu w niektórych momentach czułam się przez to źle. 

Zgodnie ze zwyczajem przejdę teraz do omówienia (chronologicznie) kolejnych punktów programu, w których wzięłam udział, a następnie powrócę do ogólnych "atrakcji", by zakończyć podziękowaniami (a jest komu dziękować). 

Piątek
Rozpoczęłam tym razem od prelekcji zatytułowanej "Rynek książki w Polsce". Marcin "MaWro" Wroński spisał się na medal. Wystąpienie było dobrze przygotowane, merytorycznie na bardzo wysokim poziomie, na dodatek poparte licznymi wykresami i tabelami, dzięki czemu łatwiej można było zrozumieć różne zawiłości, o których opowiadał. Poza suchymi danymi przeprowadził dość dogłębną analizę rynku książki w Polsce w latach 1997 – 2013.

Następnie, pozostając w Auli 2, wysłuchałam wykładu dotyczącego muzyki, przede wszystkim symfonicznej, inspirowanej prozą Tolkiena. "Wysłuchałam" jest idealnym określeniem, ponieważ poza słowami prowadzącej, mieliśmy okazję wysłuchać wielu fragmentów utworów, które powstały dzięki twórczości tego wielkiego człowieka literatury. Maja Baczyńska sprawiła, ze mam ochotę zagłębić się w ten temat i poszukać tych utworów w sieci.

Po godzinnej przerwie wzięłam udział w panelu dotyczącym self-publishingu. W "debacie" udział wzięli: Marcin Przybyłek, Simon Zack, Iwona Michałowska, Romuald Pawlak oraz Piotr Stankiewicz. Przyznam szczerze, że nie byłam tą godziną zachwycona. Zupełnie inaczej rozumiem pojęcie selfu, w związku z czym nie do końca mogłam się zgodzić z którymkolwiek z dyskutantów. Z drugiej zaś strony podpowiedzieli mi kilka ciekawych pomysłów, nad którymi zapewne niedługo popracuję. W ostatecznym rozliczeniu mogę więc powiedzieć, że warto było ich posłuchać.

Dwugodzinne warsztaty pisania opowiadań z "Nową Fantastyką" przyniosły wiele interesujących spostrzeżeń. Prowadzący – Michał Cetnarowski i Marcin Zwierzchowski – omawiali różne dobre i złe strony tekstów napływających do redakcji, popierając je licznymi przykładami. Zresztą już dawno zostało ogłoszone coś a'la konkurs. Można było nadsyłać swoje opowiadania z założeniem, że zostaną omówione na forum publicznym. Trzeba się było jednak liczyć z tym, że zostaną one, delikatnie mówiąc, "zjechane" przez redaktorów. Wypowiedzi Cetnarowskiego i Zwierzchowskiego były czasem szczere do bólu, nieraz wydawały mi się kontrowersyjne i nie ze wszystkimi się zgadzam, jednak teraz wiem już doskonale, czego oczekują od tekstów, które chcieliby publikować i czego nie ma sensu do nich wysyłać. A to tez bardzo dużo. Uważam, że te dwie godziny były zdecydowanie warte siedzenia w lodowatej (klimatyzacja) Literackiej 2.

Spotkanie autorskie z Andrzejem Pilipiukiem nie mogło się nie udać. Autor jest nie tylko bardzo dobrym pisarzem, jednym z moich ulubionych zresztą, ale również fantastycznym człowiekiem, o bardzo ciekawym podejściu do życia. Na dodatek nie boi się mówić szczerze tego, co myśli. Klaudia Heintze zadała mu całą serię intrygujących, podchwytliwych i niekoniecznie grzecznych pytań, a on na wszystkie odpowiedział. Ze znanym nam z jego utworów – poczuciem humoru. Pod koniec odśpiewaliśmy mu "Sto lat" z okazji urodzin, a zamiast urodzinowych cukierków dostaliśmy pocztówki promujące komiks, którego jest współautorem. 

Po kolejnej godzinnej przerwie przyszedł czas na najbardziej stresujący moment, czyli mój pyrkonowy debiut w roli prelegenta. "Diuna F. Herberta i jego zaskakujące rozwiązania etymologiczne" – oto temat godzinnego wykładu, który wygłosiłam wspólnie z moją przyjaciółką, Martyną Salich. Z naszej strony możemy powiedzieć, że jesteśmy zadowolone. Zmieściłyśmy się w czasie, z sali padały ciekawe pytania, frekwencja mile nas zaskoczyła (mimo później pory – 22:30-23:30 pojawiło się około 60 osób), a uczestnicy wzajemnie się uciszali, chcąc słuchać tego, co przygotowałyśmy. Możemy więc domniemywać, że się podobało. Planujemy powtórkę na Polconie, może nawet dwugodzinną – materiału wszakże mamy bardzo dużo.

Sobota
Weekend zaczął się iście fantastycznie, od Targu Książki. Udało mi się wymienić sześć moich książek, których już nie chciałam (albo miałam w domu podwójne) na inne. Dzięki temu m.in. dorobiłam się kolejnego tomu z serii o Inkwizytorze autorstwa Jacka Piekary oraz "Miasto dusz" Wojciecha Szydy, do którego i tak wybierałam się z prośba o autograf w jego "Fausterii". Wszystko więc złożyło się idealnie. Mam nadzieję, że BookCrossing na stałe zagości na Pyrkonie, a może pojawi się tez i na innych konwentach. Jest to wspaniała okazja, by odświeżyć stan swych biblioteczek. 

Bardzo ciekawa okazała się dyskusja Macieja Guzka, Marka Huberatha, Jacka Inglota i Andrzeja Zimniaka dotycząca kolonizacji światów. Panowie nie ograniczyli się bowiem do wizji literackich, ale sięgnęli również do dzisiejszej nauki i techniki, a także wzięli pod uwagę takie względy jak ekonomia i gospodarka społeczeństw oraz moralność ludzi, jako gatunku. W pewnym momencie wywiązała się naprawdę burzliwa dyskusja. Na szczęście prowadzący, Maciej Pitala, potrafił sobie "poradzić" z prelegentami. 

"Tłumaczyć każdy może" to panel, w którym udział wzięli Marina Makarevskaya, Siergiej Liegieza, Radosław Kot, Michał Jakuszewski oraz Agnieszka Brodzik. Odpowiadali m.in. na pytania, jak zaczęła się ich przygoda z tłumaczeniem oraz czym różni się tłumaczenie literatury pięknej od tekstów technicznych. Sama w sobie dyskusja była ciekawa, nie otrzymaliśmy jednak zbyt wiele "dobrych rad". Przypuszczalnie dlatego, że już na samym początku zastrzeżono, że dwie godziny później odbywać się miała dyskusja dla początkujących tłumaczy i na niej będzie można uzyskać więcej przydatnych informacji, jak tłumaczyć. 

Po dwugodzinnej przerwie udałam się właśnie na ten zapowiedziany (a wcześniej przeze mnie przeoczony) punkt programu.  Do nie największej Literackiej 2 ledwo udało się wepchnąć. Aż strach pomyśleć, że tylu jest na rynku potencjalnych konkurentów. Pociesza jedynie myśl, że ja już tłumaczę i zdążyłam się "zaczepić" w wydawnictwie. Wracając jednak do punktu "Chcę być tłumaczem, i co teraz?" – na temat pracy tłumacza wypowiadali się Marina Makarevskaya i Marcin Mortka. To jedna z najlepszych godzin tego konwentu. Zrobiłam trochę ciekawych notatek, z miłą chęcią posłuchałam, jak oni pracują, jak zdobywają teksty, jak tłumaczą, na jakie napotykając problemy, z czym muszą się liczyć, o czym marzą. Przez tę godzinę uzyskałam wiele ważnych informacji, które z pewnością w jakiś sposób zaowocują w mojej dalszej pracy.

W panelu "Rozdroża historii, czyli o historiach alternatywnych" udział wzięli Maciej Parowski, Wit Szostak, Michał Cetnarowski, Wojciech Szyda i Marek Huberath. Wspólnie zastanawiali się nad tym, dlaczego tak lubimy historie alternatywne i co należy zrobić, by zainteresować czytelnika. Ciekawe spostrzeżenia a propos tego, jak można poprowadzić akcję, by czytelnik nie czuł się oszukany i na ile trzeba znać prawdziwą historię, by móc ją zmienić. 

Kolejne spotkanie z Pilipiukiem to opowieść o Kozakach. Kim byli, jacy byli i jaką rolę odgrywali w kolejnych wiekach. Wiele ciekawostek i opowieści – można by się nawet pokusić o nazwanie ich swego rodzaju mitami. Bajania Andrzeja Pilipiuka wciągnęły mnie tak mocno, że nawet nie zauważyłam, jak minęła ta godzina i nadszedł czas rozejścia się i wpuszczenia kolejnego prelegenta. Co nie oznacza, że Wielki Grafoman tak łatwo dał się wyrzucić z Auli – utrzymywał się na pozycji jeszcze kilka minut po czasie, byleby tylko dokończyć swą fantastyczną opowieść.

Niestety nadszedł moment, w którym ucałowałam klamkę. Literacka 2 była tak przepełniona w czasie prelekcji zatytułowanej "Dewolucja i science fiction. Darwiniści o fatalnej przyszłości rasy", że nie było szansy nawet na przyklejenie się do ściany. Szkoda, bo bardzo mi na tej prelekcji zależało. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że jeszcze powtórzy się na jakimś konwencie, na którym będę obecna.

Dalsza część sobotniego wieczoru to już rozmowy w kuluarach. Przy piwie z Wojtkiem Sedeńko i Jackiem Inglotem. Dziękuję Wam, Panowie, za przemiły wieczór (i może trochę miej za ból głowy następnego dnia).

Niedziela
Tak, to prawdziwe samobójstwo. Niedziela, trzeci dzień konwentu, godzina 10 rano. Głowa boli, oczy się kleją, zimno... Pada deszcz, w sali niemiłosiernie wieje, bo ktoś na maxa rozkręcił klimatyzację. A jednak słucham... Słucham, bo warto dowiedzieć się, co robić, gdy marzymy o wydaniu swojego tekstu. Niezależnie czy to powieść, opowiadanie, czy też artykuł. Do kogo warto się zwrócić, kogo unikać, do jakiego wydawnictwa wysyłać maile, z kim rozmawiać. Wiele cennych informacji można było uzyskać od Marcina Zwierzchowskiego, który doskonale wie, o czym mówi.

"Mesjasz – plaga egipska popkultury"... Niestety jestem zawiedziona tym punktem programu. Poszłam, ponieważ samo pojęcie Mesjasza jest ciekawe. Poza tym opis prelekcji zawierał magiczne słowo "Diuna". Nic z tego. Niby na początku Konrad Walewski dał do zrozumienia, ze będzie z nami dyskutował. Zadawał pytania, wspólnie ustalaliśmy terminy. Jeśli tylko na sali odezwał się głos, który nie był po myśli prowadzącego – nagle temat się urywał, jakby go nie było i szliśmy dalej. Zero dyskusji, zero polemiki. On ma rację i tyle. Niestety nie tylko ja odebrałam tak tę godzinną pseudo-dyskusję. A szkoda, bo temat bardzo ciekawy i można by było porozmawiać.
 
Przerwa, którą sobie zaplanowałam została urozmaicona przepięknym występem Ouled Nail. Co prawda trochę się spóźniłam, bo nie mogłam się ogarnąć i odnaleźć miejsca, gdzie dziewczyny tańczyły... jednak udało mi się zobaczyć cześć pokazu i bardzo mi się podobał. Jesteście fantastyczne!

Prosto z Areny udałam się po autograf Maćka Parowskiego. Jako, że złapałam go na stanowisku jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem podpisywania i nikogo poza mną nie było – miałam szansę chwilę z nim porozmawiać, nie ograniczając się jedynie do podłożenia mu książki. Przemiła rozmowa, a do tego ma "Burza. Ucieczka z Warszawy '40" zyskały plus sto do wartości.

Na zakończenie Pyrkonu udałam się na dyskusję prowadzoną przez ekipę Fantasy & science Fiction. "Od polecanki do recenzji" to, niestety, średniej jakości zakończenie konwentu. Okazało się, że Konrad Walewski nie dopuszcza do polemiki. Bardzo twardo stoi na swoim stanowisku i zupełnie nie zgadza się na żadne ustępstwa. Niestety, nie potrafi również odpowiedzieć na pytanie, jeśli jest w nim zawarta jakaś wątpliwość dotycząca tego, co sam powiedział. wiem już, że na jego punkty programu muszę bardziej uważać. W tym samym czasie bowiem miałam inne, z których zrezygnowałam...

Od ogółu do szczegółu i wracamy do ogółu. Tegoroczny Pyrkon to znów liczne atrakcje, których nie sposób zliczyć. Kilkadziesiąt stoisk, na których można się było zapatrzyć w niemal wszystko, co związane z szeroko pojętą fantastyką. Wiele konkursów. Games Room. Maskarada. Larpy, RPGi, imprezy towarzyszące. Premiery kilku nowych książek. w każdym pakiecie uczestnika kody do gier. Rozstrzygnięcie konkursu na Identyfikator Pyrkonu (Łukasz Orbitowski w kategorii Literatura i Komiks; Jacek Gołębiowski w kategorii Gry; Kasia Sienkiewicz-Kosik w kategorii Promotor Fantastyki), a także Złotych Masek (odsyłam na stronę konwentu http://www.pyrkon.pl/2014/). To również najbardziej zajebiści ludzie – otwarci, chętni do rozmowy, żądni wiedzy i tę wiedze posiadający. Jednym słowem – najlepsza impreza roku (zobaczymy, jak będzie na Worldconie...). 

Zdobycze? Sześć świetnych książek. Pięć autografów (plus trzy, które zdobył Michał). Naładowane bateryjki i całe mnóstwo nowych pomysłów, które już dzisiaj zaczynam wcielać w życie. Żadna inna impreza tak na mnie nie działa.

Podziękowania? Należą się wszystkim organizatorom – spisaliście się na złoty medal. Mam tylko jedno "ale". Nie podoba mi się to, że część punktów programu rozpoczyna się o pełnych godzinach, a część o połówkach. Zawsze pokrywają się różne atrakcje, jednak tym razem pokryć było jeszcze więcej właśnie z tego powodu. Nie powtarzajcie tego, plz... Szczególnie zaś: Martynie (nie tylko za wspólnie przeprowadzoną prelkę), Kwisatzowi, Legionowi, Mavisowi, Wookiemu, Julii (za to, że wspieraliście mnie, gdy mówiłam o Diunie i nie tylko). Śmiglowi i Kubie – wiecie, za co. Wojtkowi Sedeńko i Jackowi Inglotowi za sobotni wieczór i rozmowy. Basi, Kindze i Gosi (oraz pozostałym dziewczynom z zespołu) za piękny taniec. Marcinowi Zwierzchowskiemu, Marcinowi Mortce i Marinie Makarevskayi (ojej, jak to odmienić) – za najbardziej inspirujące godziny tego konwentu. Jeśli o kimś zapomniałam – przepraszam i dziękuję. Możecie się skarżyć, nie obrażę się.

poniedziałek, 24 marca 2014

24 marca 1794 roku zdarzyło się... Insurekcja Kościuszkowska



W świetle ostatnich wydarzeń na Ukrainie wyjątkowo ciężko przychodzi pisać o naszym zrywie narodowowyzwoleńczym z 1794 roku, który zaowocował zniknięciem Rzeczpospolitej z mapy Europy. Trudno się oprzeć wrażeniu, że mimo upływu lat, mechanizmy, jakimi rządzi się polityka, pozostają bez zmian.
W 1793 roku sejm grodzieński przeprowadził II rozbiór Rzeczpospolitej, ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, na dworze carycy Katarzyny II niezwłocznie przystąpiono do opracowywania strategii przejęcia dalszych ziem. Wpływowa w tym czasie frakcja Zubowów sugerowała, że najlepiej będzie sprowokować powstanie, które usankcjonuje działania militarne Rosji. Pomysł ten spotkał się z życzliwym zainteresowaniem carycy, zatem niezwłocznie przystąpiono do jego realizacji. Zarządzono zredukowanie wojska polskiego aż o połowę i oddanie go pod komendę dowódców rosyjskich oraz pruskich, a także rozpoczęto masowe aresztowania opozycji.
Nie trzeba było długo czekać na reakcję – 12 marca 1794 roku generał Antoni Madaliński odmówił redukcji swojego oddziału i na czele 1200 żołnierzy kawalerii narodowej ruszył w stronę Krakowa. Jednak za oficjalną datę insurekcji uznaje się dzień 24 marca, kiedy to po odprawie garnizonu krakowskiego, Tadeusz Kościuszko wraz z Józefem Wodzickim udali się na mszę do Kościoła kapucynów, po wysłuchaniu której złożyli do poświęcenia, u stóp ołtarza w domku loretańskim, szable. Następnie uroczyście ślubowali gotowość oddania życia w obronie Ojczyzny:
 Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi Panie Boże dopomóż i niewinna męka Syna Jego.
Zgodnie z aktem powstańczym Kościuszko otrzymał tytuł Najwyższego Naczelnika Siły Zbrojnej Narodowej oraz całkowitą władzę na czas powstania. Poważnym problemem stało się rozbudowanie wojsk powstańczych, które w chwili wybuchu powstania liczyły sobie raptem 4000 żołnierzy. Koniecznym stało się przeprowadzenie werbunku wśród chłopów, zatem wydano uniwersał, zgodnie z którym z każdych 5 domów miał się stawić jeden rekrut pieszy ubrany, oporządzony, wyposażony w karabin, pikę lub siekierę, a z 50 domów jeden rekrut konny. Pobór do wojska przebiegał jednak z oporami i na terenie województwa krakowskiego nie udało się osiągnąć spodziewanej liczby 10 tysięcy żołnierzy. Problem stanowiło również uzbrojenie, dlatego rozpoczęto formowanie oddziałów kosynierów uzbrojonych w piki i osadzone na sztorc kosy.
Na początku powstania Polacy odnosili sukcesy. Kościuszko pokonał Rosjan w bitwie pod Racławicami (4 kwietnia 1794r.), odznaczyli się w niej kosynierzy. 17 kwietnia wybuchło powstanie w Warszawie. Po ciężkich walkach wojska rosyjskie musiały opuścić stolicę Polski. W bojach tych wyróżnił się Jan Kiliński. Również w kwietniu powstańcy pod dowództwem Jakuba Jasińskiego opanowali Wilno (o czym wspomniał w „Panu Tadeuszu” Adam Mickiewicz).
O ostatecznej klęsce przesądziła przewaga sił Rosji i Prus. Klęska oddziałów Kościuszki w bitwie pod Maciejowicami zadecydowała ostatecznie o upadku powstania. Warszawa skapitulowała 5 listopada 1794r.
16 listopada 1794 roku nastąpiło ostateczne rozwiązanie oddziałów powstańczych i kapitulacja przed generałem Aleksandrem Suworowem, a 24 października 1795 roku dokonano III rozbioru Rzeczpospolitej. Polska przestała istnieć. W taki oto sposób można było w białych rękawiczkach zaanektować ziemie sąsiedniego państwa w XVIII wieku i jak widać w taki sam sposób można tego dokonać w XXI wieku.

sobota, 22 marca 2014

You know it when You know it



                    Czy mógłbyś mi uprzejmie powiedzieć, w jakim kierunku powinnam teraz pójść?
                    To w pewnej mierze zależy od tego, dokąd chcesz się dostać – odparł Kot.
                    Nie ma to dla mnie znaczenia – odpowiedziała Alicja.
                    Więc nieważne, w którą stronę pójdziesz – odrzekł Kot.

Kreatywność co jakiś czas tworzy wspaniałe koncepcje na nasze życie. Umysł rozważa różne drogi, wrzuca biznesowe pomysły, tworzy całkiem wartościowe scenariusze. Większość z nich jest przez nosiciela umysłu porzucana, ponieważ wierzy on, że nie ma umiejętności ani zasobów aby wprowadzać je w życie.

Pomimo tego, że uznaję się za osobę bardzo kreatywną, tylko raz w życiu miałam wizję silną, domagającą się realizacji i angażującą różnych ludzi i sytuacje, aby do tego doprowadzić. Była to wizja serwisu Petbnc.com – miejsca łączącego opiekunów psów z właścicielami, zakochanymi w swoich najlepszych przyjaciołach. Miejsca, w którym miłośnik swojego czworonoga znajdzie odpowiedzialnego petsittera, aby przyjął go pod swój dach, gdy ten pierwszy wyjeżdża gdzieś, gdzie nie może zabrać swojego najlepszego przyjaciela.

Sama byłam w takiej sytuacji. Wybierałam się na parę dni do przyjaciół na Fuerteventura i nie wiedziałam co zrobić z moją sunią Teri. Rodzice, którzy zwykle się nią opiekują, sami wyjeżdżali, a więc zaczęłam szukać opiekunki na własną rękę. Udało się. Po powrocie, miałam klarowną wizję tego, jak będzie wyglądał serwis rozwiązujący problem tego gdzie zostawiać psa. No bo przecież nie oddam strachliwego kanapowca do hotelu dla zwierząt – do małej przestrzeni i mnóstwa nowych dźwięków i zapachów, do których nie jest przyzwyczajony.

Kiedy jakaś myśl, przeczucie, wizja nie daje Ci spokoju – podąż za nią. Może okazać sięzaskoczeniem, Twoją życiową misją, celem, którego tak bardzo nam czasem potrzeba do tego, aby spokojniej oddychać.

Jeśli kochasz psy i wzbudziłam Twoją ciekawość, zajrzyj do mnie na bloga Opiekundlapsa.pl, który opowie więcej i przekieruje Cię na właściwy serwis :)