Dune fairytales

środa, 27 marca 2013

Pyrkon 2013 by Chani


Nastała środa, Pyrkon 2013 zakończył się trzy dni temu, najwyższy więc czas, by coś o nim napisać. A jest o czym! Przed tygodniem zastanawiałam się, czy tym razem przybędzie na poznański festiwal fantastyki więcej osób, niż w 2012. Wówczas było ich sześć i pół tysiąca. Organizatorzy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, a liczyli, że tym razem na Pyrkonie zjawi się około dziesięciu tysięcy fanów fantastyki. Dziesięciu? Hmm … Przez teren Międzynarodowych Targów Poznańskich przewinęło się przez te trzy dni ponad dwanaście tysięcy uczestników największego w Polsce konwentu!
Początki nie były łatwe. Już w piątek pojawiło się tylu chętnym, by się akredytować, że nie wytrzymały serwery. Kolejka wydłużała się, zakręcała, znów wydłużała i zakręcała w innym kierunku, a jednak nie przesuwała przez długi czas do przodu. Serwery nie działały, kasy nie obsługiwały, akredytacji nie wydawano i nikt nie mógł się dostać do środka. Przegapiłam dwie prelekcje i cieszę się, że przypadkiem żadnej z nich nie prowadziłam, bo byłoby mi strasznie wstyd… choć nie byłaby to przecież moja wina. Stanie w trzygodzinnej kolejce przypominało mi nieco grę „Kolejka”, w którą namiętnie gramy ostatnio z Mężem i znajomymi. Gra jednak mniej irytuje, nawet, gdy się ja przegrywa. W końcu jednak udało nam się dotrzeć do środka, od razu spotkać kilka znajomych osób i humorem się poprawił.
Na żywo bowiem człowiek ma pełną świadomość, że traci punkty programu, a to już nie jest za fajne. Tak – początki nie były łatwe i przyjemne.
To wiadomości obiektywne, teraz kilka (naście tysięcy?) słów ode mnie, czyli subiektywna wizja Pyrkonu 2013 by Chani.
Jak zwykle u mnie – od szczegółu (czyli omówienia konkretnych prelekcji, paneli itd.) do ogółu) czyli podsumowania Pyry jako całości).
Zamiany, przeniesienia, erraty do programu i tym podobne sprawiły, że pani Cherezińska spóźniła się nieco na swoją prelekcję o micie berserka, nadrobiła jednak szybko – zarówno profesjonalnymi opowieściami, jak i żywiołowością, przemiłym podejściem do swych czytelników i humorem. Bardzo mile wspominam ten punkt programu, szczególnie, że udało mi się od niej dostać autograf z dedykacją w „Koronie śniegu i krwi”. Pani Elżbieto, bardzo dziękuję!
„Prawda życia a prawda książkowa – Superbohaterowie Średniowiecza” to wykład dra Michała Sołtysiaka. Ciekawy, bardzo spodobała mi się jego przekrojowość i zupełnie nowe spojrzenie na temat. Świetny kontakt prowadzącego z publicznością również bardzo pomagał, choć czasami nie byłam pewna, czy rzeczywiście mówi o tym, jak średniowieczni ludzie postrzegali omawiane postaci, czy może sobie jedynie żartuje. Tak, czy siak – inspirująca godzina, która dała mi sporo do myślenia. Szkoda, że nie udało się uruchomić projektora – mam więc nadzieję na powtórkę na jakimś kolejnym konwencie – tym razem z działającym sprzętem i zdjęciami, które przygotował dla nas Michał Sołtysiak.
 „Fantastyka i polityka: strzeżcie się naprawiaczy światów” – prelekcja Piotra Gociek nie urzekła mnie specjalnie, choć poddała kilka ciekawych myśli. Szkoda, że prowadzący miał taki kiepski kontakt z widownią – miałam wrażenie, że zupełnie nie reaguje na głosy z sali, a na pytania niby odpowiada, ale właściwie to nie. Mimo to jednak chętnie przeczytam pewnego dnia jego książkę pod tytułem „Demokrator”.
Spotkanie z Anetą Jankowską okazało się strzałem w dziesiątkę – szczególnie jako rozbudzenie o niezbyt wczesnej już porze. „Mroczni po mamie, cyniczni po tacie – o bohaterach i bohaterkach Urban Fantasy” to zabawna, rzeczowa i fantastycznie doprawdy opowiedziana historia o tym, czym się charakteryzują postaci tego – obecnie coraz popularniejszego – gatunku. Autorka genialnie prowadziła prelekcję – czułam się, jakbym czytała rewelacyjnie napisaną powieść. Z pewnością pojawię się na jej kolejnych prelekcjach, jeśli się takowe w programie następnych konwentów znajdą.
Na koniec piątku powędrowałam na panel, na którym próbowano odpowiedzieć na pytanie „Kto jeszcze pisze opowiadania?”. Dające do myślenia różne spojrzenia autorów, którzy zajmują się zarówno krótką, jak i dłuższa formą było rzeczywiście idealne na piątkową wczesną noc.
Sobotę rozpoczęłam od półtoragodzinnych warsztatów z agencją literacką Ekstensa. Bardzo ciekawe doświadczenie i kilka szokujących opinii, które padły z sali. Mam teraz nad czym dumać przy pracy nad warsztatem. Nie rozumiem jedynie, po co właściwie podzielono nas na grupy, skoro jedynym zadaniem, które w nich wykonywaliśmy było wymyślenie 3-5 alternatywnych tytułów dla „Władcy Pierścieni”. Pomijając to – warsztaty były naprawdę świetnie poprowadzone i cieszy mnie, że prowadzące chętnie udzielały głos każdemu, kto chciał się wypowiedzieć i właściwie wszyscy rozmawiali ze sobą, a nie jedynie słuchali nudnego monologu zza biurka. To ogromny plus – ponieważ dzięki takiej opcji można poznać punkt widzenia różnych piszących osób i… zastanowić się, co tak naprawdę jest najlepsze dla mnie! Było warto wstać tak wcześnie, by dojechać tam na 8:30.
„Szklane bomby i zatrute sztylety – terroryzm w dawnej Polsce” – przezabawne, ale bardzo profesjonalne omówienie tematu przez Andrzeja Sawickiego rozbudziłoby w ten zimny sobotni poranek chyba każdego. Ilość wiadomości, którą się z nami podzielił oraz sposób jego wypowiedzi, wspaniały humor mimo nieprzyzwoitej pory i paskudnej pogody – nieocenione. Można teraz budować kryminalne wątki na naprawdę świetnej bazie merytorycznej.
„Wiktoriańscy supermani, czyli od kapitana Cooka do kapitana Ameryki” to moje trzecie już spotkanie z Adamem Godlewskim. Pretekst do omówienia różnych postaw bohaterów i tego, kogo tak naprawdę uważano w danym okresie za herosa. Zupełnie nietypowe podejście do tematu, bardzo dobrze przygotowana prezentacja multimedialna, rozległa i dogłębna znajomość omawianego tematu – same atuty. Dobrze, że tym razem rzutnik zadziałał, ponieważ był właściwie niezbędny, by móc odpowiednio docenić pracę, którą wykonał WTF Apoc.
„Habemus papam czyli o wizjach papiestwa w fantastyce” to kolejny fascynujący panel. Wzięli w nim udział Lech Jęczmyk, Marek Huberath, Maciej Parowski i Wojciech Szyda. Temat przeciekawy, szczególnie w związku z ostatnimi wydarzeniami w Watykanie, nadto znakomity dobór prelegentów. Rzeczywiście rozwinęła się bardzo zajmująca dyskusja, włączała się w nią również czasami publiczność, poddając nowe spojrzenie na omawiany temat, zadając intrygujące pytania. Wynotowałam sobie kilka pozycji, do których z pewnością będę chciała zajrzeć – chyba nawet w najbliższym czasie. Oby takich punktów programu było więcej.
Panel pod tytułem „Po co pisać mądre książki” nie zachwycił mnie, jeśli mam być naprawdę szczera. Właściwie nie udało się nawet dojść do porozumienia, czym tak naprawdę jest mądra książka. Cóż – niewielka przerwa pomiędzy genialnymi punktami programu.
Sporo ciekawych pomysłów i tematów do rozważenia poddał na prelekcji „Jak zbudować fantastyczne uniwersum na potrzeby prozy lub gry” Tomasz Kołodziejczak. Szkoda, że nie udało się przeprowadzić ćwiczeń – jak było to zamierzeniem prelegenta. Jednak liczba osób zainteresowanych tematem okazała się zbyt wielka, by było to możliwe. Tak więc sporo teorii, która może ciekawie zaowocować w kolejnych utworach.
W porze herbatki pojawiłam się na spotkaniu z Lechem Jęczmykiem. „Nowe Średniowiecze” – dla mnie już po raz drugi – to fascynująca godzina poruszająca dziesiątki frapujących tematów na czasie… w odniesieniu oczywiście do fantastów, choć nie tylko. Mogę z czystym sercem polecić każdemu, kto będzie się nad tym punktem programu zastanawiał kolejnym razem. „Nowe średniowiecze” to spotkanie, na które powinien zajrzeć każdy inteligentny człowiek, który chce patrzeć na świat inaczej niż tzw. szara masa.
Cudowny, miły dla ucha, uspokajający, a jednocześnie przecież dodający energii koncert na wczesnej harfie celtyckiej – to oczywiście „Legendy inaczej” w wykonaniu Basi „Maskotki” Karlik. Jak zwykle byłam zauroczona i nie mogę się doczekać tak rozstrzygnięcia rozpisanego przez nią konkursu, jak i wydania kolejnej płyty. Szkoda jedynie, że koncert odbywał się obok bufetu (tzn. tam umieszczono scenę), ponieważ nie można było w stu procentach odpłynąć przy odgłosach pięknego instrumentu i równie ślicznej Basi – jednak zgiełk rozmów i kolejki ludzi oczekujących na podwieczorek i piwo przeszkadzały w odbiorze koncertu.
„Co tak naprawdę wiemy o przedwojennej Polsce?”. Cóż, wydawało mi się, że wiem całkiem sporo. Okazało się, że jestem w błędzie i… bardzo mnie to cieszy. Dostrzegłam, jak wiele jest jeszcze fascynującej wiedzy, której nie posiadam, a którą dane mi było musnąć dzięki prelekcji Piotra Gibowskiego. Naszpikowana ciekawostkami prezentacja i konkurs, w którym okazało się, że nie tylko moja wiedza na temat międzywojnia nie jest dostatecznie dobra. Daje do myślenia!
„Miecze Europy”… Jaka szkoda, że ta prelekcja nie trwała dwie godziny. Albo nawet i trzy. Chętnie więcej bym posłuchała, chętnie więcej zobaczyła, więcej się dowiedziała. Ledwie musnęliśmy temat, a już czas gonił. Szkoda, ponieważ było doprawdy zacnie. Nie tylko prowadzący mówił interesująco, nie tylko prezentacja multimedialna była dobrze przygotowana, ale te miecze, które leżały na biurku, które demonstrował… które można było zobaczyć z tak bliska, a nawet dotknąć. Jeśli Igor Górewicz jakimś dziwnym zrządzeniem losu, przeczyta ten tekst, mam do niego prośbę – dwugodzinna powtórka na tegorocznym Polconie to będzie dokładnie to, czego mi trzeba!
Największy konwentowy zawód w mojej subiektywnej opinii to „Fantastyka wikińskiej Skandynawii”. Szkoda… choć przynajmniej udało mi się chwilę kimnąć, ale wolałabym ciekawą prelekcję, która przeniosła by mnie do tajemniczego świata sprzed wieków, niż kilka minut – i tak niespokojnego – snu.
Spotkanie z redakcją „Coś na Progu” było wyjątkowe. Przedstawiono nam nie tylko najbliższe plany wydawnictwa Dobre Historie, które to plany są doprawdy imponujące, ale poczęstowano również przepysznym tortem urodzinowym. Redakcja bowiem właśnie obchodziła pierwsze urodziny. Tort także był nietuzinkowy – zamiast lukru, kremu i owoców składał się z książek, gier i kolejnych numerów czasopisma „Coś na Progu”. Można było „zgarnąć” naprawdę świetne fanty, słuchając o tym, jak marzenia trójki założycieli spełniają się dzień po dniu i jak tworzy się fantastyczne pismo na polskim rynku. Wspaniałe prawie-zakończenie wieczoru!
„(bez)Pańska armia Boga” to spojrzenie na anielski wątek w literaturze fantastycznej na podstawie prozy Kossakowskiej i Ćwieka. Kilka interesujących pytań się pojawiło, jednak miałam wrażenie, że prelegent średnio się do tego przygotował. Może jednak to późna pora i fakt, że nawet nie poinformowano go o tym, że jego prelekcja została przeniesiona na wcześniejszą godzinę, niż wcześniej ustalono były powodem jego „zagubienia”. Tak, czy siak – nie żałuję, że na prelekcji zostałam – rzeczywiście, gdyby pora była stosowniejsza – z pewnością dyskusja rozwinęłaby się bardziej i powędrowała na ciekawe tory. Pozostaną jednak w pamięci zadane pytania.
Niedzielny poranek okazał się… niefantastyczny. Dziewiąta rano – trzeci dzień konwentu. Aula, całkiem sporo ludzi, jak na tak nieprzyzwoitą porę. Ok – prelegentka na samym początku zaznacza, że to jej pierwsze wystąpienie i może nie wyjść najlepiej, wszyscy chyba jednak wierzą, że jakoś to będzie. W końcu temat taki wdzięczny: „Czarownice, przeklęci książęta, złośliwe skrzaty – legendy obszaru zachodniopomorskiego”. Niestety, stres prelegentkę zżarł do tego stopnia, że opuściła salę po piętnastu minutach. Na domiar złego, kolejna prelekcja – o motywach orientalnych w fantastyce – w ogóle się nie odbyła. Oj, żal tych dwóch godzin, które można było przespać…
„Alchemicy – oszuści czy pierwsi naukowcy?” – sala wypełniona po brzegi, nie ma czym oddychać. Ludzie tłoczą się w drzwiach, siedzą dziesiątkami na podłodze. Masakra! Prelekcja natomiast bardziej mnie nudzi, niż porywa i smutno mi jakoś, że może powinnam była dołączyć do Męża i posłuchać o miasteczku Haven. Zbyt szkolne to było, przynajmniej dla mnie.
„Z życia gwiazd: Mario, najlepiej zarabiający hydraulik świata” przynajmniej mnie rozbawił i przypomniał młodość (choć w Mario gram do dzisiaj i nadal mnie ta gra porywa). Piotr Materzok przyłożył się do wystąpienia i przygotował rewelacyjną prezentację, do tego wiedział doskonale, o czym mówi i widać było, że go to fascynuje. Cieszę się, że tam dotarłam. Właściwie to jedyny punkt programu, z którego byłam w niedzielę zadowolona.
Ostatni dzwonek – „Rozrywki średniowiecza” i dla mnie koniec konwentu. Jakby powtórka ze studiów, jedna informacja mnie zadziwiła i była dla mnie nowością. Liczyłam na coś zupełnie innego, to chyba jednak nie wina prowadzącego. Postawił sprawę jasno od samego początku. Mówił o tym, o czym chcieli słyszeć zgromadzeni tłumnie na sali. Oni natomiast mieli ochotę dowiedzieć się tego, co dla mnie od lat już jest znane. Ogólnie – niedziela była najgorszym z tych trzech dni.
To tyle ze szczegółów, hehe.
Teraz kilka ogółów. Jak wspominałam – tysiące ludzi na Pyrkonie. Jeszcze więcej budynków niż w 2012 roku, jeszcze więcej stoisk. Promocje, obniżki cen, kupony różnorakie. Organizatorzy rzeczywiście o nas dbają. Ponad osiemset godzin programu, w którym każdy znalazłby coś dla siebie. Myślę, że każdy wyjechał z Poznania (czy też do domu w Poznaniu) zadowolony z tych trzech dni. Jedynie początki były trudne.
Wspomnienia? Mnóstwo. Nowości? Ogrom. Coś do przemyślenia? O, tak. Coś do doczytania? Oczywiście. Pomysły? Jak najbardziej. Fanty zebrane? Jasne. Oczekiwania na kolejny konwent? Bez wątpienia. Jestem naładowana pozytywną energią i dziękuję wszystkim, którzy przyłożyli się do zorganizowania mi tak wspaniałego weekendu. Jesteście the best!






niedziela, 24 marca 2013

Portret Żyda i wojenne losy pewnej rodziny - Jacek Ceptowski


Zajęcie Wrześni przez jednostki hitlerowskiego Wermachtu (10.09.1939r.) niosło ze sobą tragiczny los dla obywateli polskich narodowości żydowskiej. Im okupant specjalnie zgotował na terenie powiatu wrzesińskiego trzy obozy pracy przymusowej, w których większość uwięzionych wymordował z premedytacją. Wraz z eksterminacją Żydów, naziści objęli akcją wysiedlenia Polaków – Wielkopolan, przede wszystkim wywodzących ze środowiska inteligenckiego. Trzy miesiące od wkroczenia do Wrześni hitlerowców nastał m.in. dla rodziców dies ater, zwiastujący mordęgę niesioną przez niemieckiego agresora. Sobotniego poranka, 9. grudnia 1939r., o godzinie 6.30 sześcioosobowa grupa „żółtków” – umundurowanych członków S.A. NSDAP, w ciągu 20 minut bezpardonowo wysiedliła ich z mieszkania, narażając na całkowitą utratę majątku ruchomego, będącego dorobkiem życiowym.
Przymusowa ewakuacja wielkopolskich wysiedleńców na Kielecczyznę towarowym transportem kolejowym, a następnie ich koncentracja w Koniecpolu, odbywały się w ahumanitarnych warunkach, urągających ludzkiej godności. Po kilku dniach upodlającego traktowania naziści warunkowo zezwolili zatrzymanym na pobyt w Generalnym Gubernatorstwie. Rodzice „wybrali” Kraków. Żyjąc na peryferyjnej Woli Duchackiej – obok płaszowkiego obozu pracy przymusowej, a w rzeczywistości koncentracyjnego, w którym „aryjscy nadludzie” barbarzyńsko unicestwiali Żydów, Polaków i Romów – musieli dalej znosić wojenną gehennę. Mroki okupacyjnej egzystencji rozpraszała rodzicom ich radość z moich urodzin.
Wśród ruchomości zrabowanych rodzicom przez hitlerowskich najeźdźców znalazł się oprawiony rysunek na papierze (23 cm x 18,5 cm), podklejony tekturką, sygnowany – „Abla Jenichel 932”, bez tytułu, tematycznie ukazujący modlącego się rabina. Początkowo obrazek był własnością Żydówki, sublokatorki moich dziadków matecznych – Włodzimierza i Marii Sas-Łodyńskich, mieszkających w Krakowie. Darowała ona kredkową sepię „Żyda” w prezencie ich córce z okazji zamążpójścia. Nie omieszkam nadmienić, iż delegacja Żydów z Gminy Wyznaniowej w Krakowie wręczyła Młodej Parze, przed przyjęciem weselnym, antał wina palestyńskiego, symboliczną butelkę „pejsakówki”. Zapewne czyniła to, mając w estymie radcę Łodyńskiego, z którym Gmina utrzymywała relacje prawno-administracyjne w Urzędzie Wojewódzkim. Nadto niektórzy członkowie tej społeczności znali starostę Łodynskiego, pamiętając – gdy do 1914r. w Śniatyniu n. Prutem (Stanisławowskie) sprawował urząd „c.k. komisarza powiatowego”.
Niebawem po weselu młodzi małżonkowie wyjechali na Wołyń, dokąd z Katowic przeniósł się niedługo Józef Ceptowski, przyjmując w Lubomlu posadę lekarza powiatowego (1933 – 1937). Przy ul. Browarskiej 2, w mieszkaniu państwa doktorostwa obrazek „Rabina” znalazł swoje miejsce na ścianie, a jakże, reprezentacyjnego pokoju jadalnego. Luboml – czterotysięczny ośrodek administracyjny jednego z powiatów województwa wołyńskiego – zamieszkiwało 99% Żydów, Ukraińców i  Białorusinów. Pośród „tutejszych” – jak określali swoją przynależność narodową przed polskimi urzędami np. Ukraińcy i Białorusini – liczbowo dominowała ludność wyznania mojżeszowego. Matka wspominając „wołyńskie czasy”, m.in. relacjonowała co barwniejsze wydarzenia z lubomelskiego życia codziennego, z uwzględnieniem „egzotyki” etnicznego konglomeratu Lubomla. Swoistym było np. określenie „na wygląd” w odniesieniu do osób, dokonywane przez Żydówkę – handlarkę z miejscowego targowiska. „Nach geszeft” odwiedzając regularnie mieszkania prywatne lokalnej elity – na widok mojej matki lub jej przyjaciółki, żony lekarza weterynarii w Lubomlu – ze znawstwem i niekłamanym upodobaniem elokwentnie mawiała: ”Aj, aj! Hast du gewidział?! Zis du,zis du! Cwaj doktores hat cwaj pyskeles!” Osobliwy żargon żydowskiej przekupki tak spontanicznie i oryginalnie eksponującej podobieństwo „z twarzy“, w określonym kontekście nie tylko nie był niezrozumiały, ale i szczerze bawił „panie doktorowe“, jak też pozostały high life Lubomla.
Wybuch drugiej wojny światowej przerwał rodzicom pobyt na wypoczynku w Wiśle, w Beskidzie Śląskim. Niezwłocznie wróciwszy do Wrześni, zdołali „zabezpieczyć” dwie ruchomości, mianowicie – francuski serwis porcelanowy z wyprawy ślubnej matki, zakopując nocą w przydomowym ogrodzie oraz – wspomniany obrazek, zakrywając (bez usuwania z mieszkania) kolorowym landszaftem, wyciętym z jakiegoś czasopisma. W tak zakamuflowanym „stylu” został on zagrabiony przez „nowych” lokatorów wrzesińskiego mieszkania „bei Liebenauerstrasse Nr 3”. Nowi właściciele nawet nie zdawali sobie sprawy, jaki „cymes” jest w ich posiadaniu. Zwłaszcza teraz, gdy obcował on z Adolfem Hitlerem, emanującym z propagandowego portretu oleodrukowego, oświetlającego gabinet lekarski. Zaiste, była to wspaniała koegzystencja duchowo-materialna na płaszczyźnie ideologicznej i plastycznej!
Ten właśnie rodzajowy rysunek żydowski stał się „bohaterem” w okupacyjnych perypetiach perypetiach Z. J. Ceptowskich, już po ich wysiedleniu z Wrześni, podczas dramatycznych prób odzyskania ruchomości, które pod groźbą hitlerowców zostawili w mieszkaniu na ul. Miłosławskiej 3. Ojciec pragnąc formalnie uregulować problem utraconego majątku ruchomego, niemniej dotąd osobiście przykrych doznań ze strony reżimu nazistowskiego – w 1940r. legalnie wyjechał koleją do Warthelandu. Jeszcze kierował się wyniesioną ze szkoły wiedzą o tradycji cywilizacyjnej narodu niemieckiego. Mniemał, iż niemiecki system okupacyjny będzie respektował obowiązujące normy prawa międzynarodowego w zakresie statusu ludności cywilnej na wypadek wojny. Nie odczuwał słodko-mdławego zapachu dymów nad Krakowem, w niedalekiej przyszłości unoszących się z obozowych kominów w Płaszowie. Pojawienie się Polaka – biegle władającego językiem niemieckim, rzeczowo proszącego o wyjaśnienie i załatwienie przedłożonej kwestii epatowało prominentnego urzędnika hitlerowskiego, notabene posadowionego w budynku byłej siedziby Starostwa Powiatowego. Chwilowe „zaskoczenie” zaistniałą sytuacją u nazistowskiego funkcjonariusza, prędko ustąpiło obcesowemu obejściu się z petentem, jak zgodnie z filozofią niemieckiego faszyzmu – z rugowanym „podczłowiekiem”. Bezceremonialnie zażądał od ojca, by natychmiast opuścił Wrześnię i „szybko wracał tam, skąd przybył”, przy tym impertynencko grożąc ekstremalnymi konsekwencjami w przypadku niezastosowania się do imperatywu. Jednocześnie oznajmił mu, podkreślając butnie, iż nie ma żadnego tytułu prawnego do wysuwania roszczeń wobec państwa niemieckiego, ani przebywania w Wielkopolsce – jako terytorialnie integralnej części III Rzeszy. Plan ojca skończył się fiaskiem.
W styczniu 1941r. matka – z dozą desperacji i przeświadczeniem w spełnianie się porzekadła: Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”, nie dając za wygraną hitlerowcom, dysponując lewymi dokumentami niemieckimi, które umożliwiały przemieszczanie się między Generalgovernment i Warthegau – „przeszwarcowała” się do Wrześni. Aktualnie, użytkownicy mieszkania po Z. J. Ceptowskich – dwaj hitlerowscy lekarze – bynajmniej nie kwapili się do pertraktacji, jednak oględniej odnosząc się do interlokutorki niż ich ziomek w rozmowie z jej mężem. Gdy na swoje prośby w odpowiedzi słyszała wyłącznie „unmoeglich” lub kategoryczne „nein” – przed opuszczeniem mieszkania, „w ostatnim rzucie na taśmę” – wskazała na ów niepozorny landszaft, jakoby przedstawiający okolicę, z którą była uczuciowo związana w dzieciństwie. Nonszalancko któryś z „władców’ pozwolił matce zdjąć ze ściany „tandetny widoczek” i zabrać „sobie na pamiątkę”. Przed szczęśliwym powrotem do Krakowa, na razie „pod czapką”, nasz materialny bohater przeszedł „próbę”, wraz z prawowitą właścicielką, oczekującą nocą przy minusdwudziestostopniowej temperaturze powietrza na wyjazd pociągiem pasażerskim, przez 6 godzin – gdyż okupant przyznał priorytet transportom militarnym.
Wojenne pięciolecie „Rabin” przetrwał, już w „czystej formie”, na Kazimierzu, od wieków kulturowo żydowskiej dzielnicy miasta. Tam, na ul. Krakowskiej 19 (vis-a-vis apteki „Pod Murzynem”) – w międzyczasie naziści wysiedlili Włodzimierzostwo Sas-Łodyńskich z ich lokum przy al. Słowackiego 48, skwapliwie plasując tu enesdeapowską Hitlerjugend – zdobił stołowy pokój mieszkania w pożydowskiej kamienicy, nieopodal (ul. Krakowska 41) lokalu Judenratu w dawnej siedzibie Gminy Wyznaniowej, a pod nosem „Generalnego Gubernatora dla Zajętych terenów Polskich” – Hansa Franka, panoszącego się m.in. na Zamku Wawelskim.
Po zawierusze wojennej, od kwietnia 1945r. zamieszkaliśmy na stałe w Poznaniu. Rysunkowa sepia pobożnego rabina – od początku w tej samej czarnej ramce i pod tą samą szybą – stanowi dekoracyjny element pokoju jadalnego w kolejnych, poznańskich mieszkaniach Ceptowskich. Pokój stołowy mieszkań Sas-Łodyńskich i Ceptowskich stał się zwornikiem małopolsko-kresowianko-wielkopolskich dziejów ponadsiedemdziesięcioletniego wizerunku żyda, potwierdzającego, że „quoque judaica fata habent”, także – tradycyjnie przekonującego swoich właścicieli o szczęściu przynoszonym domostwu, w którym „jest Żyd”.
Kalkę obrazka „Rabina” przekazałem Związkowi Gmin Wyznaniowych Żydowskich Żydowskich RP, do jego poznańskiej siedziby, ofiarując pro memoriał wspólnych losów naszych narodów i dla utrwalenia polsko-żydowskiej kultury.

czwartek, 14 marca 2013

Pulpety wieprzowo-wołowe z kaszą gryczaną


Składniki pulpetów:
0,5 kg mielonego mięsa wieprzowego,
0,3 kg mielonego mięsa wołowego,
0,2 kg kaszy gryczanej jasnej,
natka pietruszki,
4 ząbki czosnku,
sól,
0,5 łyżeczki pieprzu Cayenne,
łyżka bułki tartej,
1 jajko.



Składniki sosu:
woda,
koperek,
200ml śmietanka kwaśna 18%,
5 pieczarek,
1 papryka,
1 duża marchewka,
0,5 małego selera,
1 mała pietruszka,
1 mała cebula,
2 listki laurowe,
3 ziarenka ziela angielskiego,
pieprz Cayenne,
2 łyżki słodkiej papryki,
4 łyżeczki przecieru pomidorowy,
sól lub Vegeta.

Najpierw gotujemy kaszę gryczaną (ja używam tej, która zostanie z poprzedniego obiadu :) ),
następnie mieszamy oba rodzaje mięsa, dodajemy kaszę oraz inne składniki pulpetów i mieszamy tak, aby dało się z tego lepić kule.
W tym czasie w garnku doprowadzamy wodę (nie może być jej zbyt dużo, gdyż sos wyjdzie za mało esencjonalny) do wrzenia, dodajemy listek laurowy oraz ziele angielskie, wrzucamy też drobno pokrojone warzywa (marchewka, cebula, pietruszka i seler). Można dodać Vegetę jeżeli ktoś lubi, a jeżeli nie, to sól. Ja dodaję jeszcze słodką paprykę.
Następnie z masy pulpetowej lepimy kule średniej wielkości i wkładamy do gotującej się wody, dodajemy pokrojone pieczarki oraz paski papryki. Gotujemy wszystko ok. 40 – 60 minut pod przykryciem, na wolnym ogniu.
Następnie dodajemy przecier pomidorowy, zabielamy śmietaną i dodajemy pół pęczka koperku, pieprz Cayenne oraz sól do smaku.
Danie gotowe podawać najlepiej z ziemniakami lub z chlebem.

Habemus Papam by Beyo

No i stało się …mamy Papieża. Od 19:07 gdy tylko zobaczyłem biały dym unoszący się nad Kaplicą Sykstyńską zasiadłem przed telewizorem denerwując się niepomiernie. Emocje czułem nie mniejsze niż w 2005 roku gdy wybrano w końcu kard. Ratzingera. Tamto konklawe było inne, bardziej dostojne może i bez wszechobecności mediów. Ale i nastój był wówczas inny, żałobny. Teraz gdy “skromny pracownik winnicy Pana” abdykował, pierwszy raz od 600 lat konklawe wybierało kolejnego Papieża w czasie gdy żyje wciąż jego poprzednik. Ileż to słów wypowiedziano w mediach, ileż stron zapisano o tym kto jest papabile, kto się nadaje mniej a kto bardziej, na czynniki pierwsze rozkładając życiorysy kandydatów.
Nic więc dziwnego że gdy tuż przed 21 otworzyło się w końcu okno i protodiakon wyszedł przed stutysięczny tłum zgromadzony na Placu Świętego Piotra powitała go owacja. A póżniej – coś niebywałego. Habemus Papam! i tradycyjna formuła i wypowiedziane imię wybranego – Jorge karydnała Bergoglio przyjmującego imię Franciszek.

130313154512-16-st-peters-reaction-0313-horizontal-gallery-2013-03-13-21-28.jpg
źródło: CNN

Ogromne zaskoczenie, tłum jakby zamarł w oczekiwaniu na pojawienie się w oknie nowego Papieża. Czy ktoś z komentatorów na niego stawiał? Czy mógł przypuszczać że po raz pierwszy Ojcem Świętym zostanie jezuita i to z Ameryki Południowej? No i wybrane imię – nie stosowane dotąd przez Papieży, będące jak można spodziewać się nawiązaniem do postaci św. Franciszka z Asyżu. Tego, który ubóstwo i troskę o bliźnich wyniósł na niespotykany wcześniej w Kościele piedestał.
Bracia i siostry. Dobry wieczór – to pierwsze słowa papieża Franciszka. Zdaje się, że kardynałowie znaleźli papieża na końcu świata.
Jaki będzie nowy Papież? To się dopiero okaże. Ujął mnie już od samego początku modlitwą za Benedykta XVI, uśmiechem i otwartością. I ten niezwykły gest prośby do zgromadzonych o modlitwę w intencji Jego Samego, pokornie pochylona sylwetka w chwili zadumy przed błogosławieństwem Urbi et Orbi.
Potwierdziła się tym razem reguła iż “kto wchodzi na konklawe Papieżem wychodzi z niego kardynałem”. Miło że w obecnym świecie tak odzierającym z tajemnic wszystko, jest jeszcze miejsce na Ziemi w którym dzieją się rzeczy sekretne i niespodziewane. Mówiono że Bóg ma niezwykłe poczucie humoru skoro na Tron Piotrowy powołał Niemca po Polaku, a teraz Duch Święty znów zakpił z watykanistów i ich przewidywań. Cieszę się bardzo iż mój Kościół ma Nowego Pasterza.

wtorek, 12 marca 2013

Wernisaż Wojciecha Siudmaka w Sannois pod Paryżem

18 maja tego roku kolejny wernisaż Wojciecha Siudmaka – tym razem w muzeum w Grudziądzu. Chcąc zachęcić Was do odwiedzenia wystawy, która rozpocznie się w Noc Muzeów - przesyłam mój reportaż z poprzedniego dużego wernisażu (we Francji, jesienią 2012 roku). Mam nadzieję, że spodoba się Wam mój tekst, a być może niektórych zachęci również do zobaczenia wystawy na własne oczy - w końcu Grudziądz niedaleko.



„Tylko marzenie może przekroczyć niepokonalne bariery.”


Na cztery dni przed swoimi 70. urodzinami, Wojciech Siudmak święcił kolejny sukces. W podparyskim muzeum Utrillo-Valadon w Sannois odbył się wernisaż rozpoczynający wystawę o nazwie Nieskończone Fantastyczne Wszechświaty, która potrwa do 16 grudnia 2012 roku. To jednak nie tyko wielkie zwycięstwo samego Artysty, którego nazwisko przyciągnęło do tego niewielkiego muzeum ponad sześćset osób, ale także wszystkich zaangażowanych w organizację tego nietuzinkowego przedsięwzięcia – przede wszystkim rzeźbiarki – Angeliki Chwyć, diunologa – Michała Skalca, śpiewaczki – Natalii Rubiś oraz oczywiście koordynatorki wystawy – Nicole Fleurier.
            Kiedy w 1966 roku Siudmak pojechał do Francji, z pewnością nie mógł przewidzieć, jak potoczą się jego losy. Pragnął się uczyć i poznawać świat, a nie być tłamszony przez ”mądrzejszych” i „zdolniejszych” artystów, którzy byli wykładowcami na warszawskiej ASP. Został i… prawdopodobnie tej decyzji zawdzięczamy dzisiaj Wojciecha Siudmaka takiego, jakim jest. Otwartego, pewnego siebie, wrażliwego na piękno i mówiącego otwarcie do drugiego człowieka. Uśmiechniętego, szczęśliwego i spełnionego. Takie też są jego prace – pełne pasji, fantastyczne światy wyjęte jakby z marzeń sennych. Perfekcyjne, idealne ludzkie kształty zawdzięczamy wnikliwej i wieloletniej chęci poznawania anatomii człowieka, żywe kolory, ulotne skrzydła wróżek, są jakby ucieleśnieniem nieuchwytnego piękna, które kryje się w świecie dokoła nas. Kunszt Artysty widać zarówno w jego obrazach, rzeźbach, przede wszystkim zaś chyba w rysunkach, na co wielu wielbicieli jego twórczości zwraca uwagę.
            Urodzony w 1942 roku w Wieluniu – mieście, które pierwsze padło ofiarą agresji hitlerowskich Niemiec na Polskę – Siudmak od najmłodszych lat widział spustoszenie, jakie zostawiła II Wojna Światowa. Rany ludzkich serc i ciał, miasta zrównane z ziemią, bieda, tragedie wszelakiej maści. To one na zawsze pozostały w jego pamięci i sprawiły, że chce dzisiaj pokazywać światu piękno, które przecież zawsze powinno zwyciężać. Nic więc dziwnego, że jest w tej chwili najpopularniejszym z polskich żyjących artystów, że jego nazwisko przyciąga takie tłumy widzów.
            Straszne wspomnienia, jakie zostawiły po sobie działania wojenne, doprowadziły do wielkiej inicjatywy o wymiarze międzynarodowym, której pomysłodawcą jest właśnie Wojciech Siudmak. Projekt „Wieczna Miłość” będący pod patronatem UNESCO to przedsięwzięcie mające na celu promowanie idei pokoju, w którym biorą udział między innymi takie miasta, jak Hiroszima, Nagasaki, Drezno, Guernica, czy Rotterdam. Rzeźba – symbol harmonii i piękna, która powstała na podstawie obrazu zatytułowanego właśnie „Amour Éternel” (Wieczna Miłość), to twarze kobiety i mężczyzny, dwóch planet zawieszonych w przestrzeni i złączonych pierścieniami, niby obrączkami. Prototyp tego wielkiego dzieła można było podziwiać między innymi na wystawie w Muzeum Narodowym w Kielcach. Dla Siudmaka projekt ten ma również bardzo osobisty charakter  i jest swego rodzaju misją.
Prace Siudmaka w Polsce gościły w ostatnich kilku latach choćby na Festiwalu Fantastyki na zamku krzyżackim w Nidzicy, na Euroconie w Cieszynie, w Muzeum Miedzi w Legnicy, Centrum Konferencyjnym Politechniki Poznańskiej i Muzeum Narodowym w Kielcach. Często wystawiany jest oczywiście we Francji, gdzie mieszka od ponad czterdziestu lat. To jego wystawa witała nowe millenium na Wieży Eiffla.
            W świecie Siudmak jest bardzo znany i szanowany. Również w Polsce coraz szersze są kręgi jego wielbicieli. Być może właśnie za sprawą coraz częstszych wystaw, a także rysunków, które od kilku lat korespondują z wizją drugiego wielkiego człowieka – Franka Herberta. Jego prace są niejednokrotnie powodem, dla którego czytelnicy kupują nowe wydania powieści o świecie pustynnej planety zwanej Diuną. Dialog, który prowadzi z narracją jest subtelny, ale wyrazisty. Bez wątpienia sprawia, że książki wydawane przez Dom Wydawniczy Rebis sprzedają się z wielkim powodzeniem (rysuje on również do serii powieści Philipa K. Dicka).
            Nie powinno więc dziwić, że wystawa czołowego reprezentanta realizmu fantastycznego staje się za każdym razem sukcesem. Tak też stało się z obecnie trwającą w Sannois – wernisaż okazał się sukcesem spektakularnym. W sposób znany jedynie sobie, organizatorzy naliczyli 616 gości – w tym choćby ambasadora RP, Tomasza Orłowskiego z małżonką, czy kompozytora Francisa Lai (laureata Nagrody Akademii Filmowej, Złotego Globu i Cezara, którego utwór „Amour Éternel” zaśpiewała na wernisażu śpiewaczka operowa, Natalia Rubiś). Ponadto pojawiło się wielu artystów lokalnych – malarzy, rzeźbiarzy, muzyków oraz polityków. Co ciekawe, chodząc pomiędzy pracami wybitnego Artysty, można było spotkać dużo dzieci i młodzieży, co – niestety – w naszej polskiej rzeczywistości zdarza się jeszcze zdecydowanie niezbyt często.
            Zaproszeni na wernisaż goście mogli poczuć się naprawdę wyjątkowo. Każdego z nich powitali i uścisnęli dłoń w drzwiach sam Wojciech Siudmak, Ambasador III RP, Mer miasta Sannois i Nicole Fleurier. Niewielkie muzeum robiło olbrzymie wrażenie. Trzeba przyznać, że jeszcze dotąd nie widziałam tak przygotowanej wystawy. W salach panował półmrok, a każdy z obrazów i każda z grafik podświetlona była punktowym światłem, o czym zazwyczaj można najwyżej pomarzyć. Prosto i z klasą prezentowały się zarówno duże, jak i mniejsze płótna. W rogach sal stały manekiny ubrane w oryginalne filmowe stroje z adaptacji „Diuny” (z mini seriali z lat 2000 i 2003), należące do prywatnych kolekcji Michała Skalca i Davida Fleurier. Pracom Siudmaka towarzyszyły już po raz drugi makiety wykonane z polimerowej masy termoutwardzalnej wykonane, na podstawie rysunków Mistrza, przez Artystkę z Warszawy, Angelikę Chwyć. Przemyślnie ustawione trójwymiarowe i duże rzeźby komponowały się idealnie z pracami, na podstawie których powstawały. Wszystko to tworzyło jedną, zamkniętą całość – przemyślaną i bardzo elegancko wykonaną.
            Michał Skalec jest największym kolekcjonerem artefaktów dotyczących Diuny i Franka Herberta na świecie. Bliższy kontakt z Mistrzem oraz dalsza kooperacja zaczęły się od wygranej aukcji charytatywnej, której wynikiem było zaistnienie autorki tego artykułu i jej męża na kartach „Dzieci Diuny” jako bohaterowie wykonanego przez Siudmaka rysunku. Po pięciu latach wspólnych wystaw, współpraca ta osiągnęła punkt kulminacyjny w trakcie wystawy w Muzeum Narodowym w Kielcach, gdzie poza 140 dziełami Mistrza, znalazło się również około 140 książek i ciekawostek ze świata Diuny, a także siedem strojów filmowych (z których cztery są obecnie w Sannois).
            Angelika Chwyć poczuła miłość do modeliny w wieku kilku lat i od tego czasu z pasją wykonuje miniaturowe rzeźby. Siudmaka spotkała przy okazji tworzenia figurek Fremenów na tort ślubny dla wcześniej wspomnianej pary. Będąc pod wielkim wrażeniem jej dotychczasowego dorobku, Mistrz zaproponował jej współpracę. Wykonywał szkice, na których się wzorowała, by właśnie w Kielcach pokazać na wystawie pierwsze makiety związane z Diuną. Na wernisażu w muzeum Utrillo-Valadon, można było obejrzeć siedem z nich. Jak widać, fantastyczne światy jednoczą ludzi z prawdziwą pasją.
            Goście wernisażu mieli okazję wysłuchać również mini koncertu Natalii Rubiś, która zaprezentowała trzy chwytające za serce utwory, w tym także – z ukłonem dla Siudmaka i Francisa Lai – „Amour Éternel”.
            Artyście w tym pięknym, choć deszczowym dniu towarzyszyła żona i córki z rodzinami oraz najbliżsi przyjaciele. Tak oto polski malarz, rzeźbiarz i rysownik – znawca ludzkiej duszy i ciała pochodzący z niewielkiego Wielunia, dzielił się swymi dziełami z goszczącymi w muzeum Francuzami i Polakami. Zgodnie bowiem z mottem jego życia, które mówi, że tylko marzenie może przekroczyć niepokonalne bariery – warto marzyć. Może i Wy pewnego dnia dostaniecie od losu szansę, o której śmieli marzyć pan Wojciech i Angelika Chwyć – by wystawić się w Paryżu.
            Kolejna wystawa Siudmaka na polskiej ziemi już w maju. Rozpocznie się Filmową Nocą Muzeów, 18 maja 2013 roku w Grudziądzu. Już dziś serdecznie zapraszamy.
Tych z Was natomiast, których powyższy artykuł zachęcił do bliższego zapoznania się ze sztuką Wojciecha Siudmaka, a być może nawet do nabycia reprodukcji jego prac, prosimy o kontakt mailowy pod adresem: diunolog@gmail.com (należącym do Michała Skalca – współwystawcy i koordynatora wystaw Mistrza w Polsce).