Dune fairytales

czwartek, 31 stycznia 2013

Decyzja by Ewa Chani Skalec

Dlaczego życie bywa czasem takie wkurzające?
Na niebie przecież ciągle świeci to samo słońce.
To samo słońce na radości i smutki,
czy dzień jest długi akurat, czy też może krótki.
Dlaczego zawsze, gdy już się uśmiecham,
ktoś musi mnie zdenerwować? Jak kocham,
gdy ktoś mnie wyprowadza z równowagi,
gdy jednym słowem, czy gestem wprowadza humor taki,
że mam ochotę roznieść świat cały
wokoło mnie i zostawić tylko ten kawałek mały,
na którym stoję.
Dlaczego się boję?
Dlaczego zawsze dokoła mnie wszyscy
wiedzą lepiej, co dla mnie najlepsze? Myśli
krążą, wirują, dryfują wokół tego,
a jednak nigdy nie potrafię stwierdzić – dlaczego…
Jakbym o sobie decydować nie umiała sama –
tylko zawsze wie lepiej ode mnie mama,
tata, brat, ciotka, czy sąsiad zza ściany…
Przecież jestem dorosła! Od dziś dla odmiany
ja podejmuję decyzje, ja mówię, co robię –
pracuję, śpię, czytam, odpoczywam sobie.
I nikt już od dzisiaj mi narzucać nie będzie
planu na moje życie; ja przędę
pajęczynę, po której będę chodziła
i co robić będę chciała, to będę robiła!

piątek, 18 stycznia 2013

Kocie opowieści - Karina Skalec

Mrok wydobywa moją osobowość. Wyostrza mój wzrok i słuch. W dźwięczącej ciszy nocy rozpoczynam swój codzienny rytuał. Wszystko może stać się jego częścią, każdy zapomniany na stole kawałek papieru, każda zwisająca z mankietu nitka, każdy zapomniany guzik…Wszystko co w świetle poranka, wraz z przebudzeniem koloru, roztapia się w nicości pstrokatej przestrzeni teraz wydobywam i ożywiam swoimi zwinnymi łapkami.
Co jakiś czas zaglądam do „pokoju do którego nie wolno mi wchodzić”. Nasłuchuję spokojnego oddechu, wącham rozgrzane snem ciała. Wszystko w porządku. Są. Przytuleni jak małe kociaki.
Drażniący warkot przerywa mi zabawę. Już świta. Banalna szarość płoszy elegancki mrok. Wszystko zamiera, jakby przytłoczone jej ciężarem. To dla mnie znak, że pora zająć miejsce przy misce. Czekam.
„W pokoju do którego nie wolno mi wchodzić” słyszę przyspieszony oddech, trzask zaspanych kości i szelest piżamy przesuwającej się po wysuszonej nocą skórze. Po chwili pojawia się Ona. Idzie szybko w moją stronę, czasami uderza biodrem o kant stołu i syczy z bólu. Nie muszę nic robić, z jakiegoś powodu jestem dla Niej ważniejsza niż ona sama. Nigdy nie napełnia własnej miski zanim nie napełni mojej.
Przytula mnie. Czuję powolny rytm zaspanego jeszcze serca; potargane, jasne włosy łaskoczą mnie w wąsy- lubię ich zapach, suchy, słoneczny, bezpieczny. Wtulam nos w te włosy a pazurki automatycznie zaczynają ugniatać cienki materiał piżamy, co jakiś czas zahaczając o skórę. Jej ciało jest twarde jak mój drapak.
Rano jestem spragniona miłości. Jak mogłoby być inaczej skoro nie widziałam Jej przez całą noc. Dlaczego tak szybko mnie odkłada?
Nie daję Jej wymyć zębów, uciekam z jej skarpetkami, chowam się w podkoszulku i podgryzam palce gdy próbuje mi go odebrać. Czasami kładę Jej się na stopach i patrzę prosto w oczy z nadzieją, że tym razem ze mną zostanie.
Wychodzi. Pospiesznie, niemalże w biegu dopinając ostatni guzik płaszcza. Na stole jeszcze dymi niedopita herbata, w korytarzu łapię ostatnie echa zapachu. Smutno.
Na szczęście za chwilę wstaje On. Porusza się niespiesznie, jeszcze trochę zaspany z potarganymi włosami. Spokojnie szykuje sobie śniadanie i cierpliwie po raz setny zdejmuje mnie z kuchennego blatu, na który uwielbiam wskakiwać, aby sprawdzić co będzie jadł. Jego skóra jest tak samo ciepła jak Jej, ale dotyk ma inny, stanowczy i kategoryczny. Omijam szerokim łukiem Jego skarpetki. Tak na wszelki wypadek.
Lubię Ich obserwować gdy jesteśmy tylko we trójkę. W gruncie rzeczy są podobni do mnie, też się cały czas przytulają, dotykają nosami, albo stopami. Nawet we śnie trzymają się za ręce. Nie wiem dlaczego nie zawsze są zachwyceni gdy w nocy próbuję się przytulić do wystającej spod kołdry stopy. Przecież ja też Ich kocham i chcę być blisko. A w taką łysą, bezbronną stopę musi być bardzo zimno.
Codziennie gdzieś znikają, a ja staram się przeczekać ten czas drzemiąc na parapecie. Tęsknię, ale wiem, że wrócą. Zawsze wracają.
Wracają w odwrotnej kolejności niż wychodzili – najpierw On potem Ona. Już z daleka rozpoznaję warkot silnika. Niby przez cały dzień jakiś warkocze pod oknem, a jednak zawsze wiem, który jest Jego. Zanim zachrobocze klucz w zamku już jestem w korytarzu. Gotowa, podekscytowana, ogon sam z siebie radośnie wędruje do góry. Zaczynam śpiewać.
On bierze mnie na ręce i tuli dopóki nie skończę dawać upustu swojej radości. Potem robi sobie herbatę, siada na kanapie i zastyga. Czekamy. Ja nasłuchuję czy znowu za oknem nie zawarczy, On pochłonięty swoimi myślami nieuważnie drapie mnie za uchem.
Jest. Zawarczało. Zrywam się i od nowa rozpoczynam taniec w korytarzu.
Wchodzi Ona a wraz z Nią nadchodzi wieczór. Jeszcze przez chwilę kradniemy nocy przestrzeń złotym światłem lampy, aby w końcu oddać jej władzę. I znowu zaczynam swój codzienny rytuał.
Mój czas.
Mój świat.
Zamknięty między mrokami.

sobota, 12 stycznia 2013

Barbie - Kraina marzeń

Któraż z dziewczynek z mojego pokolenia nie marzyla o pięknej złotowłosej pannie o długich nogach po samą szyję i przystojnym jej ukochanym o szerokiej klacie? Chyba każda z nas pragnęła najpiękniejszej Barbie, oryginalnej najlepiej, z różnymi dodatkami, które wówczas były w modzie. Ja marzyłam o różowych kozaczkach, które wypatrzyłam kiedyś w kiosku na letnisku i które zniknęły z tegoż w ciągu kilku godzin, zanim zdąrzyłam namówić rodziców na zakup. Długo później poszukiwałam podobnych, jednak bez skutku.

Moje lalki do dzisiaj (mam już 30lat) stoją na półeczce – co jakiś czas je czeszę i przebieram. Mam je trzy oraz tyluż panów. Do tego dochodzi dwójka dzieci i konik. Kilka mebelków, cały karton ciuszków i dodatków wszelakich. Moja ulubiona Zuzanna była lalką w ciąży. W jej brzuszku był mały Adaś, który gdzieś mi się przy poprzedniej przeprowadzce zagubił. Straszna szkoda...

Dlatego właśnie blog Kraina Barbie – http://krainabarbie.blogspot.com – tak mnie urzekł. Jest prowadzony w przemiły sposób, komentarze są zabawne i pełne milości do ukochanych lalek, a przede wszystkim... te zdjęcia. Lalki są tak fantastycznie ustawione i ubrane, a ich otoczenie niesamowicie zaaranżowane, że czasami aż zapominałam, że to lalki, a nie supermodelki. Basia, która tego bloga prowadzi ma prawdziwy talent. I choć robi trochę błędów, wszystko jestem jej w stanie wybaczyć. Toż do szkoły jeszcze chadza i się uczy, a błędy zdarzają się wszakże każdemu.

Naprawdę gorąco polecam to magiczne miejsce, które przenosi do prawdziwej krainy marzeń każdej – dużej i małej – dziewczynki.



2586 kroków - Andrzej Pilipiuk

Wydawnictwo: Fabryka słów
Lublin 2012
Oprawa: miękka
Zbiór opowiadań
Liczba stron: 517
Ilustracje: Maciej Dębski
ISBN: 978-83-7574-702-7







Nie sposób nie zacząć od okładki, ale tak to już jest z książkami wydawanymi ostatnio przez Fabrykę Słów. Ta do „2586 kroków” jest wprost genialna. Piękna, subtelna, elegancka, w stylu retro, jednocześnie pobudza wyobraźnię i powoduje, że włosy na całym ciele stają dęba. Efekt ten wzmocniony jest jeszcze przez okładkę tylną – strzykawka, która na niej widnieje (a także opinie na temat zbioru opowiadań) poruszają zmysły i sprawiają, że dreszczyk emocji rośnie z każdą sekundą.
Jednak nie po okładce sądzimy książkę, dlatego warto przyjrzeć się zawartym w niej – aż – czternastu opowiadaniom. Jak zwykle – najpierw krótka recenzja każdego z nich z osobna, następnie podsumowanie zbioru jako całości.
Książkę otwiera tytułowe opowiadanie „2586 kroków”, w którym spotykamy doktora Piotra Skórzewskiego. Bardzo podoba mi się to, że autor nawiązuje do swoich bohaterów w różnych opowiadaniach i w różnych ich zbiorach, dzięki czemu – choć nie są to powieści o nich – możemy ich spotkać częściej, niż tylko raz, czy dwa. Tym razem nasz bohater udaje się do dalekiej i zimnej Norwegii, gdzie przyjdzie mu walczyć z… demonem choroby. Jest to prawdziwy majstersztyk wśród opowiadań grozy – naprawdę bałam się, czytając je. Nadal też nie znalazłam w sobie odwagi, by iść i liczyć kroki. Chyba nigdy nie odnajdę…
„Samolot do dalekiego kraju” to trochę zabawna, trochę nostalgiczna opowieść o włóczędze, który uważa, że jest… królem… nieistniejącego kraju. Już na samym początku domyśliłam się, że kraj ten jednak istnieje i nie było to specjalnie trudne, ale i tak opowiadanie mi się bardzo spodobało, a zakończenie wcale nie było takie proste do przewidzenia. Kiedy jeden z bohaterów pakował drugiego w walizkę i nadawał pocztą lotniczą – wcale nie było mi do śmiechu i rzeczywiście bałam się o jego życie.
W „Wieczornych dzwonach” znów spotykamy się z widmem epidemii, która wyniszcza okolicę. To nieprawdopodobne, w jaki sposób Pilipiuk potrafi budować napięcie. Polsko-ruskie pogranicze to jeden świat, ale jest jeszcze inny, równoległy, z którego wedle miejscowych legend przyszła choroba. Jedno z lepszych opowiadań w zbiorze – nie potrafię powiedzieć, czy ono mi się podobało najbardziej, czy „2586 kroków”. Istotna wydaje się również różnica pomiędzy tymi opowiadaniami. W pierwszym Pilipiuk stosował sporo lekarskich terminów, rozmawiali ze sobą lekarze, ludzie, którzy na chorobach i lekach doskonale się znają. W drugim, choć głównym bohaterem jest znów doktor Skórzewski – więcej uwagi poświęcił stosunkom społecznym oraz konkretnym ludziom ich zachowaniom, niż możliwościom farmaceutycznym. W „Wieczornych dzwonach” ważniejsze jest zachowanie człowieka, a także Rachmana (tego z równoległego świata).
„Parszywe czasy” to zaledwie cztery strony. Przewrotne, pełne humoru, a jednocześnie dające do myślenia opowiadanie o ateiście-komuniście, który postanawia skorzystać z okazji i… sprzedać duszę, żeby przypadkiem nie dostała się do piekła. Niestety, zakończenia się domyśliłam, niemniej jednak opowiadanie bardzo mi się spodobało, choć mogłoby być trochę dłuższe. Z drugiej jednak strony – fakt, że jest tak krótkie sprawia, że – bez roztrząsania szczegółów i tworzenia czegoś na siłę – w jasny sposób przekazuje, w czym tkwi problem.
„Szansa” to opowiadanie totalnie zakręcone, odważę się nawet zaklasyfikować je do nurtu weird fition. Co się stanie, jak wrócimy do przeszłości? Cóż, każdy ma jakieś teorie w tej kwestii i każdy dzisiaj słyszał  paradoksie dziadka. W tym opowiadaniu natomiast zamiast dziadka mamy Omelajna Mitrofanowa, Piora Stołypina i Wojciecha Jaruzelskiego!
„Mars 1899”? Co by się stało, gdybyście nagle dowiedzieli się, że właśnie w 1899 udało się znaleźć życie na Marsie i wszystko, co wiecie o czerwonej planecie to kłamstwa, mające na celu niedopuszczenie Was do prawdy? Ciekawy pomysł, ładna realizacja, chociaż to opowiadanie mnie jakoś nie porwało w przestworza. Może to dziwne, bo było nawet nominowane do nagrody im. Janusza A.Zajdla.
Dziesięć stron pełnych humoru w najlepszym wydaniu! „W moim bloku straszy” to opowiadanie genialne, choć właściwie trudno je opowiadaniem nazwać. Ma formę listu pewnego starszego faceta – komunisty, do prezydenta, premiera służb specjalnych, w którym to liście opowiada o tym, że w jego bloku dzieje się coś niepokojącego, z czym z pewnością mają do czynienia jacyś kosmici, a może obcy wywiad… Świetne, zabawne do łez. Naprawdę, popłakałam się na zakończenie. Wspaniały dodatek, szczególnie, że większość opowiadań jest na znacznie poważniejsze tematy i akurat ten zbiór w sporej mierze jest zbiorem opowiadań grozy – taki zabawny przerywnik jest po prostu znakomity.
„Atomowa ruletka” to alternatywna historia po raz kolejny. Pilipiuk zdaje się uwielbiać tę formę i… wychodzą spod jego pióra prawdziwe majstersztyki takich opowiadań. Wystarczy czasami zmienić mały szczegół, a historia potoczy się zupełnie inaczej. Czasem jednak jest do tego potrzebna… podróż w czasie. To trzymające w napięciu opowiadanie, najdłuższe w tym zbiorze, a jednak tak szybko się kończy. Kiedy Polska zwyciężyła wojnę, stała się prawdziwym mocarstwem. Drżą przed nami Rosjanie i Amerykanie, nasze głowice jądrowe rozmieszczone są na Kubie. Cały świat trzęsie portkami, byleby nam tylko nie podpaść. A jednak znajdują się i tacy, którzy – wiele ryzykując – postanawiają zadbać o wolność swoich narodów, które ujarzmione są przez Polaków. Takim właśnie bohater jest Paweł, który pragnie wolności dla Ukraińców. Świetny pomysł, ukazanie tego, jak różnie można postrzegać świat w zależności od tego, po której stronie stołu się zasiada. Bo przecież powinno być to super, że Polska jest wielka i silna, prawda? A jednak okazuje się, że nie dla każdego jest to piękne i dobre. Że potrafimy narzekać na zaborców z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, a jednocześnie, Polacy, kiedy są przy władzy, są wcale nie lepsi. No i postać Hansa Klossa oraz drugi literacki nobel dla polskiego poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego… Chylę czoła przed pomysłowością Pilipiuka.
„Wiedźma Monika to opowiadanie, które przenosi nas w czasy średniowieczne. Na stosie ma spłonąć tytułowa bohaterka, gdy do wsi dociera wielki inkwizytor. Postanawia poddać ją własnemu przesłuchaniu. Opowiadanie nie powala, przynajmniej w porównaniu do poprzednich wypada tak sobie. Natomiast zakończenie jest genialne i absolutnie niespodziewane i choćby dlatego opowiadanie to koniecznie trzeba przeczytać.
„Griszka” z kolei traktuje o tej niesamowitej i nadal bardzo tajemniczej postaci początków dwudziestego wieku, jaką był Rasputin. Czy był wielkim oszustem, czy może po prostu zagubionym człowiekiem o potencjale lidera, za którym szli ślepo nawet członkowie carskiej rodziny? Pilipiuk ma swoją wizję tego wielkiego czarownika, diabła, rozpustnika. Jaką? Specyficzną, jak to Pilipiuk, inną niż wszyscy, ciekawą, godną poznania.
„Bardzo obcy kapitał” to znów list Tomasza Ettera. List ciekawy zabawny. Szkoda jedynie, że autor nie rozwinął odpowiedzi w taki sam genialny sposób, jak w „W moim bloku straszy”. Tym razem odpowiedź jest krótka, rzeczowa i… nieciekawa. Jeden z dwóch najgorszych utworów w całym zbiorze.
Wampiry, wilkołaki, zombie i upadłe anioły są teraz w modzie, więc czemuż autor taki, jak Pilipiuk nie miałby się nimi zajmować? Wszakże napisał już trylogie o kuzynkach Kruszewskich, ukazując nam postać wspaniałej księżniczki-wampira. Wraca tu do tematu, choć z zupełnie innej strony. Otóż wampiry rzeczywiści istnieją (i wilkołaki też), ale żyją w świecie równoległym. Rzadko do naszego zachodzą, bo i po co. Jedynie tacy, którzy raz już wypili ludzką krew. I takiego właśnie ćpuna, dla którego najwspanialszym narkotykiem jest ludzka krew musi wyśledzić i zgładzić w naszym świecie wampirzyca Vlana. Opowiadanie jest fantastyczne i naprawdę wciąga, a także śmieszy do łez. W końcu dla Vlany nasz świat jest równie dziwaczny, jak dla kosmitów, gdyby pewnego dnia postanowili odwiedzić nasza niebieską planetę.
Przedostatnie opowiadanie „Szambo” mnie… zaskoczyło. Nie podobało mi się, było nudne, nic się w nim właściwie nie działo, a zakończenie było bardzo przewidywalne. Pierwszy utwór Pilipiuka, który mnie absolutnie nie przekonał, nie podobał mi się i wręcz mnie zniesmaczył. Szkoda, zaniża – i to naprawdę mocno – poziom całego zbioru, który jest genialny. „Szamba” na pewno nikomu nie polecę. Po prostu wszystko tu jest już dobrze znane jakichś książek, czy filmów, których tytułów nie sposób nawet przywołać z pamięci, takie były przeciętne, a do tego jeszcze wszystko to jakieś takie dołujące. Szkoda. Chociaż… nie można przecież pisać samych majstersztyków, prawda?
„Strefa” to już ostatnie opowiadanie – moim zdaniem świetne. Pomysł, by powrócić do tematu Czarnobyla jest, moim zdanie, naprawdę dobry. Jednak to nie tylko pustkowie, ale coś więcej. Zachodzące tam mutacje są niesamowite, o czym przekonuje się pod koniec inspektor Ihor Biłyj. Czy to nie jest niesamowite, że poza człowiekiem wykształcił się na Ziemi drugi gatunek, który potrafi czytać? Musicie do tego opowiadania zajrzeć, koniecznie!
Zbiór jest bardzo udany, trzyma w napięciu, w wielu wypadkach opowiadania w nim zawarte pełne są grozy, a jednocześnie specyficznego poczucia humoru, które przewija się we wszystkich chyba utworach Pilipiuka. Ukierunkowanie na Europę wschodnią, na Polskę i jej najbliższych sąsiadów, na Ukrainę i carską Rosję – sprawiają, że opowiadania te są inne od tego, co serwuje nam dzisiaj pop-kultura. Pilipiuk ni pisze o Amerykanach (chyba, że w przypadku, kiedy trzęsą przed nami gaciami), ani o Niemcach (chyba, że się nas boją i są państwem przez nas okupowanym). Tworzy niesamowite klimaty w alternatywnych rzeczywistościach, bawi się podróżami w czasie, w ciekawy sposób ukazuje ludzki strach przed straszliwa chorobą i śmiercią.
Znalazłam niewiele ( pięć chyba) błędów, zupełnie więc nie miały znaczenia, przy tak grubym tomiszczu nasyconym wspaniałą literatura najwyższych lotów. Okładka, jak już wspomniałam, powalająca. Ładne sa również w środku ilustracje, chociaż większe wrażenie robiły na mnie te zawarte w zbiorze opowiadań „Szewc z Lichtenrade”.


Recenzja pochodzi z bloga: http://dune-fairytales.blogspot.com/

wtorek, 1 stycznia 2013

Przedwiośnie - Stefan Żeromski

Wydawnictwo: GREG
Oprawa: miękka
Liczba stron: 269
Ilustracje: Lucjan Ławnicki
ISBN: 83-87139-98-X

Powieść nie nowa i chyba przynajmniej większości doskonale znana. Przynajmniej za moich czasów – lektura szkolna.
Napisana przez Stefana Żeromskiego w 1924 roku, ma już prawie 90 lat i… nadal wydaje się na czasie. Mówi bowiem o sposobach na uzdrowienie Polski. Choć minęło już tyle lat, a nasz kraj przetrwał nawałnicę drugiej wojny światowej, a następnie dziesięciolecia w bloku wschodnim, Polska wydaje się ciągle być w okresie tytułowego przedwiośnia.
Powieść ta biegnie niejako dwutorowo – z jednej strony oglądamy Polskę i jej wznoszenie się z klęczek po ponad 120 latach nieistnienia na mapach Europy. Z drugiej zaś przyglądamy się dojrzewaniu głównego bohatera, Cezarego, który również patrzy na kraj swych rodziców, do którego dopiero co przybył.
Jest to jednak przede wszystkim – i nie ma co z tym faktem polemizować – powieść polityczna. Dzisiaj mamy świadomość, jak rzeczywiście potoczyły się losy II RP, jakie podjęto decyzje i jakie były ich skutki dla Polaków. Jednak w chwili pisania powieści, Żeromski oglądał Polskę dopiero co wstającą, rozkwitającą, nową i świeżą. Szukał dla niej recepty, by znów stała się państwem silnym, a przede wszystkim takim, w którym ludziom będzie się dobrze żyło.
Ówczesne przekonania, poglądy i uprzedzenia, koncepcja szklanych domów, obraz polskich Żydów, Nawłoci i Chłodka – dla nas to jedynie (a może aż) kawałek historii – dla autora i jego bohatera – codzienność. Możemy dziś dzięki tej powieści zobaczyć nie tylko, jak miasto i wieś polska w latach dwudziestych poprzedniego stulecia wyglądały, ale tez jak były widziane przez samych Polaków. To bardzo ciekawe.
Mimo jednak niesamowitych idei i obrazu Polski chwilę po odzyskaniu niepodległości – książkę czytało mi się ciężko. Język piękny, choć trudny. Literki małe, męczące, już nie te oczy, co w liceum. Przede wszystkim jednak czytało się ją wolno z powodu właściwie braku akcji. Umysł przyzwyczaił się do współczesnej literatury, gdzie ciągle coś się dzieje. W „Przedwiośniu” akcji jest właściwie niewiele, a nawet, kiedy coś się już dzieje (czy to rewolucja w Baku, czy sprzeczka i bijatyka Cezarego o ukochaną) – jest to jakieś takie mało dynamiczne. Oczywiście – mam pełną świadomość, że dla autora ważniejsze było przekazanie idei i statycznego obrazu jego kraju w danym momencie, że jest to powieść polityczna, a nie akcji, jednak i tak trudno mi się pogodzić z tym, że w tym czasie zdążyłam przeczytać trzy inne książki, tak często musiałam robić sobie „chwilę oddechu” od – genialnego pod innym kątem – „Przedwiośnia”.
Być może spowodowane to jest tym, że w pamięci mojej książka ta przez kilkanaście dobrych lat była idealizowana, ponieważ podobała mi się bardzo w czasach szkoły średniej. Młoda idealistka, uważająca, że utopijny socjalizm jest lekiem na każde zło widziała jednak świat w nieco innych (pewnie bardziej czerwonych) barwach, niż dzisiaj. Bo ani idealistka już nie jestem, ani socjalistką. Choć rzeczywiście, gdy przypominam sobie założenia utopijnego socjalizmu, znajduję w nim wiele dobrego. Jednak jestem o te kilkanaście lat starsza i śmiem twierdzić – mądrzejsza. Doświadczenie i setki tysięcy(o ile nie miliony)stron przeczytanych od tamtych szkolnych lat sprawiły, że Przedwiośnie” czytane dzisiaj było bardziej męczarnią, niż przyjemnością i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze do niego wrócę.
Książka z opracowaniem? Jak wspomniałam – była to lektura szkolna, stąd tez taka forma, a nie inna. Gdzieś u Rodziców jest bardziej ekskluzywne wydanie, ja zajrzałam do swojego. Znalazłam w nim dwa błędy. Właściwie niewiele, ale jak na opracowanie dla uczniów – mimo wszystko niedopatrzenie.
Ilustracje? Nie podobały mi się, burzyły jakoś dostojność tego dzieła, które choć mnie znudziło, nadal uważam za epokowe i ważne, a także właśnie poważne. Dlatego rysunki pana Ławnickiego bardziej przeszkadzały, niż pomagały.
Samo opracowanie lektury (również przeczytałam – z ciekawości, co też autor miał niby na myśli…) jest rzeczywiście na wysokim poziomie i nie można nic mu zarzucić, jednak nie polecam tego konkretnie wydania, właśnie z powodu bardzo niewielkiego druku i – niestety – irytujących ilustracji. Chociaż bez wątpienia – „Przedwiośnie” trzeba przeczytać!

Hobbit: Niezwykła podróż

Cóż, o tym, że w końcu 2012 czeka wszystkich premiera "Hobbita", wiadomo było już od dość dawna. Zupełnie przypadkowo (wtedy chyba jeszcze ta wieść do mnie nie dotarła, a może nie dotarła jeszcze do nikogo, nie wiem) jesienią 2011 roku przeczytałam powieść. Przemęczyłam, byłoby lepszym określeniem. Książka mi się nie podobała, robiłam sobie przerwy na czytanie innych, marudziłam, narzekałam i w ogóle nie rozumiałam, skąd ten fenomen. Nadal nie rozumiem, nie zamierzam kłamać. Książka w żadnym razie nie jest jedną z tych, do których zamierzam kiedykolwiek wrócić (choć coraz bardziej kusi przeczytanie "Władcy Pierścieni").

Dlatego, gdy wieść gminna rozniosła się o ekranizacji, nie byłam specjalnie podekscytowana. Nowych filmów co miesiąc w kinach wiele, nic więc nadzwyczajnego się nie wydarzy. Nagle dostrzegłam jedno nazwisko w obsadzie, które sprawiło, że postanowiłam to przemyśleć. Rolę Thorina miał zagrać Richard Armitage. Dla niego jestem gotowa pójść do kina na każdy film... Choć w roli krasnoludzkiego księcia go sobie nie mogłam wyobrazić. Później trafiłam gdzieś na jakiś fragment reportażu z prac na planie. Te widoki zapierały dech w piersiach. Na dodatek film miał się pokazać w wersji 3D, co znaczyło, że będę mogła czuć się, jak w Śródziemiu. No dobra, pójdziemy do kina, zdecydowałam. Wiedziałam, że mój Mąż i beze mnie by poszedł, ale cieszyło mnie, że w końcu obejrzymy jakiś film razem (ani na "Batmana", ani na "Prometeusza"  się z nim nie wybrałam). Mijał czas, a ja specjalnie o "Hobbicie" nie myślałam. W końcu tyle innych spraw miałam na głowie w tym roku.

Gdzieś, ktoś, kiedyś wrzucił na Facebooka trailer... Usłyszałam pieśń krasnoludów i już do 28 grudnia, kiedy w końcu zasiadłam w kinowym fotelu, nie mogłam wyrzucić z siebie tej melodii. Teraz już nie mogę jej wyrzucić za żadne skarby, choćbym i chciała. Ale nie chcę, o nie! Pieśń krasnoludów ("Misty Mountains Cold") zachwyciła mnie całkowicie. Zauroczyła, przeniosła w krainę baśni pełnej magii. Nucę ją z rana, nucę wieczorem, przy piecu i pod prysznicem, a kładąc się spać, puszczam ją sobie na komórce z YouTube'a. Oszalałam na jej punkcie... Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to musicie to koniecznie szybko nadrobić i mogę zaręczyć, że również poczujecie dreszczyk emocji. Sprawcą tego dreszczyku jest Howard Shore – oklaski dla tego pana.

Jednak znów zaczęłam od środka (bo ten środek jest przepyszny, jak najlepszy krem w croissantach prosto z Paryża).
Zaczynając – zgodnie z prawidłami świata – od początku... Tytuł. Dlaczego Polacy zawsze muszą coś przeinaczyć w tytule, jakby lepiej wiedzieli, co reżyser chciał powiedzieć? Oryginalnie "The Hobbit: An Unexpected Journey". Dlaczegóż więc nie mogła zostać ta niespodziewana podróż i musiano z niej zrobić niezwykłą? Nie wiem, nie podoba mi się to, przeszkadza, denerwuje. Na szczęście jedynie tytuł w polskiej wersji, gdyż film można oglądać w oryginale z napisami, które można po prostu... pominąć, jeśli zna się angielski wystarczająco dobrze.

Jeden z głównych argumentów krytycznych pojawiających się już od jakiegoś czasu to podzielenie tej krótkiej książeczki na trzy trzygodzinne filmy. Również nie byłam tym początkowo zachwycona. Książka się dłuży, a co będzie, jeśli film łącznie zajmie dziewięć godzin? Będzie... wspaniale! Film nie nudzi, nie męczy, jest fantastycznie napisany, nakręcony i zagrany. W każdym calu zasługuje na brawa. Cóż z tego, że dziewięć godzin? Doczekać się już nie mogę, kiedy będzie je wszystkie można zakupić na blue-ray'u i obejrzeć ciągiem. Cudowna perspektywa kolejnego znakomitego maratonu filmowego w 3D.

Pierwszy z filmów trwa dokładnie 169 minut, a jego produkcja kosztowała 180 milionów dolarów. Czy się zwróci? Co do tego nie mam wątpliwości. Peter Jackson (reżyser) wie, jak zarobić dobre pieniądze.

Na drugą część ("Hobbit: Samotna Góra") przyjdzie nam czekać do końca tego roku, choć nie wiadomo, z jakim poślizgiem dotrze do kin polskich. Pozostaje mieć nadzieję, że powitamy Nowy Rok z Bilbem i jego Drużyną. Premiera trzeciego filmu ("Hobbit: Tam i z powrotem") zapowiadana jest w USA na lipiec 2014.

O samym obrazie słów kilka. Plenery kręcono w Nowej Zelandii, co sprawia, że widoki są doprawdy fantastyczne i dzikie. Tak rzeczywiście mogło wyglądać Śródziemie w wyobraźni Tolkiena. Oczywiście nie obyło się bez studia i efektów komputerowych, jak przy każdej nowoczesnej superprodukcji fantasy. Nic to jednak filmowi nie ujmuje, a wręcz przeciwnie. Dzięki nim mogliśmy zobaczyć magiczny niemal Erebor, w którym się zakochałam, czy śliczne i słodkie norki Hobbitów, a także epicką scenę walki skalnych gigantów.

Ian McKellen znów udowodnił, że jest rewelacyjnym Gandalfem. Był jeszcze cieplejszy i bardziej opiekuńczy, niż we "Władcy Pierścieni". Zupełnie, jakby się do tej roli urodził. Wyśmienicie spisał się w wymagającej roli Bilba Martin Freeman. Osobiście mam nadzieję, że w kolejnym filmie więcej do powiedzenia będzie miał Bofur, w którego rolę wcielił się znakomity James Nesbitt (swoją drogą – charakteryzacja okazała się tak dobra, że zupełnie go nie poznałam). Oczywiście, Thorin wali wszystkich na kolana i możecie mówić, że nie jestem obiektywna. Nie jestem, rzeczywiście, nie zmienię jednak zdania. Za te tęskne oczy Richarda Armitage duszę można zaprzedać (jak za wielkie i nieco szalone oczęta Golluma).

Na koniec dodam jedynie, że po obejrzeniu pierwszej sceny filmu, stwierdziłam, że bez wątpienia mam w sobie krew Hobbitów i... chcę zamieszkać w takiej norce – przytulnej, cieplutkiej, z olbrzymią, przepastną i zawsze pełną wszelkich smakołyków spiżarnią. Nie chcę jedynie owłosionych stóp, ale, na szczęście, z tym nie mam problemów.